Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrócić? Aby wrócić, trzeba wiedzieć, skąd się przyszło. Jakżeż mogłem odgadnąć to w ciemnościach!
Była to chwila — której nie zapomnę.
Stałem na lodzie, we mgle — sam, sam jeden, piętnastoletni chłopak. Dokoła cisza, mgła, ciemności. Daleko krzyki łabędzi i skowyczące szczekanie fok. I nic.
Wtem — błysnęło! Raz, dwa trzy, cztery! Błysnęło mi prosto w oczy — znane, białe światło oksywskiej „bliży“, latarni morskiej! Ileż razy witało mnie to światło, gdy z Józkiem i Antonem ciemną jeszcze nocą wyjeżdżałem na szproty, a teraz — to moje zbawienie!
Nie widziałem, jak daleko oddaliłem się od półwyspu. Wracać — było niebezpiecznie, mogłem zbłądzić, wpaść w przeręblę. Zresztą — za mną było ciemno, przede mną — jasno. Światło!
Poszedłem wprost w to światło!
Po trzech godzinach marszu ujrzałem światła Pucka i portu. Oczywiście w pobliżu portu nie mogło być lodu, wobec czego starałem się to miejsce obejść i wyjść na ląd trochę dalej. Ale po tej stronie zatoki lód, nie wiem dlaczego, popękał tak, że potworzyły się wielkie tarcze lodowe, zwane tutaj „szczytami” i do brzegu można się było dostać tylko skacząc ze szczytu na szczyt, co w ciemnościach nie było ani łatwe, ani bezpieczne.
Byłem już niedaleko brzegu, gdy znalazłem się w takiem miejsce, że ani kroku dalej zrobić nie mogłem zauważył to ktoś idący brzegiem i wskazując, abym szedł równolegle do brzegu, zawołał:
— Tędy! Tędy!
Zrozumiałem. Szczyty przytykały tu do brzegu, na który się też bez trudności po nich dostałem.
Miałem jeszcze czas zdążyć na pociąg i zaraz pobiegłem do wędzarni pana Żebrowskiego aby mu sprzedać węgorze. Kilka tylko zostawiłem na obiad dla siebie i dla Dawida.
Kiedy wróciwszy do domu, opowiedziałem o swej przygodzie, Dawid, który był o mnie niespokojny, zapytał mnie, jak wyglądał ów człowiek, który z brzegu na mnie wołał.
— Nie wiem! — odpowiedziałem — W mgle nie było