Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXV.
Góry lodowe na morzu. Wielkie polowanie na foki na Małem Morzu.

Nigdybym nie przypuszczał, że nasz półwysep i nasze skromne morze, tak szumnie swego czasu „Oceanem Sarmackim” przezwane, potrafi ni stąd ni zowąd zmienić się w prawdziwy Ocean Lodowaty.
A tak się stało.
Zamarzła zatoka, zamarzł Bałtyk. Na morzu porobiły się wielkie wały lodowe. Nastała straszna, lęk w sercu budząca, martwa cisza. Pustynia. Na niebie ani ptaszka, nic, pustka. Na dole ani ruchu, ani drgnienia, wszystko skamieniałe. Matowo połyskujące białe wały a nad niemi prawie czarne niebo z popielatemi chmurami. Gdy wiatr dął, łamał się wśród brył lodowych i wówczas morze skowytało. Pewnej nocy zerwał się gwałtowny wicher, który lód potrzaskał. Morze huczało gromami, ale choć byłem na strądzie, nie widziałem w ciemnościach nic, prócz kotłowania się białych brył. Już to samo było przerażające.
Myśleliśmy, że ten orkan odniesie lody — przeciwnie, nietylko nie odniósł, ale jeszcze przyniósł nowe — prawdziwe, ogromne góry lodu, wysokie na kilkanaście metrów. Chodziliśmy po nich i przyglądaliśmy się z ich wierzchołków zamarzniętemu morzu, najeżonemu szpiczastemi, białemi turniami. Kiedy słońce świeciło, widok był bardzo piękny, bo góry skrzyły różnemi kolorami jak