Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXIII.
Poluję na dzikie łabędzie.

Oddawna już zaciekawiły mnie łabędzie „we wiku“, to jest w zatoce, dotychczas jednak nie miałem sposobności zająć się niemi naprawdę. Pan Żebrowski, który do łabędzi strzelał, tyle mi o tych bajecznych ptakach naopowiadał, że miałem dla nich coś w rodzaju zabobonnej czci i respektu. Między innemi powiedział mi, że bezbronny, brzegiem wiku idący rybak może łabędzie zobaczyć, bo one poznają, iż on broni nie ma i wtenczas nie uciekają tak bardzo, ale nigdy się nie zdarza, aby myśliwy niespodziewanie na łabędzia się natknął — takie to są mądre ptaki.
Korzystając z tej wskazówki, zbrojny tylko w zdobycznego Zeissa po moim ojcu, nieraz błądziłem brzegiem wiku, ruchami i zachowaniem się chcąc wzbudzić zaufanie łabędzi, ale choć często krzyki ich słyszałem, na żadnego się nie natknąłem. Za to wyszukiwałem sobie miejsce, z którego czasem udawało mi się stado przez Zeissa podglądać. Była to leżąca nad morzem niewielka wydma, niczem na siebie uwagi nie zwracająca i nie mogocą wzbudzić podejrzenia, tak nieznacznie nad poziom się wznosiła.
Odkryłem to stanowisko przypadkowo, kiedy znudzony bezowocnem wałęsaniem się nad brzegiem, na tej wydmie usiadłem. Było to pewnego chłodnego, ale pogodnego i słonecznego przedpołudnia. Siedziałem, słuchając