Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXIX.
Święta Bożego Narodzenia nad morzem. Znowu paczka. Jestem bogaczem.

Przedświąteczny czas szybko minął po połowach, które nazwałbym przypadkowemi, bo odbywały się tylko od czasu do czasu nie tyle z powodu burz, ile skutkiem dziwnie nieszczęśliwego następstwa źle kombinujących się wiatrów. Ja tego nie odczuwałem, Dawid też się tem zbyt nie trapił, bo oddawna już przestał być poddanym Jego Królewskiej Mości Wiatru, ale rybacy chodzili jak struci, a pan Żebrowski szalał.
— Grałeś kiedy w ruletę? — zapytał mnie raz — Nie, skądże, oczywiście. Ale wiesz, co to jest? Wiesz. Wyobraź sobie, że widzisz, jak gałka toczy się powoli na twój numer, zatrzymuje się, waha... Co? Emocja! Ale — wóz albo przewóz! Bęc — i po wszystkiemu! A tu emocja trwa przez całe dni, tygodnie, tymczasem pieniądze uciekają, a jak pieniądz raz ucieknie, nigdy go już nie dogonisz! Ja już adwent przegrałem!
Nie brałem sobie tego zbytnio do serca, choć — i ja odczuwałem powszechne przygnębienie. Zwłaszcza smutno się robiło, gdy ciemności już zapadły, a światła elektrycznego jeszcze nie było. Gdy na kościele odezwały się dzwony wzywające na różaniec, kto tylko miał czas, śpieszył do kościoła, aby przykre chwile przedwieczornego zmierzchu nabożnie prześpiewać. Potem przez chwilę słyszało się w całej wiosce dźwięczne kłapanie drew-