Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, bardzo wiele! Ale — czyś ty już po śniadaniu? Bo ja nie i chętnie napiłbym się kawy. Chodźmy.
Poszedłem z tym rozmownym panem śmiało, bo choć nie wziąłem ze sobą pieniędzy, przypomniałem sobie, że nosiłem zawsze na wszelki wypadek w portmonetce przy pasie harcerskim parę złotych.
Jedliśmy śniadanie w miłym, cienistym ogrodzie restauracyjnym, przybranym w różnokolorowe mniejsze i większe flagi, z prześlicznym widokiem na port, kutry rybackie, jaskrawo białe paliszcza i kipiące światłem morze.
Podczas śniadania pan w okularach wypytywał mnie bardzo zresztą delikatnie — o to, skąd jestem, poco na półwysep przyjechałem, gdzie mieszkam, jak długo tu zabawię i tak dalej. Odpowiadałem szczerze i nie mniej szczerze jadłem, tak, że gdy przyszło do płacenia, przestraszyłem się. Na szczęście kasa moja wytrzymała to.
Po śniadaniu pan w okularach spojrzał na zegarek i rzekł:
— Pragnąłbym, żebyś z pobytu swego tutaj coś przywiózł do domu, żebyś skorzystał. Dlatego zaprowadzę cię na latarnię morską i pokażę ci stamtąd półwysep Helski. Dzień jest piękny, będziesz wszystko widział, jak z aeroplanu.
W chwilę później pięliśmy się po studwudziestu stopniach latarni morskiej.
Chciałem się przyjrzeć urządzeniu latarni, ale pan w okularach rzekł:
— Na to będziesz miał czas innym razem i przedewszystkiem radziłbym ci zwiedzić latarnię morską w Rozewie, istotnie ciekawa. A teraz słuchaj.
Pan w wielkich okularach podprowadził mnie ku szklanej tafli latarni i zaczął opowiadać.