Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miewaliśmy w mancach nieraz całe grona tego paskudztwa, po dwadzieścia funtów na centnar.
Ani się spostrzegłem, jak minęła zima — na rybołóstwie, przypadkowych polowaniach a także nauce, bo pan Żebrowski nie dał mi próżnować, lecz kazał mi o morzu czytać różne książki, których mi dostarczał.
Zimę zakończył wielki sztorm południowy, podczas którego prawie zupełnie nie wyjeżdżaliśmy na morze. Sztorm grzmiał — lecz naraz zauważyłem, że twarze ludzkie poweselały, rozjaśniły się.
— Zyda! — mówiono, ale już nie tym żałosnym tonem zrezygnowanej skargi, lecz jakby z nadzieją, z otuchą.
Stał Dawid przed domem z krótką fajką w zębach, z rękami w kieszeniach spodni — jak zawsze wszyscy rybacy. Stał i patrzył w niebo.
— Cóż, Dawidku? — zapytałem.
— Zyda, Janku! — odpowiedział radośnie — Zyda! Patrz! Wrony lecą! Wiosna idzie!
Kiwnął głową i z uśmiechem patrzył na wrony, lecące nad półwyspem.