Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pracowaliśmy tak zawzięcie — a szproty były. Nie zadużo — Józk nieomylnem okiem rybaka oblicza je na sześć centnarów, jednakże jak na pierwszy raz to było ładnie, bo świadczyło, że istotnie zabiegliśmy drogę ławicy.
Zmieniwszy mance, to znaczy, postawiwszy nowe, ruszyliśmy w powrotną drogę do domu.
Lecz teraz trzeba było znów wyczerpać wodę z ociekających ryb i manc, następnie wytrzepać z manc szproty. Wypoczywaliśmy tyle tylko, ile trzeba było czasu na zjedzenie drugiego śniadania, poczem natychmiast zabraliśmy się do wytrzepywania. Trzeba mianowicie wiedzieć, że o ile się węgorze jarnuje a śledziki puluje, szproty wytrzepuje się z sieci na dno łodzi.
Przybyliśmy — Kaszubi mówią „przyłożyliśmy“ — do Borowskiego Oka, tam właśnie, gdzie jest najwięcej wędzarń. Już zdaleka widać było szeroko otwarte wrota wędzarni pana Żebrowskiego, przed wędzarnią ustawioną wagę, jego samego w wymiętym kapeluszu i żółtej skórzanej kurtce i biegającego wesołego, czarnego Dudka. W wędzarni migały zielone, różowe i pomarańczowe swetry dziewcząt. Z komina walił dym. Pod ścianą wędzarni piętrzyły się ustawione jedna na drugiej niecki i kipy wielkie kosze, pełne bretlingów.
Musiałem jeszcze pomóc braciom zanieść do wędzarni szproty, poczem, ledwie żywy ze zmęczenia, zawróciłem do domu.
— Jedziesz jutro? — zawołał za mną Józk.
— Jo! — odkrzyknąłem.
— A to, ty, zwarjowany marynarzu! — zaśmiał się pan Żebrowski — Nie poznałem cię w zydwestce. Wyjeżdżałeś na bretlindzi! No, jutro nie pojedziesz.
Był bliski prawdy, bo już rąk i nóg nie czułem. Nie chciałem się przyznać do tego, ale myślałem, jakby się od wyjazdu wykręcić.
— Pan myśli, że jestem zmęczony i nie wytrzymam? — zawołałem podrażniony jego uwagą — O, wcale nie!
— Mnie, wszystko jedno, czy jesteś zmęczony czy nie. Możesz być wypoczęty jak Bóg Ojciec przed stwo-