Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opowiadał, iż dziękowałem Bogu, że nie miał jeszcze „szymlów”, inaczej „siwków“, bo byłby mnie na śmierć zagadał. U nas na lądzie też konie są bardzo kochane, ale dla rybaka stanowią pewną nadzwyczajność. Gdyby się tu pojawił pułk ułanów, ludzie by do śmierci o tym wydarzeniu nie zapomnieli.
Ale największe brzemię pracy przypada w udziale krowom, które pełnią tu wszystkie obowiązki zwierząt pociągowych — trzeba przyznać, bardzo niechętnie! Ileż razy namordowaliśmy się z Dawidem setnie, zanim udało nam się zaprząc krowę do wozu. Stary skakał przy tem jak torreador, ja jak jego pomocnik. To też często można tu widzieć na placu lub na łączce pod wsią młodych rybaków oprowadzających krowy na lince i tresujących je. Podściółki bydłu się tu przeważnie nie daje żadnej, chyba w jesieni grochowinę albo czasem trawę morską, ale to zbytek. Najczęściej podsypuje się trochę piasku.
Jest też w wiosce kilkanaście baranów białych i brunatnych — na strzyżę. Kobiety przędzą ich wełnę, a potem robią z niej grube pończochy wełniane i przepyszne ciepłe „trojery“ czyli sweatery na zimę.
A właśnie z wiosną pomnożyły się stada i wśród owiec i baranów pokazały się małe, pocieszne jagniątka. Kiedy zabrzmiał róg pastucha — małego kilkunastoletniego chłopca — wszystko to wysypało się z chałup i szło za dźwiękiem rogu — wielkie, ciężkie krowy poważnie, cielęta ze zdziwionemi minami, owce i barany becząc lub trykając się łbami, jagnięta w wesołych podskokach. Dziwnie przyjemnie wyglądało to na tle morza i czarnych łodzi z brunatnemi żaglami. Przypominało daleki ląd, a choć mi dobrze było nad morzem, przecie czasem — tęskniłem do lądu bardzo.