Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXVIII.
Połów losowi niewodem. Ciągnę laskorn.

Słoneczko błysnęło, pojaśniało niebo i woda, zaczęły się pokazywać mielnice — piękne, łososiowate, srebrne rybki, wagi półtora funta, smaczne, ale trochę suche, chude. Szproty wciąż jeszcze były, lecz większość rybaków porzuciła je. Pan Żebrowski pomstował, klął, wołał, że rybacy zwyrodnieli: — ale ja byłem innego zdania i rozumiałem, że to krew rybacka w nich zagrała, bo przecie łosoś to już naprawdę ryba.
Ruch nastał we wsi. Na wozach, zaprzężonych w srokate krowy, rybacy z nad brzegów Małego Morza przewozili nad Bałtyk wielkie baty łososiowe — a pomagały i popychały te baty całe gromady ludzkie, dorośli i dzieci, zawsze w każdej pracy chętnie biorące udział. Na strądzie rozkładano i związywano „party“ niewodu wśród żartów i wesołych rozmów a morze było uśmiechnięte, jasne, znowu mieniące się różnobarwnie, i znowu widać było na niem dalekie parowce.
Rzecz ciekawa! Dawniej dzień nie minął, abym przynajmniej na chwilę nie wybiegł na strąd, i nie spojrzał na falujący, niezmierzony przestwór. Zachwycałem się grą fal i kolorów, od których oczu oderwać nie mogłem, wszystko na morzu było dla mnie nadzwyczajne. Teraz chodziłem na strąd tylko gdy miałem tam coś do załatwienia. Czytelnik pomyśli, że oswoiłem się z morzem? Zapewne, do pewnego stopnia tak. Ale przedewszystkiem nauczyłem