Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXII.
Idę z bodorzem na węgorze. Zbłądziłem na lodzie. Czy św. Antoni?

Gdy zatoka zamarznie, rybacy poławiają na zatoce węgorze zapomocą ościeni, zwanych też bodorzami.
Prawdę mówiąc, rybacy prawdziwi są tym połowom przeciwni i nie braliby w nich udziału, gdyby nie ludność nierybacka, która się bodorzami chętnie bawi i wciąga w to rybaków.
Sprawa przedstawia się następująco:
W zatoce puckiej znajdują się węgorze, które nie wędrują lecz przebywają stale na jednem i tem samem miejscu. Są one mniejsze od węgorzy zwykłych, przeciętnie nie ważą więcej jak pół funta, a brzuchy mają nie białe lecz żółte. Wogóle — jest to ryba dość licha, lecz ponieważ węgorzy w zimie niema, wędzone cieszą się dobrym zbytem i są dobrze płatnym przysmakiem.
Rybacy poławiali je rzadko, natomiast ludność Pucka i nadbrzeżnych wiosek gburskich w zimie, kiedy niema nic do roboty, chętnie wychodzi na lód, aby sobie „upchać”, jak to się nazywa, kilka funtów węgorzy. Wychodzą też z ościeniami na te węgorze starzy rybacy, którzy już nie „feszują”, to jest nie uprawiają rybołóstwa, aby sobie „upchać” jakiś grosz na tabakę. Ale to nie jest prawdziwe rybołóstwo, tylko zabawa.
Do takiego połowu potrzebne jest przedewszystkiem porzędne, ciepłe ubranie i dużo słomy w butach, aby no-