Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXX.
Katorga rybaka

Wkrótce po świętach zaczęła się rybacka orka.
Zasadniczo wiatr nie był zły i szproty były, tylko że wciąż musieliśmy za niemi gonić, a tak się jakoś dziwnie kręciły, że ledwie coś nie coś dawały rybakom uszczknąć.
Wyjeżdżaliśmy dzień w dzień. Byłem „przyozdobiony“, według wyrażenia Dawida, „okrutnie ślicznie i ładnie“ i zaziębienia nie bałem się, zwłaszcza, że zima nie była ciężka, miałem też w termosie zawsze gorącą herbatę, dobre śniadanie dla siebie i dla towarzyszów, ale — trud był straszny. Dzień w dzień wstawać o czwartej rano, płynąć nieraz w ziąb przejmujący do szpiku kości, pod zimny wiatr dzień w dzień zmaganie się nietylko z ciężkiemi, przemokłemi mancami, ale i z morzem, które rzuca nie na żarty, dzień w dzień człowiek zachlapany, mokry, wytrzepywał szproty, dzień w dzień popychać na płytkich miejscach długiem wiosłem do siódmych potów, a potem wynoszenie szprotów, rozwieszanie manc, wszystko wymagające wysiłku aż do zdejmowania mokrych skorzni i przemoczonego sweatera — a potem najeść się, legnąć i ledwo się zaśnie, już — puk, puk! — albo terkotanie budzika! I znowu to samo!
To samo? Nie. Z każdym dniem ciężej. Po czterech dniach tej pracy byłem tak zmęczony, że nie mogłem nawet jeść. Jak tylko się po powrocie przebrałem — za-