Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uważając tę sprawę za załatwioną, zaprowadził nas na piąterko, gdzie wskazał nam niewielki, ale bardzo schludny pokoik, zaopatrzony w najniezbędniejsze sprzęty. Pokój ten mogłem zająć już od pierwszego września. Obiecał też postarać się o to, abym mógł jak najczęściej wyjeżdżać z rybakami na morze. Widziałem, że Dawid bardzo się pani Zielińskiej spodobał. Gdyśmy już najważniejsze sprawy omówili, poleciła mi iść pisać list, a sama została jeszcze z Dawidem.
Przed wyjazdem zrobiliśmy kilka wycieczek specjalnym statkiem wycieczkowym. Widziałem Puck i w małym porcie dwa nasze torpedowce — na torpedowcach armaty, marynarzy polskich. Jakże im zazdrościłem, jaki byłem zły, że muszę czekać lata całe, zanim stanę na pokładzie torpedowca jako żołnierz! Widziałem też Gdynię, nasz port, „przez nas stworzony“, naprawdę wielki port, dzieło olbrzyma, piękne, wspaniałe. Do Gdańska jechać mogłem, ale nie chciałem. Mam czas.
Wkrótce potem odprowadzałem panią Zielińską wraz z dziećmi na stację.
Zdziś był markotny, bo mu żal było, że się rozstajemy, a oprócz tego zazdrościł mi trochę. Panna Andzia traktowała mnie wyniośle, jak margrabina prostaka-rybaka, czem mnie znowu oczarowała. Stefcia miała łzy w oczach. Mnie też było niewyraźnie.
Pani Zielińska ucałowała mnie na pożegnanie i powiedziała:
— Pisz, jak będziesz miał czas lub gdy będziesz czego potrzebował. Ufam twej uczciwości, dobremu sercu i rozumowi. Gdyby ci było źle — przyjedź!