Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

las, z którego wyszedłem koło stacji kolejowej. Tuż za stacją kolejową mimowoli stanąłem, zachwycony widokiem, jaki miałem przed sobą. Niech sobie czytelnik wyobrazi:
Po prawej ręce skupione dokoła strzelistej czerwonej wieży kościoła czerwone dachy białych domków rybackich, nawprost — rozsypane na plaskiem wybrzeżu przysadkowate wędzarnie, po lewej ręce czerwone dachy Boru, dalej, jak okiem sięgnąć, świecące przestworze Małego Morza, a daleko — daleko jasno-niebieski pas — drugi brzeg zatoki. Dużo wody, powietrza, nieba, słońca. Dzień piękny i słoneczny ale zimny, bo od morza dmie kąśliwa „norda“, przejmująca do szpiku kości. Za wydmami ryczy Bałtyk.
Ale oto na horyzoncie pojawiają się na błyszczących wodach zatoki czarne sylwetki łodzi żaglowych — pojedyńcze lub idące „buńtami“ to jest grupami — cała flota żaglówek wynurza się ze świecącej mgły i ciągnie ku brzegom.
Cóż to takiego?
To z połowu wracają rybacy.
Chodźmy na wybrzeże zobaczyć.
Chroniąc się przed zimnym wiatrem pod ściany pobliskich wędzarń, przestępując z nogi na nogę i trzepiąc się po bokach czerwonemi rękami, czekają niecierpliwie na wiadomość o wyniku połowu krewni lub wspólnicy tych, co wyjechali na morze. Tuż kręci się kilku handlarzy ryb żartując, choć prawdę mówiąc, z rybami niema żartów. Przysłowia rybackie mówią: „Ryba-Fisch, Geld auf Tisch“, a dalej „Ryba płaci, ryba traci“, i jeszcze: „Ryba jak złoto albo jak błoto“, a nie może być przecie miejsca na żarty tam, gdzie się ma zawsze „albo — albo“. Rozumie się, nie brak też i dzieci rybackich, które zawsze i wszędzie muszą się wkręcić. Tym znów towarzyszą pieski. Po zanurzeniu łodzi zdaleka można poznać, że połów wypadł nieźle — to też wędzarnicy ustawiają wagi przed wędzarniami.
Wreszcie łodzie zbliżają się do brzegu. Rybacy spuszczają żagle, wyskakują z łodzi i powoli, aby im się do skorzni nie nalało, brną ku brzegom, czerwoni od wiatru