Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż ma być? — zdziwiłem się.
— Kto to kupi? Komu potem sprzeda? Jaka będzie cena? Kto na tem zyska?
Zadarł głowę i przez dłuższy czas przyglądał się niebu.
— Błysnęły śledziki, jak sen złoty... Sen się prześni — koniec pieśni... Ja to kupię, bo muszę, choć wolałbym węgorze... Ale mam zamówienia... Gdańsk nie ma śledzi...
— Jaki koniec pieśni? Pieśń się dopiero zaczęła! — mówiłem rozpromieniony.
— Błysnęły jak sen złoty... Hej, chłopcy, biorę cały dzisiejszy „fang” (połów) a do „prizu“ (cena) dodam dziesięć butli...
Zaczęli ciągnąć drugi raz...