Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Idzie wiatr południowy... Nie słyszysz? Takie „duuuuuu“.
Wytężyłem słuch i po chwili złapałem dolatujące od południa dalekie, głuche warczenie.
— Słyszę. Więc co z tego?
— Morze słucha wiatru. Już przed wiatrem idzie „zyda-sztrom“ — prąd południowy. Jak się spotka z północnym, morze zacznie się burzyć. Łódź będzie skakać.
— Niech skacze! — odpowiedziałem — Ja nie wypadnę.
Pochylili się obaj równocześnie i „pociągnęli” paczenami.
Ptaszek ćwierkał i poleciał ku lądowi.
— A jeśli bałwany będą wielkie, mogą bat przewrócić! — mówił dalej Józek.
— Umiem pływać! — odpowiedziałem.
— My nie! — rzekł Józk — Rybak ma tyle wody, że się nią nie interesuje, nie lubi jej i jeśli nie potrzebuje, to w nią nie włazi. Zresztą — popatrz, jak daleko do brzegu.
Spojrzałem.
Brzegu nie było widać, zwłaszcza, że go przesłaniała mgiełka.
— I jakże byś płynął w skorzniach, w manczestrach! Zresztą — jak się łódź przewraca — można dostać byle czem po łbie tak, że człowiek traci przytomność... Wtedy tonie... Bo zresztą można się łodzi chwycić...
— A kiedy może przyjść nowy prąd?
— Za godzinę, za dwie, albo za pięć minut, Bóg to wie...
— Więc wracajmy!
— Mamy na morzu dwie linki manc... Kilkaset złotych... Może nam je zyda porwać a jesteśmy biednymi rybakami...
— Więc?
— Jedziemy po mance...
— No, to jedziemy!
— A jeśli zginiesz?
Pomyślałem chwilę.
— Jeżeli wy ryzykujecie, mogę i ja.
Jechaliśmy w milczeniu.