Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i mały, bosy „bojs”, czyli chłoptaś, bezczynnie się nam przyglądający, jak strzała pomknął ku wiosce.
— Co się stało? — wołałem, zdziwiony i zniecierpliwiony tem wszystkiem — To mewy was dziwią, to znów wrzeszczycie na widok czterech śledzi w „groefsie“. Co się dzieje?
— Ławica śledzi u brzegu! Ławica śledzi! — krzyczeli w podnieceniu.
Niebawem zrozumiałem wszystko.
Może parę minut upłynęło, gdy nagle z wydm zaczęli się na strąd sypać rybacy — jak kto stał, rzekłbyś — do pożaru, do ognia. Oczy im błyszczały, z ust wyrywały się okrzyki. Z nieopisaną szybkością zepchnęli na wodę łódź, zwalili na nią niewód z całym stosem lejprów i wyjechali na morze wydawać. Reszta w milczeniu i z zapartym tchem stała na brzegu, ścigając wzrokiem czarną łódź, a cisza była taka, że wyraźnie słyszałem gniewne wrzaski spłoszonych mew. Łódź zatoczyła na wodzie łuk i skierowała się prostopadle ku brzegowi. Wtedy rybacy, pozostali na brzegu, wpletli ramiona w linę niewodu i pochyliwszy się naprzód, zaczęli ją ciągnąć całą wagą ciała i całą siłą nóg.
Jeszcze trochę!
Kilka urywanych okrzyków, kilkanaście silnych szarpnięć ramionami. Chłopcy rzucają kamieniami, aby rybę wpędzić, wpłoszyć do matni — i oto wynurza się z wody ten sietny wór, a w nim wre żywa, srebrna masa... W chwilę później piętrzą się na strądzie stosy rybek, grających metalicznie zielonawym tonem.
Dziesięć centnarów od jednego zamachu. To już jest coś.
Łódź z niewodem znowu wypływa na morze, inni rybacy przynoszą drewniane niecki, na których składa się ryby.
Jest czarny Dudek! I jego małe, czarne oczy są uradowane! Jest i pan Żebrowski. Huczy jego głos, sypią się żarty, rybacy się śmieją, odpowiadają żartami.
Poklepał i mnie po ramieniu.
— Ładny widok, co? — rzekł mi tubalnym szeptem — Jo! Ładny, Ale dalej co?