Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLIII.
Koniec róbołówstwa. Odjazd pana Żebrowskiego. Mam wracać na ląd. Pożegnanie z Dawidem. Do widzenia, morze!

Rybołówstwo właściwie skończyło się około Świąt Wielkanocnych, gdy wędzarnicy zamknęli wędzarnie i zaczęli likwidować swe interesy. Zaczęły napływać od letników zadatki na mieszkania, rybacy zamienili się w murarzy i cieślów i przystąpili do budowy nowych domów lub remontu i rozbudowy starych. Dawid robił ramy okienne i drzwi do nowych domów z bit sosnowych, tak żywicznych, iż w warsztacie jego pachniało jak w lesie. Było słonecznie, lecz zimno, i według wyrażenia Dawida — gdy na raju drzewięta już zieleniały, tu nawet trawa jeszcze nie wynikała.
— Przednówek rybacki! — tłumaczył mi pan Żebrowski. — Niewody ciągnąć i drewać będą jeszcze do świętego Wojciecha, kiedy to, według starego przysłowia, łosoś ma nosem w kraj uderzyć, a potem idzie sobie...
— Dokąd?
— Zoologji się nie uczyłeś? — huknął na mnie pan Zebrowski. — Panowie uczeni powiedzieli ci, że on wędruje Wisłą, a potem w górę naszych rzek, więc choć on przed wisielną wodą ucieka, choć wtedy, kiedy powinien być tam, jest tu, choć wszystko jest inaczej, niż mówię — ty masz wierzyć im a nie mnie, bo oni są mądrzy a ja jestem tylko praktyk!