Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XVII.
Płynę na śledziki. Mance. W niebezpieczeństwie życia.

Pewnego dnia wyjechałem z Józkiem i Antonem pierwszy raz na śledziki.
Pamiętam ten dzień jak dziś, bo o mało wówczas nie utonęliśmy.
Poranek był chmurny, nawet trochę mglisty, ale w znaczeniu rybackiem pogodny, to znaczy ciepły i prawie bezwietrzny. Na morzu widać było płynące do Gdańska dwa statki szwedzkie z kominami nie w środku pokładu, lecz na tyle. W nocy wiał wiatr północny, który nad ranem przycichł, ale na morzu był wciąż jeszcze dość silny północny prąd. Wiedziałem o tem dlatego, że sterowałem, podczas gdy obaj młodzi Kąkole ciągnęli, czy wiosłowali długiemi, ciężkiemi paczenami. Płynęliśmy obciążonym niewodami i lejprami batem w stronę „szuru“, to jest wielkiej głębi na morzu. Po drodze Józk uczył mnie topografji dna morskiego.
— Plaża, Janku, jest tylko w lecie, kiedy nad morzem są letnicy. Rybak plaży nie zna, tylko strąd. I to jest tak: Tam, gdzie jest las, są wydmy czyli diuny. Potem przychodzi ten wał wydmowy — po naszemu góry. Ścieżki, prowadząc przez góry na strąd, nazywają się stegny. Więc jest „Konkowa stegna“ i „Papaszkewa“, „protimna“, to znaczy znajdująca się naprzeciw wsi i różne inne, a wszystkie prowadzą do toni rybackich. Miejsce, w którem morze styka się ze strądem, nazywamy grze-