Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I więcej! — potwierdził Dawid. — Teraz wangorzy coraz mniej.
— Dlaczego?
— Bogu to wiadomo.
— Dziś jest dobry połów! — odezwał się trzeci rybak. — Może to ty przyniosłeś nam szczęście. Wczoraj mieliśmy kilkanaście funtów.
Skromnie zaprzeczyłem, jakobym komukolwiek mógł przynieść szczęście, jednakże, jak się później dowiedziałem, fakt, iż tego dnia właśnie przypadkiem połów był lepszy, życzliwie usposobił dla mnie rybaków, którzy są mimo swej inteligencji, bardzo przesądni.
Z ryb naciekło do łodzi dużo wody, w której pluskały fląderki chlapiąc ogonami. Dawid szyflował wodę, wyrzucając jednocześnie z powrotem w morze rybki zbyt małe.
— Rybak pracuje wciąż — tłumaczył mi — tylko że jego pracy nie widać.
Tymczasem wzeszło rumiane słońce i nastał piękny, pogodny poranek. Na wszystkich, rozproszonych w zatoce łodziach, działo się to samo, co na naszej. Wszędzie jarnowano węgorze i wyjmowano lub zabijano pale, a stukanie drewnianych młotów rozchodziło się daleko po wodzie. W łodzi rzucały się ryby, a na opromienionych słońcem bronzowych twarzach rybaków był uśmiech zadowolenia.
Czułem się tak szczęśliwy, jak gdybym był z Chrystusem na jeziorze Genezaret.
Tylko — głodny byłem strasznie!