Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zębami za ogon! — wołał gorączkowo Józk. — Zębami za ogon a potem rękami.
Wychyliłem się z łodzi jeszcze bardziej. Szybko złapałem łososia za chlaszczący ogon i ścisnąwszy go mocno w zębach, chwyciłem go z całej siły niemal pazurami i zacząłem ciągnąć. Byłem jednak tak wychylony z łodzi większą częścią ciała, że nie mogłem się sam wyprostować. Wtedy znowu Józk, spostrzegłszy me trudne położenie, rzucił wiosła, przysunął się do mnie i złapał mnie za buksy. Tak on ciągnął mnie za spodnie, ja znów rybę za ogon, póki wreszcie nie postawiliśmy na swojem. Zdyszani siedzieliśmy w łodzi, na której dnie leżał ogłuszony już przez Józka łosoś przeszło dziesięciofuntowy, gołemi rękami złapany.
— Czy ten łosoś się wściekł? — wykrzykiwałem zdumiony, własnym oczom ni rękom nie wierząc.
— Coś w tym rodzaju! — potwierdził Józek — Musiał się bardzo czegoś zlęknąć, może go foka napadła, tak, że od tego dostał lichy rozum, to jest — w głowie mu się pomieszało. Czasami tak stanie na głowie, to znowu położy się na jednym boku i tak leży... Wtenczas można go złapać... Ale to przypadek...
— A czemu kazałeś mi go łapać za ogon?
— Bo w ogonie ma największą siłę... Trzeba było za ogon złapać a rękami sobie pomagać, żeby się nie wyślizgnął...
Wyśmiewali się z nas rybacy, — ale zazdrościli, bo łosoś miał wprawdzie „lichy rozum”, ale wagę dobrą...