Beniowski (Sieroszewski, 1935)/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
TOM XVI
BENIOWSKI
POWIEŚĆ
I
INSTYTUT WYDAWNICZY
„BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA



Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone.
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
ninteen hundred thirty five.

Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy

I.

Zimne morze północne pod uderzeniami śnieżnej wichury ryczało, jak stado smoków. Prężyło ku niebu potworne przeguby siwozielonych, żylastych wełn i, dokładając popędliwie falę do fali, biegło ku ubielonym brzegom.
Z piorunowym łoskotem, z sykiem, z pryskiem, z pojękiem ciskało opienione paszczęki bałwanów daleko na miękkie spychy piachów, na chyle cyplów, na twarde, dziobate czoła skał, strzegących ziemi. Poczem cofało się z groźnym mamrotem, unosząc spodem swych skręconych burzowin prochy i głazy lądu w dalekie rodzime leje oceanu.
A na ich miejsce wstawały z odmętów nowe wzdęte otchłanie, i ryczały, i tłukły, i rwały pobrzeże.
Znikły bez śladu w tej nawalnej rozrusze krągłe, miluchne wysepki, obłe osuchy, miałko marszczone dosypiska i ławice, płytkie rewy przejrzyste — ulubione przytuliska wszelakiej morszczyzny, ziemnowodna koronka, utkana w ciche dni łagodną gładą morską na przymierze między tonią oceanu a lądem.
Znikło wszystko.
Został jeno na linji bojowej zawsze ten sam, nagi, spracowany strąd, wyniosły, długi, śniegiem omglony oraz skaczący nań z dołu z niemilknącym hukiem wał zielonawych bałwanów.
Brzeg pocięty, poszarpany szparami, spękany w wądoły, w które z bulkotem i wyciem wlewały się wirzyska. Ruina ziemi, same piargi i opoki bez krzewinki, bez trawki, bez żadnego umocnienia. Smutny wał obronny, wał samotny wiecznej walki bez wytchnienia i poparcia...
Górą nad nim niewstrzymanie sunęła przez powietrzne przestworza szalejąca śnieżyca, obojętna na wszystko, bezwzględna, potężnym ruchem dążąca wciąż naprzód, niby biały anioł śmierci, zapatrzony w jemu tylko wiadomy cel...
Jej pióra omiatały z tym samym spokojem i mocą piany fal, i łęgi dolin, i wiszary górskich łańcuchów, i szczeciny zatraconych w śniegach lasów, i przyziemne budowle miasteczka, schowanego w głębokiem ujściu rzeki.
Ta ludzka siedziba zataiła głęboko swe życie w zawianych do szczytu domostwach; na pustych ulicach jeno wiatr gwizdał w szczytach dachów i węgłach zrębów, wzdymając z dołu mroźną kurzawę i mieszając ją z wirami lecących z nieba płatków śniegu.
Mimo to, wśród ogólnego bezludzia w nakrytej czworokątną basztą bramie drewnianej twierdzy ukazały się trzy w futra otulone postacie.
Przodem szedł rosły, barczysty mężczyzna, wydający się olbrzymem, w nastroszonej bobrowej szubie; ciemną, sępią twarz okalał mu, jak przyłbica, drogi kołpak z łap czarnoburych lisów.
Stąpał miarowo z podniesioną głową i patrzał dumnie na bicze śniegowe, siekące powietrze. Za nim o pół kroku podążał w skromnej delji reniferowej, również wdzianej włosem nawierzch, mniej wspaniały dorodnością i zachowaniem się osobnik. Na jego futrzanej bermycy błyskał galon wojskowy; naostatku za nimi wlókł się prosty kozak w futrzanych butach i w kamczadalskiej do kolan „kuchlance“.
— Słyszycie, Iwanie Piotrowiczu, jak to wyje! — rzekł wojskowy, wskazując ręką w stronę ciemniejącego opodal budynku.
Wspaniały Iwan Piotrowicz zatrzymał się i posłuchał; lecz świst zamieci, plusk rzeki i ryk dalekiego morza głuszyły wszystkie inne dźwięki.
— Nic nie słyszę. Czegóż on chce?
— Nie wiem. Wrzeszczy, jak opętany, rwie na sobie pazurami ciało; na kraty, na współtowarzyszy się rzuca... Wołał, że chce widzieć wielkiego Taju! Bałem się, że sobie co zrobi... Zawszeć on rządowy zakładnik; jasak stracimy, jak zginie!
— Co taka bestja może sobie zrobić? Duch w nim mocno siedzi, a broni przecież nie ma!
— Skądby ją mógł mieć? W całem miasteczku niema takiego chwata, coby na długość ręki odważył się do nich zbliżyć! Oni nie pytają swój, czy nie swój, za łeb chwytają i o — balasy!... A zresztą pilnujemy; szyldwach od więzienia wciąż tam przechodzi i baczenie daje!
— Tak, taki Baczenie dawać należy! Istotnie słyszę: wyje!... Ach, gardziel miedziana!... Burzę przehuczał!...
Przeszli zawianą zaspami drogę i minęli otoczone ostrokołem więzienie, z przed którego bramy, z budki, wyskoczył zaśnieżony żołnierz i sprezentował broń.
Na tyłach, w miejscu zacisznem od wiatru, wznosił się niski budyneczek, przyparty do wysokiej palisady. Przednia jego ściana składała się z grubych pionowych dyli, rozstawionych rzadko, niby krata. Stamtąd to leciał dziki wrzask, głuszący nawet łoskot burzy.
Gdy Iwan Piotrowicz Niłow, sam naczelnik Kamczatki, z porucznikiem Norinym zatrzymali się przed tą nieszczęsną budą, wycie na chwilę ustało, natomiast w szparach między dylami pojawiły się straszne kudłate łby, chude, zapadłe twarze z gorejącemi jak głownie oczyma, wysunęły się stamtąd długie ramiona z bronzową, obwisłą jak wory skórą i zaciśniętemi, kościstemi pięściami. Niedźwiedzie charczenie i chrapliwy ryk znowu rozdarły powietrze.
— Ha, ha! To ty, krwawy bladolicy psie!... Przyszedłeś naigrawać się z mej nędzy!... Zbliż się, zbliż!... Niech palce moje uchwycą skibkę twego ciepłego ciała!... Jeszcze żyje Oruncza, jeszcze starczy mu siły, aby wyrwać ci z pod miedzianego czoła obmierzłe lodowate oczy i rozdeptać je nogami!... Chodź bliżej, chodź!... Jeżeli śmiesz!... Żyje Oruncza, jeszcze dysze, jeszcze przeklina!... Oby trąd zżarł tobie i potomstwu twemu wnętrzności!... Obyś cały był jako jedna rana, kisząca robactwem, dręczycielu!...
— Co on mówi? — spytał Niłow kozaka-tłumacza.
— Klnie, miłościwy panie!
— Powiedz mu, żeby zamilkł, bo go każę osmagać!
— Milcz, podłe stworzenie, bo Wielki Taju każe cię obić!
— Ha!... Pluję na jego bizuny!... Pluję na niego samego! Oruncza wojownik! Czyż mało mię katowałeś, oprawco!... Rodzie „szajtański“!... Bodaj mór tknął cię wraz z plemieniem twojem!... Bodajeście polegli wszyscy zaraz bez tchu aż po Ciepłe morze!... Bodaj śnieżyca zawiała niegrzebane trupy wasze, waszych dzieci i kobiet, przeklęci roznosiciele niewoli!... Bodaj psy rozwłóczyły po stepie wasze kiszki, jak wilki rozwłóczą jelita rena!
— Co on mówi? — znowu spytał Niłow.
— Grzech powtórzyć, Wasza Wysoka Szłachetność! Lepiej nie słuchać — on szaman, złośliwy czarownik, on może zauroczyć — odszepnął pobladły kozak.
Twardy uśmiech wykrzywił wąskie usta Niłowa.
— Powiedz mu, że mu daruję wszystko, że go nawet wypuszczę, jeżeli krewni jego przyniosą mi dwa... nie dwa... a... trzy „soroki“ soboli... Potrzebuję przed wiosną trzech „soroków“ soboli!... Będzie wolny!...
Oruncza znowu wtulił między dyle tatuowaną twarz i słuchał pilnie.
— Łżesz!... łżesz!... Obiecywałeś to samo przeszłym razem, a przecie siedzę tu, mróz i głód szarpią mię jak dawniej, choć przyniesiono ci, coś żądał!... Mrą moi rodowi, mrą dzieci!...
— Powiedziano ci przecie wtedy i powtarzam raz na zawsze, że lisy były złe, niedość czarne, że były podsmalane dymem na ogniu, że bobry były wyprzałe, sobole wczesne! — wtrącił sam od siebie kozak.
— Co on mówi? — spytał znowu Niłow.
— Mówi, że przeszłym razem...
— Dobrze, dobrze!... Pamiętam... Był spór!... Ale powiedz mu, że tym razem sporu nie będzie!... Pójdzie wolny, niech tylko przyniosą... Niech przyniosą jeno takie, żeby przystało je nosić samej carowej... Najjaśniejszej naszej Pani je poślę! Słyszysz!?
Oruncza długo milczał, opuściwszy kudłaty łeb.
— Słuchaj, Wielki Taju! — zagadał wreszcie już cicho. — Znikły sobole z lasów, obrzedły ich tabuny! Takich, jak ty chcesz, nie wiem czy się znajdzie dziesiątek u plemienia Ankalów. Ale powiem im. Tam jeszcze pamiętają Orunczę... Może mię nie oszukasz tym razem, bo gdybyś je skradł, listbym pisać kazał do samej carowej. Z tamtego świata przyszedłbym szukać sądu!... Przyślij jakiego korjaka-niewolnika, sługę lub odstępcę — dam mu znak! Przyślij też wódki, Wielki Taju, przyślij wódki, bo serce już nie znosi dłużej tego, co jest; złe myśli zjedzą mię wcześniej, niż głód... Stracisz zakładnika... Więc przyślij wódki bez uchyby... O to proszę!
— Ba!... Niema ani kropli w całem miasteczku!... Musisz, bracie, poczekać, aż przyjdzie okręt! — wstawił porucznik Norin.
— Jeść! — szepnęły nagle dwa inne widma z poza Orunczy i wysunęły z za balasów piszczele grabiastych łap.
— Jeść!...
Niłow odwrócił się.
— Przysłać im trochę ryb! — mruknął kozakowi przez ramię.
— Według rozkazu! — odszepnął ten, prostując się. — Jeżeli okręt żegluje teraz z Ochocka, a ostatni na to przecie czas, gdyż jeno patrzeć, jak lody zamkną drogę, to niech go Bóg i Święci Pańscy mają w swej pieczy!... Od dwóch lat już nie pamiętam takiej wichury!... Nie wiatr, lecz młot! A co będzie, co będzie, jak okręt nie przyjdzie? — gadał Niłow, owijając się szczelniej w futro.
— Słusznie mówi Wasza Wysoka Szlachetność: nie wiatr, lecz młot! Omało mię nie wywrócił, gdym z rana wyszedł za przydźwierze!
Zatrzymali się przed domem naczelnika, na podwórzu forteczki. Olbrzymie czarne tyny obronne z potężnych na zrąb kładzionych modrzewiowych kloców wstrzymywały tutaj napór wiatru, a płaty śniegu, lecąc, wirowały wolno, wdzięcznie, jak opadające listeczki kwiatów wiosennych.
— Bywaj zdrów, Stefanie Polikarpowiczu! — zwrócił się Niłow do porucznika, wstępując na schody ganeczku.
— A poślij tam do tego Orunczy jakiego z jeńców korjakskich!
— Według rozkazu! Czy nie uważacie jednak, Iwanie Piotrowiczu, że byłoby trochę niebezpiecznie wypuścić tego dzikusa, szczególnie teraz, gdy na północy znowu wszczyna się rozruch? Godzą się podobno Czukcze z Korjakami, zbroją, gadają, że sam Ochotin im w tem pomaga!
— Zrób, jak mówię! Niewiadomo, co będzie! Być może, że nic nie przyślą! — odrzekł Niłow, poprawiając czapkę i uśmiechając się tajemniczo.
Z tym uśmiechem zastygłym na ustach wszedł do ciemnej sieni, gdzie kozak podręczny zdjął zeń szubę i buty futrzane. Stamtąd skierował się we drzwi na lewo, do obszernej niskiej świetlicy z ciemnemi ścianami i powałą z ciosanego modrzewiu, wyłożonej kobiercami z czarnych i białych łap reniferowych, zszytych w szachownicę. Mdłe, błękitnawe światło wsączało się do izby ze dwora przez duże okna z miki przykryte z zewnątrz taflą lodową. W rogu przed pozłacanym ciemnolicym obrazem płonęła w malinowej szklanej bani na srebrnych łańcuchach nigdy nie gasnąca „lampada“. Było ciepło, pachniało kwasem chlebowym, miętą i mirrą. Pod ścianą między oknami, na mocnych krzyżakach, stał długi stół, nakryty zielonem suknem, na nim leżały rozrzucone papiery, śliczne ułamki kryształów górskich, okazałe kły morsa, dziwaczne rzeźby czukockie z kości mamutowej, oraz jakieś próbki błyszczących rud; wgórze na przybitej do ściany podstawce siedział z rozpostartemi skrzydłami wypchany orzeł kamczacki.
Obok stołu mieścił się głęboki stolec z poręczami, zasłany skórą niedźwiedzią, a pod ścianami ciągnęły się ławy również kryte futrami.
Niłow śliznął się wzrokiem po tych znanych szczegółach, przeciągnął się, aż mu w stawach trzasło, i ziewnął.
— Ej, matko!... — zawołał. — A jak tam z obiadem?
Skrzypnęły drzwi i z sąsiedniego pokoju weszła niewiasta niższego wzrostu od naczelnika, Niłowa, ale niemniej od niego dorodna. W miarę jak szła, drżała podłoga pod jej stopami, obutemi w miękkie futrzane pantofle, i drżały do taktu jej wyniosłe jak dwa pagórki piersi, otulone niebieskim kaftanikiem, podbitym gronostajami. Szczyt białej, okrągłej jak księżyc twarzy, tuż ponad czarnemi brwiami opasywał szeroki naczółek, suto haftowany kolorowym jedwabiem, srebrem, złotem i perłami; agatowe oczy patrzały na męża z pod gęstych rzęs z tłumionym niepokojem, ale usta, duże, wilgotne pełne były uśmiechu.
— Bądź cierpliwy chwileczkę, Iwanie Piotrowiczu, kazałam zapiec w kulebiace świeżego łososia z tych, co przywiózł Czernych z Kamczackiego jeziora... Zaraz dojdzie, a i na... okrasę może się coś znajdzie!...
Niłow spojrzał pytająco na żonę.
— Skąd zaś?... Niema kropeleczki w całem miasteczku... Wszystkie składy kazałem przeszukać!...
— A widzisz!... Ja swoim babskim rozumem więcej, niż ty, carski gubernator, dokazałam... Mam cały gąsiorek!
Niłow zmarszczył brwi.
— Czyżby kto ośmielił się zataić?...
— Gdzie zaś!... Któżby tam ośmielił się wojować z tobą, opierać się twoim rozkazom, Iwanie Piotrowiczu... Tutaj nie mają doprawdy kropelki! Należało skądinąd wydobyć. Użyłam wybiegu. Wiedziałam, że protojerej Niżniekamczacki chowa zawsze w wielkiej tajności choć jedną kwartówkę na niespodziany domowy wypadek, bo w nic tak nie wierzy, jak w ten dekokt. Uprosiłam więc jego córkę, żonę tutejszego diakona Protopopowa, aby posłała do ojca wiadomość, jakoby mąż jej leży chory obłożnie i że doktory każą mu ciało wódką namaścić, inaczej śmierć go czeka... I przysłał stary sknera małą butelczynę przez kupca Kazarinowa. Jest, mam ją!
Posępne rysy Niłowa rozjaśniły się.
— Czemuś nie powiedziała?
— Chciałam ci radość niespodzianą uczynić. Wiem, jak bardzo teraz wesołości potrzebujesz, jak troskasz się o sprawy urzędowe!...
— Ech!... Bo jak okręt nie przyjdzie, nie wiem jak wyżywię załogę. Mąki zostało zaledwie kilkanaście worów, soli dawno już niema. Połów ryb był lichy a duża część suszonej od deszczów pogniła. Zewszechstron skargi, prośby, niedobór jasaku. Rychło czekać buntów w całym kraju... Ochotin znowu u brzegów się pojawił. W głowie się mąci od zawrotu tych spraw!
— Daj pokój! Chodź, wypocznij i posil się... Słyszę, że Nastka już się w jadalni krząta!...
— A czy nie zaprosić Nowosiłowa, jak uważasz, stara, co?
— Na taką kruszynę!? Bój się Boga!... Sam zdrów wypij, ulżyj swojej tęsknocie!...
Twarz Niłowa rozjaśniła się ostatecznie; rozczesał palcami brodę i, chyląc głowę, przeszedł przez niskie drzwi, przeciął następnie ciemną sionkę i znalazł się w obszernej, przylegającej do kuchni jadalni.
Też same ciemne, ciosane modrzewiowe ściany, rozświecone lodowemi oknami, ciemna, niska powała, ławy wokoło, a pośrodku mocny szeroki stół na krzyżakach. Niłow siadł w rogu pod świętym obrazem przed zastawą z cynowych mis, ze srebrnych konwi i pozłacanych czarek i z błogim uśmiechem nalał sobie kielich drogocennego płynu. Podczas gdy drżącą ręką niósł go do ust, żona i starsza córka, do matki podobna, ale smukła i śliczna czarnowłosa dziewczyna, usługiwały mu z obu stron, podając dymiące półmiski, krając chleb, podsuwając sztućce i naczynia, albo biały ręcznik, wyszyty czerwono na rogach. Syn wyrostek w kozackim kubraku stał w kącie i patrzał w milczeniu na ojca, a z poza jego pleców dwie młodsze siostrzyczki wysuwały ostrożnie jasne głowy.
W parę godzin potem, gdy już zmierzch zamienił się w noc, ogniami zapłonął dom naczelnikowski. W sionce pod blaszanym kapturem wylotu gorzał dymno smolniak; w czerwonym blasku jego uwijały się figury żołnierzy w pełnym rynsztunku, w kosmatych bermycach, z białemi pasami ładownic i torb, krzyżującemi się na piersiach, opiętych w szare mundury.
Błyskały krwawo bagnety, stukały o podłogę kolby karabinów i brzmiała urywana komenda:
— Baczność!... formuj się!... Raz, dwa!
W otwartych drzwiach świetlicy siedział w głębokim stolcu, wysianym skórą niedzwiedzią, naczelnik Niłow i nogą wybijał takt, za nim stał porucznik Norin.
— Raz, dwa!...
Z czerwonej twarzy naczelnika nie schodził błogi uśmiech...
— Zuchy!... A teraz: śpiewać!
Po-śliz-nęła się z pagórka...

Oj, luli — la!...
Pośliznęła się z pagórka
Młoda leśniczowa córka...
Oj, luli — la!...
Trafił sęczek się na drodze...
Oj, luli — la!...
Trafił sęczek się na drodze,
Rozdarł odzienie niebodze!...
Oj, luli — la!...

— Oj luli-la!... — wtórował ochrypłym głosem naczelnik, kiwając głową i ręką do taktu.
A po drugiej stronie sieni w „teremie“ pani Niłowowa odpędzała od zamkniętych drzwi przysłuchujące się gwarowi dzieci:
— Idźcie, idźcie!... Wynoście się do sypialni!... Nie potrza wam słuchać sołdackich pieśni!... Nie ciekawe!...
— Ach, nianiu, nianiu, jak ja tego nie lubię!... Wprost nienawidzę!... — szeptała Nastka Niłowówna, przypadając do piersi siwej, zawiędłej sługi w ciemnym mnisim czepcu.
— Nie słuchaj, nie słuchaj, gołąbko moja!
— Już ja wiem, jak to się skończy, już ja wiem!... Będą znowu którego z nich bili!... Och, och, mój Boże!...
— Cóż robić, Nastazja Iwanówna, taki żołnierski los... Skazańcy oni! Za wszystkich, za całą grzeszną Rassieję dźwigają krzyż... Nie dopuszczaj ty sobie do głowy żadnych podobnych myśli, kukułeczko luba... nie dopuszczaj!... Nie przyszedł jeszcze twój czas, królewno moja, nie przyszedł, abyś się troskała! Chodź do kuchni, zagotuję wody, zaparzę ci pachnącej maliny, opowiem bajkę o zamorskiem panięciu, o cudzoziemskim księciu, co nosił szaty z blasku miesiąca tkane, co miał złote kędziory i oczy gwiaździste, co sto smoków pobił, co świat zwojował a jeździł na koniu Cefalu... Chodźcie i wy, pisklęta, posłuchajcie nowej historji, wyczytanej dla mnie umyślnie ze starej książki przez pana Chruszczowa... Chodźcie!... — wołała na młodsze dzieci.



II.

Po trzydniowej nawałnicy nastał nagle, jak tu się często zdarzało, dzień pogodny, cichy i słoneczny.
Nad gędźbiącem wciąż jeszcze morzem słał się lekki, zwiewny opar, na wygładzonej rzece pojawiły się korowody płynących z góry kier i sadź lodowa z szelestem lgnęła do brzegów podmywanych prądem. W głębi lądu poza zatraconem w śnieżnych całunach i zaspach miasteczkiem zalśniło cudnie w słońcu wyniosłe, zębate półkole niepokalanej białości gór, pocięte błękitnemi cieniami. Powyłaziły z ukrycia psy i dzieci, powychodzili z domów mieszkańcy z łopatami i, wesoło hukając, jęli odkopywać przyźby i znowu torować sobie drogi na świat, do ludzi.
Strumienie dymów popłynęły z niskich korninów ku blademu lazurowi nieba. Skrzypiąc, powlokły się ulicami sanie, zaprzężone w psy, po drwa do lasu; kamczadale oraz niewolnicy w wytartych włochatych „kuchlankach“ biegli za nimi, pokrzykując.
Dumnie stąpając, przeszli w drogich szubach urzędnicy i wojskowi w stronę czarnej twierdzy.
Potem znowu nastała senna, leniwa cisza. Mijał krótki dzień, co zaledwie rozbłysnął, już się zataczał. Znowu wśród zamrożonych śniegów zaświeciły krwawe plamki ogni w okienkach chałup...
Mieszkańcy po wczesnej kolacji układali się już byli do snu, gdy od morza, od przystani Czekawki, przybiegł prawie bez tchu nieletni syn dozorcy składów rządowych z papierem do samego naczelnika i przyniósł wieść, że dawno oczekiwany statek zawinął nareszcie do portu.
Rozgorzały natychmiast przygaszone ognie i zaroiło się na ulicach. Wszystko biegło w kierunku twierdzy, ale brama była już zamknięta i szyldwach nie puszczał nikogo. Opowiadano więc sobie dziwa zasłyszane przelotnie o niebezpieczeństwach, jakie przebyła załoga statku w czasie burzy, o strzaskanym wielkim maszcie, o zranionym kapitanie okrętu, o zmytych w morze majtkach, o nadchodzącej już dla wszystkich ostatniej godzinie i niespodziewanym zbawcy, który się nagle pojawił, niewiadomo skąd...
— Wszystko urządził... Maszt na miejsce postawił... Ducha w ludzi tchnął... Żagle napiął... w taką wichurę... Statek do steru przywrócił... Co dlań burza?... On po wałach niebosiężnych płynął, jak my po drobnej świeży!...
— Wiozą go!... Przestępcą, powiadają, jest!... A kto zacz — niewiadomo: może sam zatajony dla wszystkich Wielki Książę, a może i Ktoś większy... — szeptali znacząco mężczyźni.
— Czy młody?... — pytały kobiety.
— Ech, wy, sikory!... Zaraz was świerzbi!... Zobaczycie jutro!
— Brodę ma białą do pasa, a nogi jak krab!...
— Gdy jednem okiem patrzy w niebo, drugiem ziemię świdruje albo za sobą widzi!... żartowali.
Kiedy nazajutrz porucznik Norin, wysłany z sześciu kozakami po pocztę i wygnańców, wszedł do więziennej izby na przystani, zauważył odrazu w kupce powstałych na jego przybycie mężczyzn wysmukłego, zgrabnego młodzieńca z czarnym podkręconym wąsem, w przystojne odzianego szaty. Domyślił się, że to ten właśnie, o którym krążyła legenda, i przystąpił doń z pewną nieśmiałością:
— Czy to ty zwiesz się Beniowski?
— Tak, to ja!...
— A ktoś ty?...
Beniowski błysnął oczami i milczał przez chwilę.
— Żołnierz jestem. Niegdyś jenerał, dzisiaj niewolnik!... — odszepnął wreszcie cicho.
Norin cofnął się i wyprostował bezwiednie i już go więcej nie pytał, nawet nie patrzał nań; kazał wszystkim zbierać rzeczy i siadać do łodzi, aby odpłynąć do miasta, do „Bolszija Ostroga“.
— Czy tam zostaniemy? — spytał Beniowski.
— Niewiadomo. Tam wam powiedzą, co z wami zrobią! Tego nie wie nikt, ino ten papier!...
Uśmiechnął się i pokazał zesłańcom kopertę, zapieczętowaną wielką woskową pieczęcią.
Wsiedli do trzech czółen, po dwóch wygnańców i po dwóch kozaków do każdego, i wolno, kołysząc się w chybotliwych stateczkach i omijając gęsto płynące kry, pomknęli wgórę rzeki. O parę stajań przecięły im drogę cztery bajdary, pełne ludzi odzianych w futra, wywrócone włosiem do góry.
— Co słychać na świecie?... Skąd jedziecie!? — krzyczeli im zoddala, gdyż kozacy nie puszczali ich blisko, wołając: — Poszli precz!... Nie wolno z przestępcami rozmawiać!...
— A oni kto są?...
— Oni też są zesłańcy!...
Łodzie nie oddalały się bynajmniej; przeciwnie, gdy pierwszy gniew i żarliwość straży przygasły, zbliżyły się nawet i płynęły chwilami burta o burtę.
— Kto jesteście i skąd?
— Baturin, pułkownik.
— Czy nie z gwardji czasami?
— Z gwardji! A co?
— Znam cię, służyłem z tobą!... Serebrennikow Mikołaj, kapitan? Nie poznajesz mię?... Ha, ha!... Pewnie, żem się zmienił!
— Więcej tu się takich znajdzie!...
— Stiepanow Hipolit, kapitan...
— Sofronow, sekretarz gubernjalny...
— Skądżeś się między wojskowymi wziął?...
— Ha!... Los!... Nie ja wziąłem się, aie mnie wzięli!...
— Chwat!...
— Któż jeszcze?
— Kapitan Panow?...
— Czy nie Paweł Afanasicz, ożeniony z Morozową?...
— Właśnie!... Kto pyta?...
— Swojak twój! Łobaczow!...
— Grysza, tyżeś to!... Ot, gdzie los zgotował nam spotkanie!
— Wola Boga!...
— A gdzież Beniowski?...
— Ten tam z czarnemi wąsami!...
— Cuda o nim opowiadają!...
— Głowacz!... Chłop łebski!...
— Ach, gdyby was zostawiono w naszem mieście!...
— To nas mogą wysłać jeszcze dalej?
— A no tak!... Mogą was wywieźć do Niżnie-Kamczacka, do Wierchnie-Ostroga... na wyspy... Mogą osiedlić po ułusach!...
— Czy tam gorzej?...
— Rozumie się, że gorzej, chociaż i tu nie słodko... Głód, nędza, ucisk... Pracy żadnej, zarobków żadnych... pomocy znikąd!... Są tacy, co nieomal dwa tygodnie w miesiącu głodują... Szczęśliwy, który co dnia ciepłą strawę do gęby kładzie... Brud, robactwo... Chałupy, jak psie budy...
— Taka was gromada i życia sobie nie umiecie urządzić?... — zauważył głośno Beniowski.
— Ba, gromada!... Istotnie gromada, ale ten po wodę, a ten do łasa... Każdy swoją ino linję gnie, chce przewodzić! A są tacy, co rade idą przeciw wszystkim... Są zaprzańcy i judasze... Żyjemy we wsi zesłańczej pomieszani ze złodziejaszkami i rozbójnikami i władze obchodzą się z nami porówno...
— Źle!...
— Dość, dość!... Ruszajcie już!... Widać miasto!... Doniesie kto naczelnikowi!... Będzie mi wymawiał! — wolał na wygnańców Norin. — Powiedziałem, że dość!... Hej, chłopcy, odpędźcie ich... Wiosłami po łbach!
— Już, już!... Jedziemy!... Bywajcie zdrowi... Starajcie się, żeby was zostawiono w mieście!... Pamiętajcie!
Mała flotylla rozdzieliła się; kozacy żywiej popędzili wiosłami łodzie, a starzy wygnańcy pozwolili czarnym prądom unieść swoje napowrót wdół rzeki.
— Winblath, co powiesz na to?... — spytał Beniowski towarzysza po polsku. — Zdaje się, że i ty znalazłeś jakiegoś krewniaka.
— Nie krewniaka, ale rodaka... Julu Brondorp, Szwed... Cóż, kiedy czuję, że nas tu nie zostawią!...
— Ach, ty kruku!... Nie zostawią zapewne, jak sami... nie zostaniemy!
Wysadzono ich na ląd i poprowadzono do otoczonego palisadą więzienia, co stało naprzeciw wejścia do twierdzy. Tu długo musieli czekać przed bramą, zanim oficer wrócił od naczelnika i straż załatwiła wszystkie formalności.
Gdy znaleźli się nareszcie sami w ciemnej, cuchnącej celi, słabo oświetlonej płomykiem tranowego kaganka, pułkownik Baturin przysiadł na rogu pryczy i zakrył ręką chudą, ascetyczną twarz.
— Ha! Więc i tutaj mogą nas rozłączyć! A wtedy co?
— Cicho, w korytarzu ktoś siedzi!... zauważył Stiepanow. — Zaraz się dowiem.
Nachylił badylastą figurę i wsunął długi nos w wybite we drzwiach okienko.
— Kto tam wzdycha? Przyjacielu, kto jesteś?
Zamiast odpowiedzi cicho zadźwięczały łańcuchy.
— Jakiś więzień nieszczęsny!... Hola, odezwij się... My też jesteśmy ludzie ścigani przez los... Jeżeli w naszej mocy dopomóc ci, uczynimy to; jeżeli ty możesz nam okazać usługę, zbliż się...
— Nie mogę, jestem przykuty... mam kunę na szyi... ale jeżeli serca wasze są dostępne litości, błagam was imieniem Boga, przyślijcie mi jutro przez straż trochę chleba... i kropelkę wódki... — odrzekł głuchy, jakby z dna studni wychodzący głos.
— Zacóż cię każą tak srogo, człowieku?
— Nie wiem. Oskarżyli mię fałszywie źli sąsiedzi, nieprzyjaciele, zawistni współzawodnicy oskarżyli mię o sprzyjanie... Ochotinowi... Byłem poborcą podatków na wyspach Kurylskich, a zwę się Antoni Kuzniecow...
— A któż jest ów Ochotin, powód twych cierpień?...
Znowu usłyszeli brzęk łańcuchów.
— Nie wiem... nie znam go... nic nie wiem... sił nie mam... nic, nic nie wiem... Nie znam go... do... niczego... się... nie przyznaję!... — rozległ się wreszcie po dłuższem milczeniu ochrypły, nawpół do jęku, nawpół do szczekania podobny szept.
— Odłóżmy do jutra badanie; teraz sami musimy się naradzić. Zbliżcie się, abyśmy mogli rozmawiać pocichu!... — zaszeptał Baturin.
Usiedli wkółko i, pochyliwszy ku sobie głowy, gwarzyli.
— Widzi mi się, że sprawa Hoffmana i naszego figla z listem do Ochockiego gubernatora wcześniej, czy później się wyda. Hoffman przed śmiercią widocznie się wygadał, może nawet cały nasz plan rządowi odkrył. Nawet, gdyby szczęśliwym trafem nie wypłynęło narazie podrobienie listu, to nas mogą przez samo podejrzenie aresztować, badać, a następnie wysłać do kątów, skąd o połączonem działaniu mowy niema! A w pojedynkę nikt stąd nie uciecze!... mówi Baturin.
— Chodzi więc niby o to, żeby nie dać się wysłać?... He? Cóż więc: będziemy się bronić czy jak!?... Co?... Trzeba mówić otwarcie!... — spytał posępnie Panow.
— Jeżeli jest wyraźny na to rozkaz, to doprawdy nie widzę, jak możemy wykonaniu przeszkodzić! — zauważył Stiepanow.
— Wszystko zależy od tutejszego naczelnika, w każdym razie on może nas zostawić w mieście do wiosny... dla wypoczynku!... Musimy się o to postarać! — zauważył Sofronow.
— Ba, nic więcej ponadto nie potrzeba! dorzucił gorąco Baturin. — Żaden okręt tutaj już teraz nie przyjdzie. Wszyscy to mówią. Komunikacji morskiej z Ochockiem w zimie niema; droga lądowa trwa coś trzy miesiące. Mielibyśmy więc dosyć czasu do rozejrzenia się na miejscu i obmyślenia środków zaradczych...
— Słusznie!... — zgodził się Panow. — Moglibyśmy zdobyć broń, przecież tu pewnie polują...
— W tem sęk, jak trafić do naczelnika! Chyba, że ty go oczarujesz, Beniowski!?
Wszyscy zwrócili oczy na młodego mężczyznę. Ten uśmiechnął się smutno.
— Radbym z całej duszy, przyjaciele, ale pojęcia nie mam co to za persona. Ci nasi bracia, co tu siedzą już od kilku lat, nic do rzeczy mi nie wyznali. Zresztą może zachowali wstrzemięźliwość, nie wiedząc, kto zacz jesteśmy. Słuszna... Lecz te ich przezwiska naczelnika: despot, ciemiężyciel, okrutnik, nie są żadną wskazówką. Każdy na tym urzędzie względem nas musi być taki, inaczej rychło go napędzą... W srogich tu prawach ogólnych istota!... Lecz nie o to narazie chodzi!... Mylnie szukać u person podobnych cnoty, sprawiedliwości, albo innych dobrotliwych dowcipów i na nich swoje fortele budować... Tak sądzę, że oprzeć się należy na jakowemś ich upodobaniu, na skłonności ich przyrodzenia. Ale jakiej?... Nie mamy najmniejszego po temu pozoru, ani spraw miejscowych poznania! Musimy bez rozsądnej kalkulacji gotować się na wszelką okoliczność i brać, co ona przyniesie. A głównie wlot zgadując, zamierzenia jeden u drugiego, pomagać sobie wzajem niegnuśliwie... Socjeta wszelka nawet stadu wilków, daje wzmocnione rekursa, takoż pozwala przez mnogość swej wiolencji z płynnej rozmaitości okólnego żywota wcześniej, czy później wyłowić odpowiednie fortele! Dlatego, przyjaciele, proponuję położyć się niezwłocznie spać, abyśmy jutro, dobrze wywczasowani, odzyskali czujność słuchu, bystrość oczu, żywość myśli, zdolne wszystko postrzec, wszystko rozważyć i korzystać bez pośpiechu z wszelkiego przypadku...
Oracja była przyjęta przychylnie i wygnańcy, ległszy pokotem na pryczy, usiłowali usnąć.
— Ach, Beniowski, Beniowski!... Dokąd ty nas znowu prowadzisz? Ty nas poprowadzisz wprost na szafot!... — szeptał po polsku Winblath.
— Śpij spokojnie, gdyż jesteś już na nim, przyjacielu! Jako żywo, nie wytrzymasz z twemi płucami, odbitemi kolbami adwersarzy, ani tutejszej długiej zimy, ani srogich mrozów, ani uderzeń knuta, na które zasłużyć tu łatwo, och łatwo, przyjacielu! Wszyscyśmy skazani na nie wcześniej czy później wszyscy, co pragniemy choćby cienia wolności!... A czy ty jej już nie pragniesz, czy jej już nie pragniesz, mężny majorze króla Karolusa?... Czy doprawdy gotów jesteś tu pozostać na wieki?... Nie chciałbyś już spotkać żony w miłym Sztokholmie?... Nie chciałbyś przy kuflu piwa pogawędzić z przyjaciółmi o sprawach publicznych?
— I ty o to pytasz, złośliwcze!?... — bąknął niechętnie Szwed i odwrócił się twarzą od przyjaciela.



III.

Nazajutrz rano otoczonych strażą wygnańców przeprowadzono przez bramę z drewnianą wieżą po zwodzonym moście na obszerny podwórzec forteczny do mieszkania naczelnika. Tam długo czekali w ciemnym przedpokoju, przysłuchując się głosom i skrzypom, dolatującym z głębi domu. Wreszcie drzwi od świetlicy otwarły się i na progu ukazał się Niłow w galowym, suto złotem szytym mundurze; za nim stał wyprostowany jak struna Norin.
— Baczność!... — rozległa się komenda.
Niłow zbliżył się do więźniów, uszykowanych w szereg po wojskowemu.
— Kto jesteś?... — spytał pierwszego z prawej strony.
— Baturin.
— Żołnierz?
— Tak. Pułkownik.
— Dosyć. Następny!...
— Beniowski...
— Jenerał polski? Co?
— Tak!...
— Niegdyś hrabia!? Co?
— Tak!...
— Jakże się tu dostał? — spytał Niłow wymijająco w trzeciej osobie i zwrócił czerwony nos w stronę Norina.
— Jeniec wojenny! — odpowiedział szybko Beniowski.
— Aaa!... Mamy tu już takiego? Jakżeto go zwać? Zapomniałem!
— Kazimierz Bielski, Wasza Wysoka Szlachetność! — podpowiedział Norin.
— Tak, tak! Kazimierz Bielski!... Dosyć!... Następny!...
— Winblath. Major szwedzki. Jeniec wojenny...
Gdy tak wszystkich obszedł, znowu stanął Niłow pośrodku sieni, ogromny, posępny, na tle jasności bijącej z otwartych drzwi świetlicy, dotknął ręką siwiejącego wąsa i mruknął z lekkiem zająknięciem:
— Tak!... Wszyscy więc byliście żołnierzami i nawet... oficerami!... Ale dla mnie teraz jesteście tylko krnąbrnemi i niewdzięcznemi dziećmi Jej Cesarskiej Mości, Miłościwej Pani Naszej Carowej Wszechrosji, przysłanemi tutaj z Jej rozkazu i woli na karę, pokutę i poprawę... Dlatego zapomnijcie raz na zawsze o waszej przeszłości, wyrzućcie z głowy pyszne myśli i szkodliwe filozofje, albowiem nie ścierpię ich!... Ułagodźcie zmącone dusze w pracy, w posłuszeństwie rozkazom przełożonych, w pilnem płaceniu podatków... A teraz idźcie do kancelarji, gdzie sekretarz Sudiejkin da wam szczegółową instrukcję waszych obowiązków i zachowania się!
— Więc wszyscy zostajemy tutaj!? — zapytał nieostrożnie Panow.
— Co?... Kto mówi?...
Lecz wygnaniec już zamilkł, szarpnięty gwałtownie przez Beniowskiego za łokieć.
— Ale, ale!... Gdzież znowu ten wasz Beniowski!? Który to mówił, że jest Beniowski? A to ty?! Dobrze!... Otóż raportował mi kapitan okrętu, że w czasie burzy, gdy on, raniony padającym masztem, utracił przytomność, miałeś objąć dowództwo statku i choć uczyniłeś to samowolnie, co nigdy na przyszłość dopuszczone być nie może, ale że zabiegami swemi ocaliłeś załogę, pocztę i majątek rządowy, więc wyrażam ci z tego powodu jednocześnie moją naganę i zadowolenie, oraz chwalę za dzielne spełnienie obowiązku... Sprawiaj się tak nadal, a nikt ci tu krzywdy nie zrobi, owszem pozyskasz życzliwość przełożonych i moją opiekę... A tylko słuchać musisz, musisz słuchać, to pamiętaj przedewszystkiem!
Kiwnął głową, odwrócił się i odszedł, a Norin przymknął za nim drzwi do świetlicy.
— Srogi samiec!... — bąknął Baturin, schodząc po stopniach ganeczka.
— Ee!... Tak źle nie jest!... Straży już niema i wszyscy zostajemy tutaj!... — gadał wesoło Beniowski, rozglądając się chciwie po drewnianych obwarowaniach twierdzy. Oczy jego ślizgnęły się zkolei po domu naczelnika i spotkały się na krótką chwilę z parą innych błyszczących oczu, wyglądających przez szparę niedomkniętych drzwi kuchennych.
Zatrzaśnięto je niezwłocznie, ale Beniowski się roześmiał i mrugnął znacząco na Stiepanowa.
— Widziałeś?...
— Ba!... Cała ich tam gromada i ładne...
Beniowski nagle sposępniał i, kiwając głową na palisady fortecy, mruknął:
— Rudera!...
— W sam raz do tutejszego użytku... na strzały i kamienie kamczadałów!... — odrzekł Winblath.
W kancelarji, która znajdowała się na tem samem podwórzu fortecznem, ale bliżej wejścia, znaleźli za jednym ze stołów jegomościa w czarnym, opiętym fraku z metalowemi guzami.
Przeczytawszy list wręczony mu przez naczelnikowego ordynansa, podniósł do góry zwiędłą, zielonkawą twarz „biurowego szczura“ i szepnął słodziuchno:
— Dziękujcie, panowie, Bogu i za największe poczytajcie sobie szczęście, że miejscem waszego wygnania wyznaczono wam Kamczatkę, której naczelnik jest najlepszym, najlitościwszym, najdobrotliwszym, najwspaniałomyślniejszym, najtkliwszym, najszczodrzejszym na świecie człowiekiem. Ja go znam dobrze. Ja również jestem szlachcicem i pamiętajcie, że zostałem naznaczony na urząd sekretarza gubernjalnego ukazem, osobistym Jej Cesarskiej Mości, Wszech Pani Rosji, Wielkiej Księżny Moskiewskiej, Carowej Kazańskiej i Astrachańskiej, Władczyni Wszech Syberji oraz innych tysiąca imion! Czekam wakansu po Sergjuszu Mikołajewiczu Noswosiłowie, Rzeczywistym Radcy stanu, Sekretarzu gubernjalnym, urzędniku ósmej klasy..., którego obowiązki tymczasem pełnię... On tu rzadko przychodzi, ale ja w jego imieniu uczynię wszystko, co jest w mej mocy, aby złagodzić wasz los... Posłuchajcie więc przedewszystkiem instrukcji...
Wyjął arkusz drukowany z pliki papierów i odczytał głosem nosowym, spoglądając znacząco na wygnańców po każdym okresie:
„W dniu uwolnienia z pod straży wygnańcy zaopatrywani są ze składów rządowych w żywność na trzy dni, po upływie których obowiązani są sami myśleć o swojem utrzymaniu.“
„Każdy dostaje z kancelarji rządowej muszkiet, grot oszczepu, funt prochu, cztery funty ołowiu, siekierę, kilka nożów, oraz różne narzędzia ciesielskie do zbudowania sobie chałupy.“
„Wybór miejsca zamieszkania dowolny, byle nie bliżej jak 7 wiorst od miasta.“
„Za otrzymaną broń i narzędzia wygnańcy obowiązani są w tymże roku pobrania wnieść do kasy rządowej 100 rubli futrami.“
„Każdy wygnaniec obowiązany jest odrabiać przez jeden dzień w tygodniu wskazaną mu robotę rządową, aż po kres ustanowiony prawem.“
„Żaden wygnaniec bez specjalnego pozwolenia naczelnika kraju nie ma prawa oddalać się ze swego mieszkania dłużej jak na dwadzieścia cztery godziny.“
„Każdy wygnaniec prócz tego obowiązany jest płacić corocznie podatków do kancelarji miejscowej: sześć skórek sobolich, pięćdziesiąt skórek zajęczych, dwie skórki lisie i dwadzieścia cztery gronostajowe.“
— Podpiszcie, że wam czytano!... A tutaj pokwitowanie z odbioru rzeczy!
— A gdzież... one? — spytał Panów.
— Dostaniecie w magazynie!...
Pierwszy Baturin pochylił nad podanym papierem swoją szlachetną, posiwiałą głowę; po nim przystępowali inni koleją. Sudiejkin przyglądał im się z pod oka.
— A co?... Nic trudnego!... A zawsze zysk, bo moglibyście i nic nie dostać!... Nieprawda?... Teraz idźcie z kozakiem, on wam drogę pokaże!...
Długo czekano przed wielką drewnianą szopą, zanim odszukano magazyniera. Gdy wreszcie, brzęcząc wielkiemi kluczami, otworzył ciężkie wrzeciądze, znaleźli się w półciemnym składzie, gdzie leżały ułożone porządnie na pólkach, lub zawieszone na sznurach, słupach i hakach najrozmaitsze przedmioty, zaczynając od butów, ubiorów, różnokolorowych postawów sukna, a kończąc na broni. Było tego na kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Kozak i magazynier pilnie śledzili za rozglądającymi się po szopie wygnańcami.
— Poco macie, panowie, się trudzić!... — zwrócił się do nich grzecznie Beniowski. — Pozwólcie nam samym wybrać, co wskazano. A ponieważ z dobrej broni na pewno upolujemy więcej, słusznie wam się należeć będzie od nas wdzięczność... Nie uchylamy się od niej, owszem, oto jest mały jej zadatek!... — dodał, wsuwając w rękę jednemu i drugiemu srebrnego rubla.
Ci podrzucili je z wesołemi minami na dłoni i kiwnęli głowami.
— Wybierajcie, jest, dzięki Bogu, z czego!...
— A gdzież ryby? — zwrócił się do nich Panow, gdy narzędzia i broń już zostały odłożone na stronę.
— Ryby?... Żadnych ryb tutaj niema!... Ależ w pokwitowaniu napisano wyraźnie: dziewięć funtów ryby suszonej na głowę, prowizja na trzy dni!...
— Nic o tem nie wiemy. Ryb niema!... Trzeba chyba zwrócić się do kancelarji!
— Ee!... Co wam tam po rybie!... Na wiosnę będzie jej w rzeczkach tak dużo, że rękami ją chwytać będziecie!... — odrzucił magazynowy. — A zresztą, idźcie do Sergjusza Mikołajewicza, może wam da, ale co innym, to on nic nie daje!
— Cóż będziemy jeść!? — burzył się Panow, lecz przyjaciele ujęli go już pod ręce i, unosząc wydane skarby, opuścili pośpiesznie twierdzę.
Za zwodzonym mostem czekała na nich gromadka wczoraj poznanych towarzyszy. Mieli z sobą sanki zaprzężone w sześć psów; położono na nich rzeczy nowoprzybyłych i, wesoło gwarząc, ruszyli wszyscy za miasto do wsi wygnańczej.



IV.

Był to szereg nędznych, ponurych chałup, wyciągniętych luźnym sznurem wzdłuż drogi, ledwie oznaczonej na białych śniegach. Pośrodku wznosił się wielki budynek z pociemniałych od starości okrąglaków modrzewiowych, nakryty śpiczastym dachem z małym krzyżem na szczycie.
Gdy osiedleńcy przeciągali przez wieś, z izb wychodziły kobiety brudne, obszarpane, w futrzanych kamczadalskich odzieżach, choć były między niemi i Europejki.
Niektóre stawały na stopniach sionek i posępnie patrzały na idących, inne kryły się za nawpół otwarte drzwi.
Poprzedzony saniami z ładunkiem błyszczącej broni pochód zatrzymał się przed trochę większym i trochę schludniejszym domkiem, na którego małym ganeczku stał wysoki mężczyzna w reniferowej szubie i futrzanej uszastej czapce. Długa złota siwiejąca już broda spływała mu na piersi, a duże, błękitne marzycielskie, zwilżone łzami oczy patrzały dobrotliwie na zbliżających się wygnańców.
— Witam was, męczennicy!... — rzekł niskim, dźwięcznym głosem, obnażając głowę.
— Kto to?... — spytał Beniowski.
— To Chruszczow, nasz starosta!
— Chruszczów, Jeronim Antonowicz?... powtórzy Baturin, przepychając się przez tłum. — Tyżeś to, książę? Nie poznajesz mię?...
Chruszczów pilnie wpatrzył się w twarz mówiącego i potrząsnął głową.
— Nie, nie poznaję!... Któż pan jesteś?...
— Oficer z twego pułku... Ten sam, co cię niegdyś aresztował... Baturin!...
— Baturin?... Aha, przypominam sobie!... Jakżeś się tu dostał?...
Baturin uśmiechnął się z przymusem.
— Los!... Poczęści... Nie mogłem zapomnieć was... Gdyśmy wtedy u was... byli... A następnie... tej chwili, gdy nad wami łamano szpadę... na... placu.
— Bracie mój... i duszo powołana!... — szepnął Chruszczow.
Pochylił się nagle ze stopni, objął wygnańca za ramiona i ucałował w usta; poczem, trzymając go za ręce, powiódł w głąb mieszkania. Wzruszeni wygnańcy tłumnie poszli za nimi, stukając po schodkach przemarzłem obuwiem i dzwoniąc wnoszoną do sionki bronią.
W obszernej izbie było prawie ciemno, gdyż małe okienka, grubym przysłonięte lodem, rozświetlały siwem światłem ledwie podoknia i najbliższe im części ław oraz długiego stołu; reszta tonęła w brunatnym mroku. To też, gdy weszli, stojąca koło komina młoda Kamczadalka postawiła natychmiast na pełen żaru trzon komina kilka świeżych łup, od których wionęła z trzaskiem, z pryskaniem skier po wszech kątach żywa jasność.
Beniowski ciekawie rozglądał się wkoło, ale nic nie dojrzał godnego uwagi, gdyż na gołych, okopconych ścianach nie było nic prócz wiszących w kącie na drewnianych hakach nędznych kamczadalskich pułapek na drobnego zwierza, oraz paru starych, mocno wyłatanych, skórzanytch świt, czapek, suszących się łyczaków i kierpci. W głębi mieściła się łożnica gospodarza, sądząc z zasuniętej nad nią irchowej zasłony z metalowemi brzękadłami, a w drugim rogu, naprzeciw pod obrazem głowy Chrystusa w cierniowej koronie, widniała podobna zasłona ze starej, wypłowiałej, niegdyś żółtej kitajki.
Uderzył Beniowskiego zupełny brak oręża.
Podaj herbatę, Alajdo!... — zwrócił się gospodarz do Kamczadalki. — Siadajcie, mili goście! — prosił, przysuwając ławy do zionącego szkarłatną łuną komina.
Obsiedli kołem ten komin cudaczny, zrobiony z ogromnego dziuplastego pnia, pokrytego wewnątrz grubą glinianą polepą. Zwiesili głowy i umilkli, a ztyłu poza nimi stali również w milczeniu starzy, dawniejsi wygnańcy.
— Tak!... Więc to tak!?... — szepnął wreszcie, zgięty w pałąk, zapatrzony w ogień Stiepanow.
— Napijcie się przedewszystkiem wódki. Sam ja nie piję, ale rozumiem, że po przebytych trudach podróży i po tak smutnem spotkaniu potrzebujecie pokrzepienia... i wesołości... powiedział gospodarz, zbliżając się z flaszą i czarką do przybyłych.
Alajda, trzymając oburącz za obłączkę wielki miedziany czajnik, napełniała herbatą rozstawione na stole drewniane, gliniane i metalowe kubki. Dwie inne kobiety, stare i brzydkie, Rosjanki, które z innych chat przed chwilą przybyły jej do pomocy, wykładały rybę uwarzoną z ogromnego kotła na drewniany półmisek.
Wódka i pożywienie rozwiązały języki.
— Dużo was?...
— O, dużo! W tej tu osadzie dwudziestu trzech mężczyzn i trzydzieści kobiet, a w całym kraju w Wierchnim, w Niżnie-Kamczacku i po ułusach rozrzucono wiele takich osad... Ale ta jest największa i najbogatsza...
— Najbogatsza?... — powtórzył przeciągle Stiepanow.
— No tak, my przynajmniej domy mamy; inni mieszkają w wykopanych w ziemi jamach, albo razem z Kamczadalami.
— I jakże się to dzieje? Tylu was dzielnych ludzi! Dookoła takie bogactwa, lasy, rzeki ryb pełne, góry, gdzie są pewnie kruszce?... W puszczach moc, powiadają, zwierza?... A wy — biedni? — pytał Beniowski.
— Ha! — roześmiał się Grzegorz Łobaczow.
— Jak to widać, żeś cudzoziemiec. Nam nic nie wolno, nic!... Myśmy pozbawieni praw stanu i własności... Zapomniałeś pewnie, bracie, co ci czytano w wyroku.
— Żadnego mi wyroku nie czytano!...
— O, to nic nie znaczy... Ale każdy, który się tu dostał, traci wszelkie prawa... Pierwszy lepszy pachołek, kozak albo żołnierz może mu wszystko odebrać...
— Urzędnicy uważają nas za swoich niewolników... Każde ich słowo jest dla nas prawem i rozkazem!
— Życia nawet nie jesteśmy pewni...
— Nie mamy prawa się skarżyć na nic i na nikogo!...
— Ani świadczyć w sądzie!...
— Ani obcować z kimkolwiek...
— Wiernemu poddanemu nie wolno nas przyjąć w dom, a Boże uchowaj wyrazić współczucie!...
— A jednak... — zaczął Beniowski.
— Tak, tak!... Są nawet tacy, co się podorabiali... Mieszkają w mieście, mają gospodarstwo, sprzęty... Ale to wszystko z łaski władzy... Jutro może się zmienić wszystko... Znajdują się wśród nas nędznicy, nędzniejsi od najgorszych zbrodniarzy, ale którym dobrze!...
— A jednak... — powtórzył z uporem Beniowski. — Pamiętam, że raz... nad rzeką Om zaskoczyła nam drogę kupa ludzi zbrojnych, myśliwców... Zbliżyli się z lufami samopałów, skierowanemi na nas, prosząc nibyto pokornie, żebyśmy nie pogardzili ich ubogą gościną... I chociaż nasz komendant miał dwudziestu czterech muszkietników, musiał się zgodzić, gdyż ich było zgórą sześćdziesięciu... Chłop w chłopa jak dęby, odziani w futra i skóry, ale dostatnio, rynsztunek też mieli przyzwoity... To też, jak się okazało, byli wygnance...
Zapanowało ciężkie milczenie.
— Pozwolicie, że naleję wam, przezacny gościu... Widzę, że wypróżniliście już swoją czarkę!... — zwrócił się do Beniowskiego gospodarz, pochylając się nad nim i znacząco ściskając go palcami za ramię.
— Jakiż koniec? — zapytał któryś ze słuchaczów.
— Bardzo pospolity! — roześmiał się Baturin. — Wypili naszą wódkę, zjedli galety, zabrali proch i muszkiety naszej straży, i po trzech dniach puścili nas wolno.
— I odeszliście?...
— Właściwie oni odeszli; przyszedł pogłos, że wojewoda Aczyński ciągnie na nich z Birussami i Sahalami, odbieżali więc nas, porzuciwszy wraz z końmi w swoich łubianych, zasypanych śniegiem budach...
— Otóż to!... To samo i tutaj! Kamczadale, Korjacy, Czukcze, wszyscy gotowi bić — zabić każdego, kto biały... Nie rozróżniają, czy rządowy, czy wygnaniec... Każdy z nas dla nich wróg!...
Beniowski już się więcej nie odzywał. Wodził uważnym wzrokiem po nowych twarzach, ale najpilniej przyglądał się gospodarzowi, gdy widział, że ten na niego nie patrzy.
Długo jeszcze gawędzili, gryząc cedrowe orzeszki, opowiadali sobie przygody z podróży, zdarzenia z pobytu w więzieniach na Syberji, na Kamczatce, oraz dawne wspomnienia dawnego świetnego życia.
W miarę jak zapadał wieczór, zbierało się coraz więcej wygnańców; wracali z pracy w lesie, z nad jezior, gdzie zarzucali sieci, z miasta, gdzie pokończyli rządową pańszczyznę. Izba wypełniła się po brzegi; w ciemnych kątach zamajaczyły złowrogie twarze z piętnami na czołach i policzkach, z wyszarpniętemi przez kata nozdrzami. Zaduch od sprzałych skór, zjełczałego tranu, starych, przepoconych onuczy stał się nieznośny.
Rozmowy rozstrzelały się i cichły.
Wtedy Chruszczów wniósł, aby ci, co mają obszerniejsze mieszkania, zaprosili przybyłych do siebie na przeciąg czasu, potrzebny im do wybudowania sobie chat.
— Z radością gościłbym was wszystkich, ale szczupłość miejsca staje temu na przeszkodzie!... Jak sądzicie: ilu z was mogłoby się tu pomieścić!?
— Nigdy w życiu nie zgodzimy się na to!... Każdy z nas też pragnie mieć u siebie choć jezdnego gościa, choć na jedną noc protestowali starsi wygnańcy.
— Oddajcie więc wasze kłopoty z nami losowi i rozegrajcie nas w loterję! — zwrócił się do nich z uśmiechem Baturin. — Proponuję jednak, aby wyłączyć z tej gry jenerała Beniowskiego; należy mu pozostać tutaj, u kochanego waszego starosty, nietylko z rangi, lecz i dla świeżo zabliźnionych, uporczywych ran, które lekarz zabronił narażać na chłodne powiewy nocy...
— Przepraszam... — zaczął Beniowski, lecz Baturin rzucił mu bystre porozumiewawcze spojrzenie.
— Niezmiernie rad będę, jenerale, jeżeli zgodzisz się uczynić mi ten zaszczyt! prosił Chruszczów.
Wszczął się gwar, ruch, zaproszenia, umowy, uściski. Po niedługiej chwili izba opróżniła się i Chruszczów z Beniowskim pozostali sami; Alajda wyszła do śpiżarni po futra na posłanie dla gościa.
— Dlaczego książę ścisnął mię wówczas za ramię?... — spytał nagle półgłosem Beniowski.
— Wydało mi się, że, nie znając naszych praw i obyczajów, gotów pan jakiem nieostrożnem słowem narazić nietylko siebie, ale i nas wszystkich na wielkie niebezpieczeństwo. Nie należy kusić ludzi słabych i nieszczęśliwych. Ze źle zrozumianych słów pana mógłby jaki ciemny umysł wywnioskować, jako że ich skłaniasz do buntu i nawet napaści zbrojnej na władze, coby zaraz doszło do uszu niepowołanych. Z czego niebawem skorzystaliby urzędnicy i kozactwo miejscowe, aby zawładnąć tą szczyptą lichego naszego majątku, jaki widziałeś. Wtrąconoby nas wszystkich do więzienia, poddano śledztwu i okrutnym katuszom dla wykazania wielkiej pilności w sprawowaniu obowiązków i wierności monarsze z jednej strony, a z drugiej...
— A gdyb... — zaczął Beniowski, lecz przerwał, gdyż weszła Alajda z naręczem oszronionych skór.
— Możesz pan mówić dalej bez lęku! Poczciwe to i oddane mi zupełnie stworzenie. W dodatku nie rozumie ani słowa po rosyjsku.
— Wolę to ostatnie... w myśl przestrogi waszej, miłościwy książę!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Zapewne, zapewne!... — powtórzył w zamyśleniu Chruszczow.
Przysunął gościowi bliżej zydel przed komin i dorzucił na dogasający ogień parę nowych szczap.
— A więc słucham.
— A gdyby tak było, gdybym istotnie zamierzał to, o co pan nie chciał, aby mię posądzono!... powtórzył Beniowski, patrząc bystro na gospodarza. Ten nie ruszył się, nie zmienił na twarzy, nawet oczu ku niemu nie zwrócił; jeno broda mu zlekka zadrżała.
— Więc co?... Napad?...
— Nie! Ucieczkę...
I przysunąwszy się bliżej ku niemu, Beniowski szybko i zwięźle opowiadał mu o sprzysiężeniu utworzonem przez jego towarzyszy jeszcze w Jakucku, o ich zamiarze zawładnięcia statkiem w Ochocku, o nagłej śmierci jednego ze spiskowców, lekarza Hoffmana, o śladach spisku, znalezionych przez władze w papierach nieboszczyka, o liście gubernatora, wysłanym estafetą do naczelnika Ochocka z rozkazem aresztowania i zatrzymania spiskowców, o wykradzeniu listu tego przez niego w drodze u pijanego kozaka i zamienieniu go na inny, polecający co rychlej wysłać wygnańców dalej do Kamczatki, oraz czynić im wszelkie ulgi w podróży i na miejscu.
— Udało się. Jesteśmy... Być może nawet, że łaskawe przyjęcie Nilowa jest też skutkiem tych zmyślonych rekomendacyj...
— I pan mi to wszystko mówi, nie znając mię wcale? — przerwał mu z przykrym uśmiechem Chruszczów. — Czy pan wie, że mi nie wolno wiedzieć nawet o tem, że jeżeli natychmiast nie doniosę tego, co usłyszałem, zostanę skazany narówni z wami na katusze. Ale... co gorzej, że prawo obiecuje zdrajcę za donos obdarzyć... wolnością, prawem powrotu do kraju... Czy pan wie o tem, czy pan wie? Co?
Wstał i przeszedł się kilka kroków w szkarłatnym blasku ognia; Beniowski nie spuszczał zeń oczu.
— Tak, ja wiem to wszystko!... — rzekł wreszcie głosem twardym. Ale wiem też z kim mówię!
— Od pierwszych lat przybycia tutaj myślałem o tem i nic nie mogłem wymyślić!... Odchodzą stąd wprawdzie kilka razy do roku okręty kupieckie na wyspy Aleutskie, Kurylskie i dalej dla handlu, dla polowania na morsy, bobry, koty, dla połowu ryb a głównie... dla rozboju, ale są one zawsze pilnie strzeżone przez zbrojną załogę tutejszą, uważającą nas za swoich poddanych, za swoją własność, obsadzone przez kozaków i żołnierzy i dla nas wprost niedostępne... Ach, gdyby mieć okręt, rozpiąć żagle, odpłynąć stąd, roztopić się w błękitach wody i nieba... Odejść, porzucić na zawsze tę ziemię krwi, zbrodni, ucisku i gdzieś daleko wśród ciepłych oceanów pod nowem niebem, na błogosławionej wyspie niepokalanej tchnieniem ludzkiem zamieszkać, aby zacząć tam żyć odnowa życiem Chrystusowem, życiem zgody i miłości... — szeptał sam do siebie, chodząc cichemi krokami po izbie, wreszcie stanął i umilkł. I ogień tylko trzaskał, odrzucając daleko rubinowe węgle.
— Więc cóż!?... Więc tak... ma pozostać wszystko po dawnemu? — spytał surowo Beniowski.
— Nie wiem. Nawet gdyby się dostać na statek, zabrać go, nie obyłoby się bez walki, bez rozlewu krwi, zabójstwa, utworzenia nowej władzy... a ja... nie mogę, nie znoszę tego... od tego aż tu uciekłem... za to tu jestem...
Beniowski spojrzał na księcia z pod oka.
— A gdyby... wybudować własnoręcznie okręt! — rzucił z niechcenia.
Chruszczów zatrzymał się.
— Senne marzenie!... Niema zresztą czasu, na wiosnę przyjdą statki z Ochocka, przywiozą pocztę i wszystko się wyda!...
— Racja!...
— Zresztą o wiele wcześniej wydaliby was właśni nasi bracia wygnańcy... Trzeba znać tych ludzi słabych, ciemnych, niewytrwałych, zdolnych jeno do zapalnych postanowień i gwałtownych czynów, ale wcale nie umiejących wykonywać planów potrzebujących czasu, cierpliwości, ostrożności... Przyziemni nieszczęśliwcy, pełni zawiści, podejrzliwości, chciwości... często źli głupcy, nad którymi się można jeno litować... Sami obaczycie!
Było już późno; ogień dopalił się. Alajda dawno już spała za irchową zasłoną.
— Czas już spocząć, przyjacielu!... Znużona myśl nie da dzisiaj dobrej rady... Nawet nie wiem, czy wogóle ją znaleźć może!? Położenie wasze, wyznaję, że ciężkie jest i prawie bez wyjścia...
— Takich niema!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Dałby Bóg, dałby Bóg!... — powtórzył kilkakroć Chruszczow i z namaszczeniem zrobił znak krzyża na piersiach.



V.

Nazajutrz o świtaniu usłyszał Beniowski, jak z łożnicy zeskoczyła bosemi nogami Alajda, jak podbiegła do komina i, mocno dmuchając, nieciła wygasły przez noc ogień.
Poczem wstał Chruszczów i oboje, stąpając na palcach, szepcząc półgłosem, aby nie obudzić gościa, krzątali się po domu.
Rychło podniósł się i Beniowski.
— Wcześnie. Wypoczęlibyście jeszcze trochę, zanimby kobieta zwarzyła śniadanie. Ja bo muszę do miasta zdążyć przed słońcem, aby, jako starosta, zdać sprawę w Zarządzie, wysłuchać rozkazów, rozdać roboty. Co tydzień inna partja naszych pełni służbę; porządkujemy ulice, śnieg obmiatamy z dachów, rozkopujemy zaspy koło rządowych budynków, czyścimy doły ustępowe. Pracy jest dużo i ciężkiej. A oprócz tego wiele innej dodają urzędnicy, oficerstwo, nawet prości kozacy. Trudno odmówić, bo zawsze potem dokuczą! — gadał gospodarz, sadzając gościa i siadając sam do śniadania.
— Twardy klimat, mrozy okrutne, ale najgorsze są nieustanne morskie zawieje!...
— I nie tyle, myślę, od szerokości geograficznej miejsca, co od bliskości lodowatych fluktów... — wtrącił Beniowski.
Mówili o rozmaitych rzeczach, unikając starannie najmniejszego napomknienia na wczorajszą rozmowę.
Dopiero przed samem wyjściem Chruszczów, już odziany w czapkę uszastą i szubę, zbliżył się do kitajczanej zasłony, wiszącej pod obrazem Chrystusa, i, zsuwając ją wbok po sznurze, rzekł:
— Oto moje największe bogactwo!
Beniowski spostrzegł w niewielkiej niszy kilka półek, szczelnie zastawionych książkami, wstał więc i zbliżył się pełen ciekawości i zachwytu.
— Bo prócz porządkowania śmietników, — dodał ze smutną ironją, — mam obowiązek rozmaitym damom tutejszym czytać od czasu do czasu „Szkołę Świętości“, „Biedną Lizę“, albo tłumaczyć jaką powieść francuską... Jedyne to źródło moich skromnych dochodów.
— Co widzę: wojaż Ansona!... — ucieszył się Beniowski, czytając bystrym wzrokiem nagłówki na grzbietach foljałów.
— Ach, tak!... Nieszczęsny wojaż!... Co nocy nieprzespanych kosztowała mię sama wyspa „Tynian“!... Jakże bardzo chciałbym być jej królem! — westchnął pół smutno, pół żartobliwie Chruszczów.
Beniowski wyciągnął rękę po książkę.
— O, i mapy są!... Pysznie!... O nie właśnie chodziło!
— Są lepsze w kancelarji i dostać je można!...
— Więc książę się zgadza?...
— Pogadamy o tem po powrocie z miasta!...
Beniowski włożył czapkę oraz futro aby odprowadzić go trochę.
Żywa, płomienista zorza poranna prześwieć cała przez osędziały od szronu las. Dalej ku północy nad puszczą wznosiły się wysoko w błękitach gorejące szkarłatem czuby gór. Ku morzu zaś otwierała się mroźna, blada, zamglona otchłań.
W wiosce już nie spano; ze wszystkich kominów kurzyło się i rozlegały się ostro w twardem powietrzu głosy ludzi, skrzyp sani i poszczekiwanie psów. Gromadka wygnańców z łopatami i siekierami przyłączyła się rychło do Chruszczowa. Beniowski porzucił ich na skręcie, wrócił do wioski i przedewszystkiem obszedł, obejrzał uważnie osiedle, gdzie chwilowo zamieszkał. Był to mały, dość dobrze zaopatrzony na zimę domek; sągi przygotowanego na opał drzewa stały na zadworku, stosy lodu do topienia na wodę błyszczały pod ścianą jak kryształ w promieniach wschodzącego słońca.
Alajda w krótkim kaftaniku, z gołą głową, wyskoczyła z sionki z nożem w ręku i, rzuciwszy figlarne spojrzenie i zagadkowy uśmiech młodemu gościowi, jęła szybko łupać kawałkami lód do trzymanego w ręku wiadra.
Beniowski poprawił czapkę i po krótkiem wahaniu zawrócił do wioski, aby odszukać Baturina. Niedługo potem sześciu przyjezdnych spiskowców siedziało wśród zaśnieżonego lasu na pniu zwalonego drzewa i naradzało się, co dalej czynić?
— Żle się stało, że Beniowski mu powiedział. Przedewszystkiem nie miał prawa; po drugie on nas zdradzi... Obaczycie, że za chwilę będą tu kozacy!... Ale ja się żywcem nie dam!... — wybuchnął Stiepanow.
— Skądże taka pewność!? Przeciwnie, jestem przekonany, że się do nas przyłączy i bardzo nam dopomoże!... — odpowiedział sucho Beniowski.
— Wiecie co, zamiast się kłócić i trapić podejrzeniami, udajmy się lepiej zaraz do miasta. Przedewszystkiem mamy obowiązek przedstawić się sekretarzowi i komendantowi, po drugie poznamy zaraz z nastroju, co się święci... A może i zajęcie jakie znajdziemy... — radził pojednawczo Baturin.
Poparli go Panow i Sofronow; Winblath poglądał wyczekująco na Beniowskiego; jeden Stiepanow z miejsca zapalczywie oświadczył, że nie ma wcale zamiaru iść naprzeciw zgubie, że woli zostać tutaj, bliżej lasu.
Przy wejściu do miasteczka spotkali gromadkę wygnańców, rozkopujących zaspy nawiane przez onegdajszy wicher i spychających śnieg na brzeg drogi. Chruszczowa nie było z nimi. Wezwano go do naczelnika, a poco? niewiadomo.
Na ulicy uderzył ich dziwny ruch; spotkali ront żołnierzy, a nieco dalej oddział kozaków, kierujący się do twierdzy.
— Dziwna rzecz!... — mruczał Panów. — Czyżby tu codzień odbywały się takie manewry?
— Słuchaj, Beniowski, czy nie lepiej wstrzymać się z wizytą, zaczekać na Chruszczowa i dowiedzieć się, co to wszystko znaczy?
— Wiecie co? Idźcie wy wszyscy do towarzyszy, pomóżcie im skończyć wcześniej pracę i wracajcie natychmiast do wioski... Pójdę sam na zwiady, a gdy tylko spostrzegę coś podejrzanego, przybiegnę do was. Wtedy broń do ręki i w las, będziemy się przedzierać do Czukczów!... — postanowił nagle Beniowski.
Zrobili, co kazał.
Sam on zaczepił przechodzącego kozaka, spytał go, gdzie mieszka sekretarz Nowosiłow, i poszedł w tym kierunku, bacznie oglądając ulice.
W głębi niewielkiego, otoczonego parkanem podwórza stał obszerny dom, nakryty spiczastym dachem. Pośrodku miał mały ganeczek z okapem na filarkach, a po obu stronach po dwa duże okna, przykryte lodowemi taflami.
Gdy Beniowski już wstępował na schodki ganeczka, z za węgła ukazał się piętnowany na obu policzkach niewolnik i szorstko zapytał:
— A dokąd to?...
— Do sekretarza kancelarji...
— Pan teraz gości ma. Od kuchni idź i tam zaczekaj! Nie wiesz drogi?... Tędy leziesz!?...
Beniowski zamyślił się.
— Miły człowieku!... — rzekł, wyjmując grosz. — Ja pójdę już tędy, a ty idź przez kuchnię i powiedz panu, że wygnańcy, którzy wczoraj przybyli, chcą mu złożyć swe uszanowanie!...
— Ech, nie znasz ty tutejszych porządków... Pójść, to pójdę, dlaczego1 nie!? Ale może ci tęgo za to wlecieć!...
Beniowski nacisnął ostrożnie klamkę żelazną i wszedł do niewielkiego przedpokoju. Parę futer wisiało na wieszadłach; zdjął więc swoją szubę, powiesił ją skromnie w przeciwnym kącie i został w granatowym sukiennym półwojskowym żupanie, który starannie przechowywał całą drogę i dowiózł aż tutaj w całości. Poczekał czas jakiś, lecz nie słysząc żadnego głosu, ani widząc ruchu w głębi domu, uchylił cicho drzwi na prawo.
W dużej świetlicy, wysłanej futrzanemi kobiercami, siedziało dwóch panów, opierając się łokciami na stole; nie ruszyli się i nie zmienili położenia, choć drzwi zlekka skrzypnęły, tak byli jakąś sprawą zajęci. Beniowski przestąpił próg i wyprostował się tuż u odrzwi.
Teraz widział wybornie, że grali w szachy, a bystry wzrok pozwalał mu nawet z tej odległości śledzić za posunięciami. Siedzący tyłem do niego chudy, kościsty jegomość w kozackim czekmeniu grał źle, ale mimo to wygrywał. Jego przeciwnik, gruby, okrągły jak dynia, owinięty niedbale żółto-czerwonym kwiecistym szlafrokiem, sapał, pocił się i zdradzał zły humor. Gra widocznie dobiegała do niepomyślnego dlań końca. Beniowski chrząknął.
— Kto tam?
— Beniowski jestem! Wygnaniec... wczoraj przybyłem. Pośpieszam do Waszej Szlachetności z pokornem pytaniem, kiedy raczy przyjąć wyrazy szacunku ode mnie i towarzyszów moich, czekających na ulicy...
— Dobrze, niech jeszcze poczekają!... Znowu zapanowało milczenie, przerywane jedynie stukaniem szachów i sapaniem zapaśników.
— Ech!... Przegrałem!... — mruknął wreszcie gruby, odsuwając się z niechęcią od szachownicy.
— Jeszcze tutaj możecie uciec, Sergjuszu Nikołajewiczu!... — pocieszał go przeciwnik.
— To już nie pomoże!... A ty co ślepia wytrzeszczasz?... Czy może znasz się na tej grze, durniu!? — zwrócił się niespodzianie do Beniowskiego.
— Może i podtrzymam się w nią cokolwiek!
— Ha!... Podtrzymasz się, patrzcie go!... Że okręt wyratował, to myśli, że wszystko umie... Dobrze, jak wygrasz, to dostaniesz pięćdziesiąt rublów, ale jak przegrasz, to co?... Co dostaniesz?... Dostaniesz to, co łaskawie Nikandr Gawryłowicz ci naznaczy! Zgoda, co?
Chudy jegomość w kozackim czekmeniu wyszczerzył wilcze zęby w rozkosznym uśmiechu.
— Przegrać łatwo; w samej przegranej jest już kara — odparł śmiało Beniowski. — Ale ja nie widzę, żeby szczęście i teraz całkiem już odwróciło się od Waszej Szlachetności...
— Patrzcie go! szczęście nie całkiem odwróciło się od Mojej Szlachetności!... Trzecią partję przegrywam, a on mówi, że szczęście nie całkiem odwróciło się... Hę!... Cóż wy na to, komendancie!?... Pokażcie mu, gdzie raki zimują!... Już ja postaram się, żeby mu to nie uszło na sucho!... Ile zechcecie, tyle wlepić każę!
— Nie wiem, czy wypada grać, przecież to wygnaniec, przestępca... Prawo przeć zabrania obcować z przestępcami!...
— Głupstwo. Obcować, to znaczy gadać, rozprawiać... I słusznie, bo wtedy można się od nich występnym duchem niepostrzeżenie zarazić, ale grać w szachy można bez gadania... Jeżeli wy, Nikandrze Gawryłowiczu, się nie zgodzicie, to ja też nie gram dalej i będzie nierozegrana... A jeszcze przecie nie koniec! Na mnie kolej i mam posunięcie! Wszak ja mogę, kogo chcę, swoim zastępcą naznaczyć, nawet na to jedno posunięcie!... Co, może nie!?...
Komendant kiwał głową, spoglądając niespokojnie na swoją partję.
— Jaka nierozegrana?... Co gada ten tu gbur!? Głowę wam zawrócił! Widać, jak na dłoni, że moja!... Grzech wam, Sergjuszu Nikołajewiczu, tak mię krzywdzić!...
— Żadnej krzywdy nie widzę!... Jeżeli naprawdę wygrana, to z każdym, a jeżeli nie... to znaczy jest w tem fałsz!... Wygrałeś podejściem!... Nie płacę!...
Kozak szarpnął obwisłego wąsa, spojrzał groźnie na stojącego nieopodal Beniowskiego i kiwnął głową.
— Niech więc siada, ale tylko raz!
Sekretarz podniósł się z miejsca i, stanąwszy nad graczami, nucił przez nos:

Oj, Duka, Duka, Duka, Duka...
Kto do ciebie w okieneczko stuka!?
To, mamuchno, kot, kot...
Skoczył sobie w ogródeczku na plot...

Oj, Duka, Duka, Duka...
A kto tam w twej izdebce stuka?
A to ten kot, niecnota,
Skoczył mi na poduszkę z płota!
Ach, niecnota, niecnota!...
Jak łóżkiem on chrobota.
............

Za trzeciem posunięciem Beniowski podstawił do zabicia królowej ostatniego swego konia, poczem laufrem zaszachował nieprzyjacielskiego króla, odsłaniając jednocześnie tym ruchem królowę przeciwnika na atak swej wieży. Królowa została w ten sposób wzięta, a po kilku jeszcze posunięciach partja Nikandra Gawryłowicza przegrana. Długo w nią kozak nie wierzył, przypatrywał się, mrużąc to jedno oko, to drugie, przechylając głowę to na tę, to na tamtą stronę; przestawiał figury, przymierzał, wreszcie ręce ze zdumieniem rozłożył, wzdychając...
— Prawda!... Mat!... Ale doprawdy nie wiem, jak się to stało!... Jakaś w tem sztuka!... To nie może być... to nieczysta sprawa!
— Ha, ha, ha! Nieczysta sprawa?... Dlatego, żeś przegrał?... hę!? Pewnie, że sztuka — sztuka rozumu, kunszt! — śmiał się sekretarz. — Ładny konik! Nie bądź chciwy i łapczywy!... Co!? Zgrabnie!? Pięćset rubelków moje!... Bardzo proszę!... Nóżki na stół!... Ty, Beniowski, zarobiłeś swoje pięćdziesiąt!... Nie bój się, te pięćdziesiąt płacę, ale nie mów nic, bo ci nie wolno! Pamiętaj! Ale wódki i herbaty możesz się napić!... Hej, Agafja, podaj kubek gościowi!...
Klasnął w ręce i zaraz cicho wsunęła się do pokoju piękna blondyna w haftowanym srebrem sarafanie z sznurem korali na białej szyi. Szła z opuszczonemi powiekami i gorący rumieniec zalewał jej twarz w miarę, jak się zbliżała ku mężczyznom. Beniowski dostrzegł zdradzieckie sine piętna na jej czole, wyglądające z pod wysadzanej rubinami opaski. Domyślił się, że ma przed sobą niewolnicę-wygnankę i ukradkiem spojrzał na grubego sekretarza. Ten udawał, że nie widzi zmieszania swojej gospodyni i, dzwoniąc wypłacanemi mu przez komendanta monetami, wołał:
— Chytra bestja, ten Beniowski... niema co! Ale tak mu się dać złapać!... Ho, ho! Trzeba być ostatecznem cielęciem... Naczelnik pęknie ze śmiechu, gdy mu to jutro opowiem!...
— Cóż?... Ja grałem szczerze, z dobrą wiarą!... Nie trudno podejść uczciwego człowieka!... — bronił się chmurnie kozak.
— To może jeszcze raz spróbujemy, Nikandrze Gawryłowiczu? Co? Co myślisz o tem, Beniowski? Masz swoje pięćdziesiąt, ale jak przegrasz, to je zwrócisz z naddatkiem... Rozumiesz?!
Beniowski milczał i monety nie tykał.
— Ha, zgoda!... Zagramy raz jeszcze... — zdecydował się wreszcie kozak, z nietajoną żałością spoglądający na swoje pieniądze, dzwoniące w rękach sekretarza. — Tylko warunek: żadnych poprawek; co z wozu spadło, to przepadło!...
— Słyszałeś, Beniowski: co z wozu spadło, to przepadło... Pamiętaj więc, a będziesz miał drugie pięćdziesiąt rubli!... Trzymam stawkę, takoż pięćset!
Beniowski spokojnie ustawiał szachy na desce. Zaczęła się nowa gra, — cicha, zacięta, poważna, podczas której gruby sekretarz kołysał się obok stołu na nogach, aż skrzypiała pod nim podłoga, i nucił:

Zachciało się dziewczynie, zachciało...
Wszystkiego jej było za mało...

Gdy Beniowski nie wziął podstawionego sobie bez ochrony laufra, a zamiast tego zrobił szach królowej, sekretarz cmoknął z zadowolenia i zawołał:
— Serce moje, komendanciku! Szelma ten Beniaszka!... nie w ciemię bity! Co?... Ogra on nas z kretesem, obaczysz!

Ten za gruby, ten za chudy,
Ten piegowaty, a ten rudy!...

Gdy po trzech przegranych partjach czerwony jak burak setnik podniósł się od stołu i odtrącił gniewnie szachownicę, Beniowski wstał również, nie śpiesząc się. Sekretarz z pewnym szacunkiem i zaciekawieniem przyglądał się, jak obojętnie kładł wygnaniec do kieszeni wyliczone mu przezeń pieniądze.
— Suma nie mała: półtorasta rubli w godzin parę! Ale... nie bój się, niczego się nie bój!... Towarzyszy przyprowadź jutro, bo teraz muszę lecieć do naczelnika opowiedzieć mu o tej hecy!... Czysta umora!... Ha, ha! — śmiał się wciąż, trzęsąc ogromnym brzuchem, jak worem sieczki.
Gdy Beniowski wyszedł na ganeczek, na niebie znowu paliła się zorza. W pierwszej chwili nie mógł rozeznać, dokąd ma iść; poza nim gorzały w purpurowej jasności też same góry, a przed nim otwierała się ta sama zimna, mglista przepaść morska. Na widnokręgu tu i owdzie błyskały gwiazdy, w oknach domów czerwieniły się niewyraźnie plamy ogni, a słupy brunatnych dymów bieżały szparko z niskich kominów.
Nagle Beniowski ocknął się, zrozumiał, że to wieczór, i szybko skierował się ku miejscu, gdzie zostawił towarzyszy. Na uprzątniętej ulicy było pusto i cicho, a gdzieś woddali psy ujadały gromadnie.
Beniowski powiódł ręką po oczach i twarzy i wstrząsnął się; głód mu dokuczał, ale nikogo tu nie znał, a nigdzie nie widział szynku, oberży, nawet sklepu, gdzieby mógł coś zjeść. Nie zwłócząc więc dłużej, przyśpieszył kroku i wyszedł za miasto, kierując się do wsi wygnańczej.



VI.

Zastał towarzyszy zebranych u Chruszczowa.
— Jesteś nareszcie! — zawołali radośnie, gdy ukazał się we drzwiach.
— A bo co?
— Bo nie wiedzieliśmy, co robić!
— Obawialiśmy się, żeś aresztowany!
— W nocy nie wolno nam chodzić po mieście... — objaśnił Chruszczów.
— Cóż więc nam wolno? — spytał z gorzkim uśmiechem Beniowski.
— Jakież przynieśliście nowiny?
— Bardzo dobre!
— Cóż więc znaczyły te ronty!
— Poprostu żołnierze szli do magazynów odbierać zaległe a obecnie przywiezione przez statek racje mąki, wódki oraz inne rzeczy.
— Widzicie, jak złym jest strach tłumaczem!...
— Wiemy, wiemy, ale już nie marudź!...
— A ciebie, książę, poco wzywał naczelnik?
— Chciał, żebym ciebie przyprowadził.
— Mnie?... Cóż tam znowu!?
— Nic złego, nawet dobre są wróżby, ale nie mogłem cię znaleźć... Gdzieżeś był?
— U sekretarza.
— Cały czas?
— Cały czas...
— A ten nicpoń stróż powiedział mi, żeś już wyszedł. Cóżeś tam robił tak długo?...
— Ach miałem zdarzenie! Doprawdy jakgdyby wyjęte z przygód Sinbada!
Opowiedział o swej grze w szachy z nieznanym mu Nikandrem Gawryłowiczem i wysypał srebro na stół.
— Źle!... Źle się stało!... Znam tego Nikandrę Czernych setnika... Nie przebaczy ci on przegranej, hrabio, życie całe!... Z nakładem odbierze swoje i jeszcze znęcać się będzie za drwiny, których z twego powodu doznał... Najlepiej będzie, jeżeli jutro pójdziesz mu sam te pieniądze zwrócisz... z naddatkiem! Dam ci skórkę lisa!...
— Bardzoby się jednak przydały te pieniądze dla naszych zamiarów!... — wstawił nieostrożnie Stiepanow.
— Jakich zamiarów?... Nie mamy żadnych zamiarów... Poprostu musimy pobudować sobie chałupy — zauważył spokojnie Baturin.
— Nie wiem, co jeszcze zrobię! W każdym razie... lisa mu nie dam! — powiedział spokojnie, wysłuchawszy wszystkich uwag, Beniowski. — Lecz doprawdy nie jest to rzecz najważniejsza... Najważniejszą, bracia, rzeczą jest, według mnie, dowiedzieć się, czy książę jest z nami, czy podziela nasze plany?
Zwrócił się do Chruszczowa. Ten poczerwieniał i milczał przez długą chwilę.
— Tak, jestem z wami... z warunkiem, że nie będziecie mnie zmuszali do udziału w mordach, zabójstwach, napadach. Mówiłem już o tem... Krew własną gotów jestem jednak przelać za cel tak szlachetny...
— Wolałbym... krew wrogów!... A jeszcze bardziej wolałbym... ich okręt... — zażartował Beniowski. — Zresztą nie o to chodzi!... Myślę, przyjaciele, że możemy księciu obiecać... Prócz finalnej walki istnieje tysiące spraw, których nikt lepiej od niego nie jest w stanie załatwić!... Musimy zorganizować wygnańców; bez tego żadne z zamierzeń naszych nie uda się; musimy wprowadzić ład i rygor w ich życie; zwiększyć nasze środki, a głównie podnieść ducha powszechności... Brak go, zupełny go brak i dlatego to ciemiężyciele tak śmiało depczą nas!... Proponuję, abyśmy zaraz tu nie zwlekając utworzyli tajną radę związkową, któraby zajęła się temi sprawami. Równość nieszczęścia porównała nas i wszyscy tu obecni jako bracia powinni wejść do związku z równym głosem... Doświadczenie uczy, że jak ciało bez głowy, tak żadne towarzystwo obejść się nie może bez szefa. Nad wyborem tego naczelnika najpierw się zastanowić należy. Będzie on naszym mentorem i jego obowiązkiem stanie się służyć wszelkiemi siłami interesom naszego związku, a zato wszyscy ślubują mu swą podległość i posłuszeństwo. W tym celu wybrany naczelnik zaprzysięże następujące warunki: iż użyje on swej zdolności i doświadczenia w niezwłocznem ułożeniu planu operacji, którego nieodstępnie nawet z hazardem życia trzymać się będzie, ten zaś plan ma się kłonić ku przywróceniu wszystkim towarzyszom jak najprędzej wolności; iż nie będzie miał nigdy preferencji dla nikogo oddzielnie z towarzystwa; lecz że całej radzie doniesie zawsze o wszystkiem, co tylko osądzi być potrzebnem do pomyślnego uskutecznienia ogólnych zamiarów; iż, gdyby chciał zaniechać swego przedsięwzięcia lub coś podobnego ważył się insynuować związkowej radzie, śmiercią bez żadnego pobłażania ma być pokaran!... — dyktował mocnym głosem Beniowski Sofronowowi, który, siedząc na rogu stołu, słowa jego skrzętnie notował. Opodal dookoła wsparci na łokciach chylili się nieruchomo wygnańcy, a łatająca przy ogniu obuwie Alaja coraz oglądała się na nich, zdziwiona i trochę jakby strwożona.
— Coś wygląda jakgdyby Kamczadalowie szli na wojnę! — mruczała cicho.
— Od związkowych zaś — ciągnął dalej Beniowski — wybrany naczelnik otrzyma następujący jurament: iż każdy z nich dołoży wszystkich starań choćby z niebezpieczeństwem życia do uskutecznienia planu w celu odzyskania wolności. Iż, uznawszy władzę i zwierzchność naczelnika, podda się jej z ślepem posłuszeństwem. Że ponieważ niesprawiedliwość i despotyzm od wszelkich uwolniły go cywilnych i politycznych obowiązków, zatem słuchać winien bez żadnej restrykcji już tylko rozkazów obranego naczelnika. Iż gdyby zdradził położone w sobie zaufanie i odkrył zaraz od dnia podjętej narady najmniejszą okoliczność, odnoszącą się do zamiarów wygnańców lub też wyjawiłby najdrobniejszą decyzję rady, w takowym razie uznaje się być winnym śmierci. Rada wyrok niezwłocznie ogłasza, a każdy ze związkowych uroczyście obowiązuje się wymierzyć go na przeniewiercy bez względu na wszelkie przyjaźni lub krwi głosy i więzy pokrewieństwa...
Długo milczeli wygnańcy, nie patrząc na siebie, wreszcie ozwał się Baturin:
— Przecie nie dziś zaczęliśmy tę grę, gdzie stawką są nasze głowy, a wygraną wolność... Dlatego uważam, że nic z tych paragrafów ani dodać, ani ująć nie należy...
— Raczej dodać, że każdy z nas ścigać będzie zdrajcę do ostateczności w doczesnem i na; wet przyszłem życiu... Aby nie był pewny nawet w grobie spokoju!... — dodał zapalczywie Panow.
— Pozostaje przystąpić do wyborów!... — szepnął Sofronow. Podał małe kartki papieru, na których wygnańcy w skupieniu kreślili nazwiska.
— Beniowski... Beniowski... Beniowski... — czytał chwilę potem Chruszczów... — Jednogłośnie... Ach nie!... Na jednej jest moje nazwisko... To pewnie twoja, hrabio!... Ładniebyś wyglądał pod moją komendą!... — roześmiał się trochę chrypłym śmiechem.
— Przepraszam, towarzysze i bracia!... — znowu podniósł głos Beniowski. — Zanim przyjmę wasz wybór, musimy przyrzec sobie wzajem rzecz następującą: gdyby w przypadku zdrady naczelnik lub jakikolwiek członek towarzystwa dostał się w ręce rządu, zachowa wówczas jak najściślejszy względem sprzysiężenia sekret, a zaś wszyscy uczestnicy związku użyją wszelkich, chociażby z niebezpieczeństwem życia sposobów, iżby więźnia z rąk nieprzyjacielskich uwolnić; gdy zaś ani sztuką, ani otwartą siłą nic nie wskórają, wówczas podadzą mu truciznę lub oręż, aby rządowym wyrokiem przyciśniony jeniec wyznaniem swojem nie zgubił wspólników!...
— To się samo przez się rozumie!... — powiedział Stiepanow, podchodząc i biorąc za rękę Beniowskiego.
Ten przyjął ją trochę chłodno, zajęty własnemi myślami.
— Panowie!... — dodał znowu, podnosząc głowę. — Nie uchylać się od życia społeczności, nie uchylać się od życia, gdyż tam tylko odnajdziemy substancjum dla naszych planów!... Chodzić będziemy wśród ludzi, jak inni, chowając głęboko w sercu nasze zamierzenia. Nie kłamać bez potrzeby, ale i nie śpieszyć z prawdą, gdzie ona może być zgubą. Przeciwnik pod hańbą żąda od nas prawdziwości, podczas gdy sam w fałszach i okrucieństwie względem nas nie przebiera.
— Właśnie. Chciałem takoż zaproponować kilku nowych członków, wypróbowanych moich przyjaciół, gdyż w rozszerzeniu towarzystwa i ja widzę jego skuteczność!... — dorzucił Chruszczow.
— Bez wątpienia. Podaj pan ich listę, abyśmy mogli się o nich wywiedzieć, co należy, zanim wniesiemy ich przyjęcie na następnem zebraniu, które odbędzie się również tutaj za dni cztery!... — postanowił Beniowski. — Czy nie przejdziemy się, przyjaciele... bo jakoś duszno? Ale za progiem tej izby wara mówić o sprzysiężeniu...
— Dziwny człowiek!... — szeptał, wychodząc, Chruszczów. — Z chwilą jego przybycia wszystko zdaje się z błyskawiczną toczyć szybkością!... Co zdarzeń w dni parę!?
— O tak!... Tak było wszędzie i zawsze, o ile wiem!... Tak było w Kazaniu, tak powiadali było i w Krakowie... On z tych, co to, gdzie stąpi wszystko się wkoło kolebie, mury kruszą, wszystko drży, żyje, walczy... — odszepnął z zapałem pocichu Winblath.
Skręcili z drogi i zagłębili się w śpiący pod śniegami las. Jeno chrzęst śniegu pod ich nogami naruszał ciszę; jeno ruch potrąconych przez nich gałązek naruszał spokój. Milczeli, poglądając na niebo, gdzie tysiące gwiazd drgało, iskrzyło się, mrugało, sunąc w majestatycznym, ledwie dostrzegalnym korowodzie. Beniowski szedł przodem i mówił do Chruszczowa i najbliższych:
— Słyszeliście pewnie o neotryzmie, czyli nauce recentiorum, według której ziemia obraca się około słońca, nie słońce koło ziemi, tak jak pieczeń obraca się koło ognia, nie ogień koło pieczeni... Takoż gwiazdy nie chodzą koło nas po sferach, lecz niby my sami lecimy wśród mrowia gwiazd... Taż nauka twierdzi, że koloru niemasz żadnego w; rzeczach, tylko te barwy, które na nich widzimy — białe, czarne, zielone, czerwone, żółte — sprawuje temperament oczu i światła... Czego wielkim jest dowodem jabłko, naprzykład, w dzień zielone, a w nocy przy świecach wydaje się być granatowem... Powiadają też, że i ból, świerzbienie i inne uczucia nie mają swego placu w ciele, tylko w duszy, ponieważ ciało bez duszy nic nie czuje. A mnie się zda, iż tak ciało nie czuje bez duszy, jak dusza bez ciała, że organy nie grają bez organisty i organista bez organów, że jeżeli czucie nie jest w ciele, tylko w duszy, to też i głos nie jest w organiście!...
Śmieli się wygnańcy z tych dowodzeń i rozmaite robili uwagi, aż wyszli na małą polankę, skąd otwierał się widok na łańcuch gór, uchodzący z kamiennym spokojem ku mrocznemu widnokręgowi północy. Nagle jakaś łuna krwawa buchnęła na gwiazdy i zgasła. Z drzew posypały się szrony.
— Co to?... zorza północna, czy piorun!?...
— Piorun w zimie?...
— Rozmaicie bywa w naturze. Kto ją poznał?... Pamiętam raz...
— Nie, to pewnie gra któryś z wulkanów!... — przerwał sprzeczki Chruszczow.



VII.

Nazajutrz Beniowski poprowadził towarzyszy całą gromadą do sekretarza.
Szli z początku znaną im już drogą, wraz z wyznaczonymi do przymusowych robót wygnańcami. Byli w dość trwożnem usposobieniu, dzięki oczekującemu ich spotkaniu ze słynnym z swej surowości sekretarzem, oraz z powodu nagłego, dziś rano ponownie powtórzonego, wezwania Beniowskiego do naczelnika kraju. Chruszczów starał się rozproszyć ich obawy:
— Pewnie czeka go reperacja jakiego cennego przedmiotu, albo kunsztownego instrumentu — mówił. — Wszyscy urzędnicy mają tutaj moc takiego rupiecia. Każdy przywozi z sobą dla rozrywki jakiś rarytas, który następnie zepsuty, leży bez użytku w lamusie i czeka zmiłowania Bożego. Takiem zmiłowaniem jest przyjazd nowej partji wygnańców. Gdyż nas tu mają za wszechmocnych, nieledwie za czarnoksiężników ze złotemi palcami. Nie należy nigdy odmawiać prośbie, przedewszystkiem dlatego, że za takie reperacje ucieszeni właściciele obdarzają zwykle kunstmistrza choć małym datkiem, po drugie, że odmowa pociąga za sobą niezadowolenie i, co za tem często idzie, prześladowanie nieszczęsnego niezręcznika. My zaś wspólnemi siłami zawsze dajemy sobie radę z podobnemi robotami. Wyobraźcie sobie naprzykład, że los na pierwszym kroku obdarzył mię pobielaniem rondli u miejscowego protojereja. Pojęcia o tem nie miałem. Mimo to przyjąłem robotę z podziękowaniem, jak mi poradził najstarszy tu z nas, poczciwiec, Bielski... Rondle, rozumie się, pobielił nasz kowal wioskowy, któremu zapłaciłem z własnej kieszeni a wzamian dostałem... błogosławieństwo pasterskie!...
— Ja musiałem dorobić klapki do złamanego fletu, choć instrumentu tego nigdy przedtem nie trzymałem w ręku! — dodał ktoś z tłumu.
— Ja zlutowałem złoty łańcuszek żony komendanta, choć z zawodu jestem kancelistą.
— Miałem wielki kłopot ze sztucznym kotem, miauczącym za pociśnięciem ogona... Stracił ogon i przestał, rzecz prosta, miauczeć.
Opowiadali ze śmiechem wygnańcy jeden przez drugiego.
— Wyobrażam sobie, jakie cuda gadają o Beniowskim i czego się po nim spodziewają! Już mię wczoraj zaskoczyła z pytaniami stara niańka Niłowów: A kto zacz jest? A skąd?... A czy młody?... Czy stary?... Czy nosi wąsy, czy nie?... Czy umie tańczyć i gadać po francusku?... Czy to prawda, że był na dworze u polskiego i niemieckiego królów i ma dworskie manjery? Dostanie do naprawy co najmniej te stare organy, na które już raz straciliśmy bezskutecznie tyle trudu i dowcipu!... — żartował Chruszczów.
— Mam więc je wziąć? — pytał Beniowski.
— Rozumie się!... I nawet gdyby ci dodano coś w rodzaju starej zagwożdżonej armaty do naprawienia, bierz, nie pytaj, owszem, obiecaj, że dostarczysz ją w najlepszym stanie i w najkrótszym czasie!... A potem już zobaczymy, co się da zrobić!... Są rozmaite sposoby ułagodzenia niecierpliwych wymagań głównie przez... niewiasty, których wpływ jest tu niezmierny.
— Jak wszędzie, gdzie białogłowy są w mniejszóści...
— Ach, przyjaciele, przewodzą one i tam, gdzie są w większości. Rzekę prawdę, gdy powiem, że przewodzą wszędzie, przewodzą miłem obejściem, dowcipami, ponętami i lubą rozrywką sercową w tej nudzie życia...
Tak gawędząc, rychło znaleźli się w miasteczku i rozeszli do zajęć w różne strony. Beniowski minął zwodzony most fortecy, gdzie stojący na straży kozak zmierzył go badawczem spojrzeniem, i udał się wprost do mieszkania państwa Niłowów.
Po krótkiem oczekiwaniu w ciemnej sionce wezwano go przed naczelnika do świetlicy.
Pan Niłow nie miał tym razem na sobie munduru, lecz zwykły lisi kubrak, kryty zielonym „haksamitem“. Jego obrzękły, sino żyłkowany nos nie wyglądał tak drapieżnie, jak za pierwszym razem; otoczone czerwoną obwódką wyłupiaste mętno-szare oczy patrzały nawet dość poczciwie; chodził po pokoju, zasunąwszy ręce w kieszenie szerokich również zielonych rajtuzów, obszytych na wypustce złotym galonem.
— No, jakże więc tam było na tym okręcie w czasie tej burzy? opowiedz!... — zagadał po chwili milczenia.
W krótkich wyrazach zaczął opowiadać Beniowski powszednie przygody podróży, jak szczęśliwie wypłynęli z rzeki Ochty przy wietrze północnym, jak następnie wiatr zadął od zachodu i kapitan, pełen najlepszej myśli, wyszedł pod żaglami na pełne morze, jak morze zwolna rozkołysało się, jak zalewająca fala, pryskając wysoko w górę, utrudniała bardzo manewry, pokrywając lodem i szronem liny, reje, bloki i kiedy płótnisk żaglowych, jak następnie powstała lodowa burza i załoga, znużona nawałnością, wezwała do pomocy wszystkich, mających pojęcie o nawigacji.
— Ponieważ ongi służyłem w gdańskiej marynarce i powierzano mi nawet ster większych statków, zgłosiłem się wraz z towarzyszami... Impet wiatru stał się jednak wkrótce ponad nasze siły i nie udało się nam owładnąć kierownictwem okrętu, tem bardziej, że nie wszystkie nasze wskazówki wypełniano...
— Tak, tak! Słyszałem o tem! — mruknął Niłow. — Co dalej?
— Rozhukane wiatry miotały nami na wszystkie strony i raptem zaczęliśmy pędzić ku północo-wschodowi. Bystrości sztormu nie podobna opisać. O trzeciej godzinie po północy pękł maszt środkowy, co przepowiadałem, radząc nadaremno zwinąć tam żagiel zawczasu. Namiestnik nie chciał się zgodzić na ujęcie wiatru. Dopiero gdy raniony ułamkiem rei kapitan zdał całkowicie dowództwo na mnie, mogłem spuścić żagiel rudlowy, aby uniknąć złamania i tego masztu. Zostawiłem jedynie klin na przedzie statku. Kazałem wszystkim, co zachowali resztki sił, wziąć się do uprzątnięcia lin, żagli, ułamków drzewa, zaścielających pokład i utrudniających manewrowanie. Ciemności, ryk i łoskot nawałnicy, uderzenia bałwanów, wielu pozbawiły zmysłów. Nie słuchali rozkazów, nie dawali na nic baczenia i... woda uniosła nam czterech ludzi. Reszcie kazałem się przywiązać linami i pracować dalej omackiem. Nawpół żywi z zimna i wyczerpania ledwie doczekaliśmy dnia, poczem z niewymownym wysiłkiem postawiliśmy na nowo związany maszt i rozpięliśmy drugi klin, a pod wieczór, kiedy burza zwolniała, podnieśliśmy środkową gaflę i żagiel rudlowy. Nie w mocy naszej jednak było utrzymać należyty kierunek i gdy wiatr zmienił się na południowo-wschodni, musieliśmy odwrócić żagle i płynąć według południowo-zachodniego rumbu. Dnia 27 ujrzeliśmy mglistą ziemię pod 54° 17′ szerokości. Majtkowie zapewniali, że to wyspa Sachalin. Chcieliśmy zarzucić kotwicę dla naprawy okrętu i zrównania ładunku, który przesunął się na jedną stronę i tak chylił statek, że mógł go wywrócić; lecz brzeg był stromy, dokłady fal biły oń wściekle i tak wysoko, iż nie ostałyby się przeciw nim żadne łańcuchy... Płynęliśmy więc dalej, korzystając ile możności z uciszenia się nawałności, aby statek doprowadzić do możliwego porządku, co choć w małej doskonałości nam się udało... Nazajutrz zaś przy pomyślnym wietrze zawinęliśmy do Czekawki, jak to Waszej Wysokiej Szlachetności wiadomo.
— Tak, tak!... Wiem! A teraz powiedz mi, Beniowski, jak to się stało, że ty, jenerał, człowiek wykształcony i rozumny, okazałeś się w rezultacie głupcem, nie upokorzyłeś się, nie wstąpiłeś na służbę Miłościwej Pani Naszej Carowej, która ci to łaskawie w niezmiernej swej dobroci proponowała; przeciwnie, buntowałeś innych i nawet próbowałeś uciekać? Tak przynajmniej stoi napisane w twoich papierach!
Beniowski długo stał w milczeniu z opuszczoną głową. Niłow przechadzał się po świetlicy, poglądając na niego z pod oka, wreszcie przystąpił do stołu, nalał sobie wódki z karafeczki, wypił, przekąsił kawałkiem solonej ryby i chrząknął.
— Cóż nareszcie? Odpowiesz na to, hal?
— Wasza Wysoka Szlachetność sam jest żołnierzem, zrozumie więc: przysięgałem konfederacji Barskiej i prawnie postawion byłem na czele jej wojsk...
— Komu, powiadasz? Konfederacji!?... Pewnie nowe jakie buntowszczyki przeciw uznanej władzy Monarszej!?... Gdzie oni są? Skąd przyszli? Kto ich do wojny upoważniał? Ty, Beniowski, człowiek biegły w naukach, wiedzieć powinieneś, że nasi Carowie są spadkobiercami Cargradzkich Cezarów, a ci panami świata byli... Wszystko więc nasze i ty nasz, skoroś się w nasze ręce dostał... Pamiętaj o tem! O wszelkich konfederatach zapomnij!...
— Jużem za to surowo ukarany został, Wasza Wysoka Szlachetność... żem ojczyzny bronić chciał! — żywo odparł Beniowski. — Przebyłem tysiące wiorst w więzach, pod strażą w upały, mrozy straszliwe i szarugi... Bez wszelakiego opatrzenia, w niewygodach, od których otwarły się moje otrzymane w bojach a źle zaleczone rany... Wielekroć razy śmierci bliski byłem...
— Cóżeś ty chciał, żeby ciebie jeszcze nagradzano! Ojczyzna, ojczyzna!?... Ja tu jestem twoją ojczyzną, ja... sługa i niewolnik Najmiłościwszej Pani Naszej Cesarzowej Katarzyny Wielkiej!... Słyszałeś!?... Mówię ci, pókim dobry: zapomnij o tych swoich głupstwach, zapomnij kimś był, jakeś się nazywał nawet i zostań tutaj porządnym człowiekiem!... Chcesz a nawet nazwisko ci zmienię, gdyż jesteś jak umarły dla świata!... Zmień się więc, zacznij żyć odnowa, bo stąd nie uciekniesz!... Stąd nikt jeszcze nie uciekł... Dokoła morze, a od strony lądu pilnują was dzicy Czukczowie, Korjacy i Ankalowie... Upokorz się więc, gdyż klnę się Zbawicielem, nie popuszczę wam! Za najmniejszą próbę, za samą myśl przeciwną ukarzę według całej surowości prawa... Mam nad wami władzę życia i śmierci... Nie zabiję, lecz zadręczę dla przykładu innych... Zamknę w klatce bez ubrania i ognia z kamczadalskimi zakładnikami, zamęczę, zakatuję na śmierć!... Pasy drzeć będę, na pal wbiję!... — krzyczał już groźnie Niłow, a żyły na skroniach nabrzmiały mu jak postronki, mięsista twarz poczerwieniała i zaczęła drgać od wnętrza jak uderzony pałką dobosza miedziany kocioł wojenny.
Beniowski bacznie go śledził z pod oka rozważając jak wyjść z kłopotliwego położenia, gdy nagle doszły go jakieś zbawcze szmery za drzwiami. Naczelnik Niłow też je usłyszał, gdyż nagle złagodniał.
— Otóż raz jeszcze radzę ci: ukórz się, ukórz się, a obiecuję ci poparcie rządu i swoją opiekę. Przedstawię cię niezwłocznie do nagrody za usługi już okazane, oraz dla talentów twoich, które mogą przynieść korzyści nietylko tobie samemu, ale i całemu krajowi... Słyszałem, żeś biegły w matematycznych i wojskowych naukach a nawet w tańcu, w dworskiem ułożeniu i cudzoziemskich językach, i zamierzam polecić ci na próbę wychowanie mego syna, którego myślę za rok wysłać do szkoły kadeckiej w Petersburgu. Gdyby zaś i moja córka, starsze i młodsze dzieci potrzebowały twoich nauczycielskich wskazówek, udzielać ich będziesz im jednocześnie co dnia w rannych godzinach. Za co zwolnion będziesz od wszelkiej pracy przymusowej publicznej, do której jako wygnaniec obowiązany jesteś, i dostaniesz pełny traktament garnizonowy... Przychodzić możesz od jutra, ale pamiętaj, że kazałem mieć na ciebie szczególne baczenie... Komu dużo dano, od tego dużo się wymaga!... Możesz odejść!!!
Zmieszany tem przyjęciem Beniowski, nie wiedząc, źle czy dobrze sobie z niego wróżyć, wolno w smutnem zamyśleniu schodził z ganeczka, gdy z za węgła okrzyknął go głos kobiecy:
— Chodźcieno tutaj, dobry panie, mamy do was sprawę!
Spostrzegł staruszkę w futrzanej szubce, zarzuconej w pośpiechu na ramiona, stojącą nieopodal na śniegu; domyślił się, że to ktoś z domowników Nilowa, i skierował się ku niej niezwłocznie.
— Czem mogę służyć? — spytał, uchylając czapki.
Chwilkę patrzała nań bystro niedużemi, czarnemi jak tareczki bez blasku oczyma.
— Pani kazała prosić na słów parę!... Proszę za mną!...
Beniowski skłonił głową i poszedł za nią. Wszedł do obszernej kuchni, pełnej błyszczących miedzianych i cynowych naczyń, a stamtąd do jadalni.
Piękna, dorodna pani w domowym stroju rosyjskim, w sarafanie i podbitym gronostajami kubraczku czekała nań, stojąc pośrodku pokoju.
— Jakże się zwiecie po ojcu, panie Beniowski? — spytała go grzecznie, odpowiadając skinieniem głowy na głęboki ukłon młodego mężczyzny.
— Mnie zwą Augustem, a ojca miałem Samuela...
— Otóż, Auguście Samuelowiczu, wiadomo nam, że naczelnik polecił kształcić panu naszego syna. Chłopak jest niemocny, dlatego chciałam pana prosić o uwzględnienie jego sił, oraz wzięcie pod uwagę braków przygotowania, gdyż w kraju tutejszym, gdzie już mieszkamy osiem lat, niema zupełnie, jak pan widzi, nietylko nauczycieli, ale nawet wykształconych ludzi. Są wprawdzie tacy, jak Chruszczów, Gurcin, niegdyś szambelan Imperatorowej Elżbiety, jak doktór Meder, Łobaczow, oraz książę Zadzkoj, ale ci są ciężko oskarżonymi zbrodniarzami stanu i oddać im do nauki dziecko jest rzeczą niebezpieczną dla ludzi rządowych: można się przez to narazić na donos, stracić miejsce, a nawet głowę. Szwed Brondorp nie umie po rosyjsku, inni nie posiadają ani odpowiedniej gładkości w obejściu, ani potrzebnej w stolicy konwersacji. Czy pan był w Petersburgu?...
— Owszem, byłem, niedługo...
— Ach, to pan może mógłby nam coś o tem opowiedzieć. Bo ja sama petersburska jestem i tak tęsknię, tak bardzo tęsknię do tego miasta rodzinnego w tej głuszy... Jak to teraz wygląda Newski Prospekt albo wyspy Wasilewskie?... Pewnie już gęsto zabudowane... Ho, ho!... Miasto rośnie jak na drożdżach! Dawnoż to, za moich lat panieńskich, jak na Małej Morskiej parkany drewniane stały, a teraz kamienica pewnie koło kamienicy jak mur. Myśmy mieszkali z tamtej strony Newy, ojciec miał urząd w Admiralicji i domek nasz stamtąd niedaleko. Cudzoziemskiego jestem pochodzenia, ale urodziłam się już rosyjską szlachcianką...
Długo gadała, przeskakując z przedmiotu na przedmiot i spoglądając bystro agatowemi oczyma na ściągłą twarz wygnańca.
— Widzę, że gryzie pana troska... Zapewne życie tutaj przykre będzie dla ludzi przyzwyczajonych do dworskich salonów... Powiadają, że pan bywał na dworze nietylko polskiego króla, ale i niemieckiego cesarza?...
— Tak, rodzina moja z Węgier pochodzi; kształciłem się w kolegjum cesarskiem w Wiedniu, ojciec mój był generałem kawalerji austrjackiej i miał dostęp do progów monarszych...
— Z Wiednia więc!... I mój ojciec też z Wiednia... Dziwy mi opowiadał o tem mieście znakomitem. Pogadamy o niem jeszcze nieraz, a teraz niech pan idzie, bo naczelnik, choć dobry, popędliwy jest i lubi, żeby go słuchano. Niech więc pan jutro na lekcję przyjdzie w terminie... A teraz jeszcze jedna prośba: moja córka, Nastka, ma harfę, ale złamaną... Czyby pan nie zechciał zreparować instrumentu, aby dziewczyna mogła czasami rozerwać się, grając?...
Beniowski uśmiechnął się pod wąsem i, obejrzawszy z niechcenia zniszczony instrument, wziął go pod pachę, skłonił się i wyszedł.
— Miły, ale bardzo... wstrzemięźliwy i niemowny!... — zawyrokowała pani Niłowowa.
— Mamusiu, czyż może być innym po tem wszystkiem, co mu tatuś nagadał!... — broniła wygnańca Nastka, wysuwając się z za drzwi.
— Cóż, że mu nagadał!? Wiadomo, naczelnik — nato postawion! Przecie że ten Beniowski nie małe dziecko, żeby tak zaraz wszystko brać do serca!... Choć powiadają, hrabia i jenerał, i uczony, ale zawsze teraz poniewolny on wygnaniec i tyle... Powinien o tem pamiętać! Powinien słuchać wszystkiego bez obrazy! — gderała półgłosem niania Mironowna, drepcząc po pokoju.
— Ach, nianiu, nianiu, pomyśl, jak to jednak smutno przenieść się nagle ze złoconych cesarskich pałaców do kurnej izby tutejszej!... I przenieść się na zawsze!... A taki młody!... — westchnęła dziewczyna.
Beniowski szedł wolnym krokiem przez podworzec forteczny, rozmyślał o tem, co usłyszał, i odzyskiwał pomału straconą na chwilę równowagę umysłu.
— Ha, trudno!... Mają widocznie osobliwe względem mnie rozkazy... Naczelnik boi się i chce wciąż mieć mnie na oku... Jednocześnie próbuje mię ułagodzić... Zobaczymy, co z tego wyjdzie... Może to gorzej, a może i lepiej!... Wolałbym jednak, żeby ta gruba Niemka mniej przyjaźnie spoglądała na mnie!... Nudzi się, widocznie, baba!... Zapragnie jeszcze rozrywki w tej tu „głuszy“... — powtórzył z uśmiechem wyrażenie Niłowowej. — Licho nadało!... Mogą z tego wyniknąć rozmaite komplikacje, gdyż pan naczelnik, jak miarkuję, jest krewkim człowiekiem!
— A niech tam!... Będziemy się mieli wzajem na oku! — rzekł głośno, witając towarzyszy, czekających na niego za bramą.
— Kogóż takiego?...
— Nieprzyjaciela.
— Dostałeś gitarę zamiast organów i jeszcze ci źle!... Kwaśny wracasz!?... — śmiał się Stiepanow.
— Gorzej, bo dostałem lekcje... u naczelnika kraju!
— Lekcje!? — powtórzyli ze zdziwieniem.
— A tak! I będę musiał codzień chodzić do tych kazematów... Będę tam siedział pół dnia. Będą wciąż wiedzieć, co robię, gdzie się obracam, co zamierzam... Nie będę miał sposobu oddalić się stąd, z miasta, nawet na dni kilka!
— Tam do licha!... Istotnie!...
— A no, naradzimy się nad tem, a teraz chodźcie do sekretarza, bo już późno!...
Sekretarz przyjął ich bardzo łaskawie, ale... w przedpokoju, gdzie kazał Aglai podać im po kieliszku wódki. Musieli pić, lecz ręka Panowa, gdy brał czarkę, drżała, jak w febrze.
Wracali chmurni.
— Nosa nie wychylę z wioski! Niech ich djabli wezmą!... Wolę czyścić śmietniki, niż wycierać ich antichambry!... — mruczał Panow.
— Przyjacielu, zapominasz, gdzie jesteś, zapominasz, że każdy z nich może pierwszego lepszego z nas wziąć sobie za lokaja!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Hej, Beniowski!... — krzyknął nagle nieznany głos ztyłu.
Obejrzeli się i, dostrzegłszy pośpieszającego ku nim komendanta, zatrzymali się z wyrazem niepokoju.
— Znowu! Niech Bóg uchowa! Doprawdy, może lepiej zupełnie nie włazić im w oczy!... Cała ta societa djabła warta!... — westchnął Baturin.
— Każ im odejść, Beniowski! Niech wracają do domu! A ty zostań! Mam z tobą do pogadania!... — zwrócił się setnik do wygnańca, ruchem głowy wskazując na towarzyszy.
Ci wahali się i podejrzliwie spoglądali na kozaka.
— Idźcie, idźcie!... I harfę zabierzcie!... Naczelnikowa prosiła, Marta Karłowna, żebym zreparował jej instrument!... — wyjaśnił z uśmiechem setnikowi.
— A to byliście u naczelnika? No i cóż?
— A nic!... Kazał mi uczyć swego chłopaka języków i matematyki... Będę codzień chodził do twierdzy... Mam malca przygotować do korpusu.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... — powtarzał kozak z nagłem zamyśleniem.
— A jeszcze lepiej to, Nikandrze Gawryłowiczu, żem spotkał was... — ciągnął Beniowski, wyjmując trzos. — Gdyż chciałem właśnie wam zwrócić wczorajszą wygranę... Przecież rozumiem, że to żart!...
— Jaki żart?... Bynajmniej nie żart!... Wygrane pieniądze — najświętsza moneta!... Miałbym się zpyszna, gdyby się tu dowiedziano, żem je wziął zpowrotem. Niktby do gry ze mną nie siadł... Bardzo was proszę, Auguście Samuelowiczu, zachowajcie je sobie na zdrowie. Owszem szukałem was właśnie, aby zaproponować wam zupełnie coś innego... Ale może pójdziecie do mnie na obiad?... Właśnie sam czas posilić się!
Wziął wygnańca za rękę i poprowadził w stronę swego domu.
— Chodzi o to, — zaczął z wilczym uśmiechem — że tu z ułusów i z wysp przyjeżdża zimą dużo bogatych kupców, którzy proszą, żeby z nimi grać, i od których można grube wygrać sumy... Otóż, może zrobicie ze mną taką samą spółkę, jak z sekretarzem; tylko na stałe, raz na zawsze: ja stawiam, a wy gracie i, jeżeli się wam poszczęści, bierzecie piątą część wygranej!... Co?... Dobrze!?... Przecież nic nie ryzykujecie... za wszystko płacę — ja?... Co?... Zgoda?...
— Nie wiem, czy będę miał czas wobec tych lekcyj u Naczelnika okręgu!... — odrzekł z pewnem ociąganiem się Beniowski.
— Jakto! cały dzień uczyć będziecie i noc?...
— Noc nie, ale dzień!...
— Widzicie, a grają tu głównie nocami... Więc zgoda, co?
— Zaraz, zaraz, ale przedtem niech mi pan powie, jak to się tutaj robi, bo pojęcia nie mam!...
— Owszem, bardzo chętnie... Dobrze, żeście trafili na mnie, ja wszystko to wiem wybornie i nauczę was wyśmienicie, ale pamiętajcie umowę: piątą część wygranej dostaniecie... piątą część! Czy słyszycie!?
— Nie o to chodzi!... — odrzekł Beniowski i następnie długo wypytywał o warunki, w jakich tutaj gra się zazwyczaj odbywa, poczem zwrócił uwagę na to, że jest wygnańcem i że w razie dużej przegranej mogą poszkodowani mu dokuczać i czynić nawet na niego i na „samego pana komendanta“ złośliwe przed władzą donosy.
— Już myślałem o tem! — przerwał żywo kozak. — Powiem, że rodzic mój, wzięty w czasie wojny polskiej do niewoli, dużo waszej szlachetnej i potężnej rodzinie był obowiązany, że, opiekując się wami, spłacam jeno dług wdzięczności, przekazany mi ojcowskim testamentem!
— Lepiej jeszcze byłoby uczynić tak, abym u wszystkich bywał, żebym wszystkich poznał, wtedy nikt nie doniesie, aby i siebie nie zdradzić!
— Nic łatwiejszego!... Zaraz poproszę na obiad kilku sąsiadów i odrazu zagramy!...
Chuda, czarniawa, kłująca wzrokiem, jak osa żądłem, żona setnika przyjęła ich bardzo opryskliwie, ale dowiedziawszy się, że Beniowski będzie grał do spółki z jej mężem, rozjaśniła oblicze.
— Bo to 1.500 rubli wczoraj stracił!... A dochody nasze marne... Jasaku teraz my, kozacy, nie zbieramy, oddali to tym przeklętym poborcom! Tyle więc tylko mamy, co kto z łaski przyniesie!... — biadała.
Pod koniec obiadu przyszło istotnie kilku obywateli, kupców i urzędników. Boczyli się z początku na Beniowskiego, ale wódka, gra i wiadomość o lekcjach u naczelnika okręgu rozjaśniły im oblicza. Beniowski sypał żartami i anegdotami, jak z rękawa, i pod koniec wieczora oczarował wszystkich zupełnie.
— Głowa!... — mówili. — Wo-je-wódz-ki łeb!... Słowem jednem — mózgacz!
Gdy wieczorem Beniowski odchodził, zawołała go do kuchni pani Czernych i, wdzięczna za dzisiejszą wygranę męża, wręczyła mu worek pełny wędlin, ryżu, masła.
Była tam i baryłeczka wódki, której pojawienie się na stole u Chruszczowa wprawiło odrazu w dobry humor czekających na Beniowskiego towarzyszy.
— Masz szczęście, szalone szczęście!... — powiedział z tłumioną zazdrością Stiepanow.
— Byle tylko to powodzenie nie obróciło się w powszechne nieszczęście!... — bąknął Panow.
Beniowski bystro nań spojrzał i zmarszczył brwi.
— Zobaczymy, co powie Chruszczow! — rzucił z niechcenia.
Nie doczekali się wszakże Chruszczowa, który wrócił bardzo późno, zatrzymany przez jednego z kupców dla pisania rejestrów handlowych.
Jedynie Beniowski jeszcze czuwał, pochylony nad stołem i przy dymnem świetle tranowego kaganka kreślił wzory francuskich i niemieckich liter do jutrzejszej lekcji.
Chruszczów położył na stole kilka sztuk mrożonych ryb, otrzymanych od kupca jako zapłatę, i zaczął otrząsać szron z futra i brody.
— Cóż to piszesz? — zapytał przyjaciela.
Beniowski powtórzył swą rozmowę z naczelnikiem, z naczelnikową, a następnie z komendantem kozackim.
— To pierwsze dobre — choć niewiadomo, co się w tem tai, gdyż nieprawdą jest, jakoby nie miał mu kto dzieci uczyć... Jeżeli nie chciał swoich, to jest tu przecie, Beniowski, twój rodak, zacności człowiek i bardzo wykształcony starosta Bielski!... A co oni z niego zrobili, co z niego zrobili!... Jakiegoś błazna ku swojej rozrywce, muzyka... wesołka, z którego rad każdy się natrząsa!... A dlaczego?... Bo jest potulny, łagodny, dobrze wychowany... grubjaństwem im odpowiedzieć nie może!...
— To też przeciw tobie świadczy, Chruszczow! — wtrącił Beniowski. — Sam widzisz!...
— Dotychczas nic nie widzę!... Może zobaczę, choć wątpię. Siła zawsze będzie po ich stronie, a po naszej tylko cnota nasza!... Dlatego ten drugi twój projekt bardzo mi się nie podoba. Nie masz wyobrażenia, ile swarów, zwad, zawiści, intryg, namiętności i nawet zabójstw wynika tutaj przy wszelkiej grze. Dlatego rząd zabronił kości i karty... Wówczas zamiast nich wymyślili sobie oni — szachy. Rzecz niby szlachetniejsza, rozumniejsza, ale w gruncie rzeczy taka sama szulerka!...
— Oczywiście szulerka! — zgodził się Beniowski.
— Nieładnie!... Nie przystoi nam się do tego mieszać!...
— Nie przystoi się mieszać?... Nieładnie!... — wybuchnął Beniowski. — A to ładnie, że ciebie pohańbiono, pozbawiono majątku, zaszczytów, przynależnej ci z urodzenia godności? — Że wysłano cię aż tutaj za to, że nie chciałeś uciskać innych, że pragnąłeś żyć w zgodzie z własnem sumieniem!... Ładnie, że mnie, jeńca i obcego poddanego, za to, żem kraju własnego bronił, trzymano w kaźni, po tysiąc razy narażano na śmierć w turmie, w drodze, wreszcie zagrzebano żywcem w tym tu grobie!... Ładnie, że Aglaję za jej przekonania religijne wydarto mężowi, piętnowano i biczowano, wydano na łup chuci wszelkich zbirów i ostatecznie uczyniono nałożnicą tego wstrętnego... Worka Judaszowego! Co?... Nie, Chruszczów, przyjacielu, ty się mylisz; na ziemi żądzi zbrodnia nie dlatego, że ludzie są źli, ale dlatego, że cnota słaba jest i cura się miecza... I nie poto my tu spiski knujemy, narażając głowy nasze, aby tej garstce nicponiów cnotę naszą zaszczepić, lecz poto, aby ich samych wraz z ich wadami na wieki wytracić... Tak, wytracić!... Ich nic nie poprawi, jeno grób, oni już nasiąkli tem, co było i jest, i to dla nich jest dobre. W to oni wierzą i do tego się modlą!... Trudno, oj, trudno odjąć im tę wiarę i te ich zbrodnicze przyzwyczajenia... Ich można tylko pobić i zniszczyć! O większości mówię, nie o wyjątkach! — dorzucił ostro.
— Cóż więc zamierzasz?...
— Co zamierzam? Zamierzam przedewszystkiem wejść w tutejsze środowisko, w socjetę tutejszą, jeżeli wolisz... Poznam ich sposoby, zmącę ich zgodę, skorzystam z każdej ich słabostki i z każdej omyłki.
— Przysiągłem ci posłuszeństwo i spełnię, co każesz, ale... czuję do tego wstręt... niewiadomo, co z tego będzie!
Chruszczow urwał i zaczął chodzić po izbie z założonemi za plecy rękoma, trząsł głową i mruczał do siebie. Aż okrzyknął go cicho Beniowski, który już się był układł do snu na ławie.
— Nie martw się, przyjacielu, bądź pewien, że ani swego, ani waszego honoru nie uszczerbię, że wszystko pójdzie dobrze, bo mam przecież umrzeć królem, jak mi to przepowiedział pewien astrolog...
— A może istotnie będziesz panował w tem mojem królestwie cnotliwych... na wyspie Tynian!? — dodał weselej już Chruszczów, uśmiechnął się i odsunął irchową zasłonę łożnicy, za którą dawno już chrapała spracowana Alajda.
— Ha, trudno!... Chwyciły nas już wszystkich, widzę, koła młyna, gdzie ząb za ząb się czepia!... Niech się stanie, co się ma stać! — mruknął do siebie.



VIII.

Gdy Beniowski z książkami i wokabułami w ręku wszedł nazajutrz do stołowego pokoju Niłowowów, zastał już tam dzieci, siedzące za długim jadalnym stołem. Pani Niłowowa przedstawiła mu je kolejno, kładąc pieszczotliwie rękę na czochratych główkach; poczem wyszła odwołana do gospodarstwa. Ale starsza córka, Nastazja, która z nią weszła, została. Beniowski bawił ją chwilkę rozmową, przystojną okolicznościom, o pogodzie, o miasteczku, o trudnościach morskiej w zimie podróży, o dziwacznej jeździe na psach, o futrzanej odzieży tutejszej... Widząc wszakże, że gawęda przeciąga się bez końca, i że dziewczyna nie odchodzi, zwrócił się do niej otwarcie z uśmiechem:
— Pani daruje, że przystąpię do spełnienia mych obowiązków, mało interesujących dla pani, ale włożonych na mnie przez rodzica pani. Czas ucieka!
— Owszem, bardzo proszę! — odrzekła skromnie i usiadła na ławce obok sióstr.
Beniowski zmarszczył zlekka brwi, lecz natychmiast wypogodził czoło i z zupełnym spokojem zadał kilka pytań Grzesiowi Niłowowi. Ponieważ ten umiał już czytać i pisać po rosyjsku i znał początki arytmetyki, kazał mu robić małe zadanie, a sam zajął się całkowicie dziesięcioletnią Adelajdą i młodszą od niej o rok Martą. Rozłożył przed niemi ruchome litery, skreślone na kwadracikach papieru, i zaczęła się uciążliwa lekcja sylabizowania.
Dziewczynki były dość pojętne, ale nużyły się szybko. Beniowski cierpliwie powtarzał z niemi dziesiątki razy to samo ćwiczenie, lecz czuł się coraz więcej nieswojo, coraz dotkliwiej ciężyły mu agatowe oczy pięknej dziewczyny, nie spuszczającej na chwilę wzroku z jego rąk, ust i twarzy. Nie mógł nie dostrzec jej urody, zwiększonej lekkim wykwitłym na policzkach rumieńcem, nie mógł nie widzieć jej wdzięków pełnych dziewiczego czaru. Chmurniał więc coraz bardziej i starał się nie zwracać do niej wcale. Nagle srebrny śmieszek przerwał mu wykład i rozległ się przyciszony głos piersiowy:
— Pan mię unika, pan nie chce zająć się mną ani chwilki!... Przecież ja też jestem uczennicą pana.
— Jakto?... — zwrócił się ku niej.
— A tak! Ja też nic nie umiem; umiem mniej, niż mój brat! A takbym chciała poznać cały ten świat, z którego pan przybył! Przecież nie na zawsze pozostaniemy tutaj, w tej... głuszy!? Przypuszczałam, że pan zechce też mię do tego tam życia przysposobić... Prosiłam rodziców... i oni zgodzili się... Dlaczego więc uczyć mię pan nie chce?
Podniosła się i stanęła przed nim z opuszczoną głową, kręcąc w palcach końce opadłych na piersi warkoczy. Była teraz blada i wzburzony oddech wysoko unosił gronostajową opuszkę jej kaftanika. Musiał na nią spojrzeć i wnet gorący rumieniec zalał mu męską twarz, aż po białe czoło.
— Ach, to co innego!... W takim razie proszę!... — odrzekł sucho.
Podsunął jej książkę i kazał czytać. Czytała źle, jąkała się, pisała jeszcze gorzej. Zadał jej przepisywanie i zwrócił się do młodszych dzieci, a pod koniec lekcji jął wszystkich z surowym spokojem w twarzy wtajemniczać w nazwy i kształt liter francuskich, oraz ich składanie.
W tym czasie pan Niłow z żoną weszli do pokoju i przysłuchiwali się długo wykładowi.
— Nowym pan uczy, widzę, sposobem! Za naszych czasów kazano wymawiać inaczej: Az, buki, wiedi... Ale, owszem, pochwalam tę metodykę, jest łatwiejsza, krótsza, oszczędza kunszta pamięciowe! — ozwał się wreszcie łaskawie naczelnik.
Był w dobrym humorze, wąsy miał podkręcone do góry i rozmarzone spojrzenie; przyjemny zapach dubelt-anyżówki zalatywał odeń z oddala. Pani Niłowowa niespokojnie spoglądała na córkę, na męża, na Beniowskiego.
— Staramy się w ten sposób wyćwiczyć w sprawności obrotów przedewszystkiem język i usta, aby zczasem przystąpić do gramatyki. Na szczęście znalazłem niemiecką i francuską u pana Chruszczowa, co wiadomo, jak trudno jest znaleźć w takiej odległości od wszelakiego centrum... Wprost cud!.... Musiałbym z pamięci uczyć, co zawsze o wiele gorzej!...
— Tak, tak!... Grammaire française... — wymówił z trudnością Niłow.
— Uczyć ich takoż należy i układności, i ruchów ciała, żeby łokci nie opierali na stole i nie smarkali się w palce... co sama przestrzegam z wielką pilnością, ale bez skutku!... Może panu srogość ta łatwiej się uda z nimi, jako obcemu... — dodała pani Niłowowa.
— Żeby zaś pan od dziś czasu nie tracił na chodzenie do nas piechotą i mógł nam go jak najwięcej udzielać, proszę przyjąć ode mnie jako przedpłatę... sanki z uprzężą psów oraz poganiacza niewolnika-tubylca na własność.
— Wielmożny pan zapomina, jako sam jestem niewolnikiem i pozbawion praw wszelkiej własności... — odrzekł z głębokim ukłonem Beniowski.
— Kto to mówi? Niech tylko kto piśnie! Ja ci dałem, to wystarcza! — mruknął, czerwieniąc się, Niłow. — Zresztą, jeżeli zasłużysz, przedstawię waćpana do łaskawości Imperatorowej dla wrócenia praw, gdyż sprawdziłem, że, ratując okręt od rozbicia, salwowałeś istotnie życie i majątek znacznej liczby Jej poddanych, oraz skarb rządowy i inne papiery... Mam nadzieję osiągnąć ulgę doli pana, o ile nie zepsowasz tego złem swojem zachowaniem się...
Odwrócił się, nie czekając odpowiedzi, i wyszedł majestatycznie.
— Widzi pan, jak się dobrze wszystko składa. Zwolna zmieni się i ułoży wszystko jak należy, a i my do owego czasu może stąd wyjedziemy, może razem... — zagadała pani Niłowowa, zaglądając wygnańcowi w oczy.
Ten uśmiechał się, kłaniał i dziękował, ale smutek nie uciekł mu całkowicie z twarzy, jeno skrył się głębiej w źrenicach. Zauważyła to Nastazja i przycichła sama zasmucona, kłoniąc głowę nad książkami pokornie, blada, wiotka, śliczna, jak lilja wyrosła w ciemnych czeluściach zbójnickiego boru.
Beniowski udał, że zmiany jej nie spostrzegł, skończył swobodnie lekcję, wyszedł, siadł na świeżo podarowane sobie sanki i, czując, że za nim śledzą z domu ciekawie liczne oczy, kazał głośno Kamczadalowi wieźć się nie do domu, lecz do komendanta. Lotem błyskawicy poniosły go psy przez miasto.
Szczęśliwie trafił, gdyż zaskoczył setnika na wychodnem na przydźwierzu domu.
— Cóż to za nabytek? — spytał oficer, obrzucając okiem znawcy piękną psią uprzążkę.
— Podarunek naczelnika kraju!
— Aaa!...
— Aby ułatwić mi przyjazdy na lekcje!
— To uczy pan doprawdy dzieci naczelnika!? Oho, doskonale się składa. W takim razie nie będzie z tej strony przeszkód i dla naszej spółki... Szukam dla niej partnerów.
— Właśnie o tem chciałem pomówić... Czy dla uniknięcia ostatecznie wszelkich kwasów i nieporozumień nie należałoby panu zaprosić do udziału na trzeciego pana sekretarza powiatowego Nowosiłowa, co?
— Sekretarza?... Ba... On mię ograł... On zażąda trzeciej części, a może i więcej!... Sknera! Właściwie może żądać połowy, ha!... A to za dużo!... Wolałbym kogo innego...
— Zato już żadne znikąd nie będzie groziło nam niebezpieczeństwo, skoro on stanie po naszej stronie. Czy nie tak? Któż ośmieli się wtedy pisać donosy? A zresztą łatwo będzie przy jego pomocy uprzedzić je właściwem wyjaśnieniem. Wszakże on z urzędu odpowiada na wszelkie papiery rządowe... Co?... Nie!?
— Tak, to tak!... Jednak ograł mię on wtedy haniebnie, wyzuł podstępnie z tysiąca pięciuset rubli i jeszcze mię wyśmiał przed całem miastem, wykpił.
— Śmieje się ten, kto się śmieje ostatni!... Bez tej przygody nie poznalibyśmy się wcale. Nieprawda?... I nie powstałaby myśl spółki naszej w pana głowie.
— Niewiadomo jeszcze, co z tego będzie... Czy aby zechcą grać z tobą, Beniowski? Zawsześ ty wygnaniec, zbrodzień!
— Powoli przyzwyczają się! Nawet pies z kotem przyjaźnią się w jednem zamknięciu.
Tak rozmawiając, szli w kierunku domu sekretarza, a sanie jechały opodal za nimi.
Sekretarz wysłuchał propozycji komendanta z przymrużonem okiem, które rychło wszakże otworzył i, błysnąwszy niem znacząco na stojącego z boku Beniowskiego, strzepnął ręką z wesołym uśmieszkiem:
— Widzę, czyja to sztuka!... Och, mądrala! mądrala!... A kogóż tam masz na mecie, zacny Nikandrze Gawryłowiczu?
— W pierwszym szeregu Kazarinowa, który mię od jesieni ogrywa niemiłosiernie, zabrał mi już trzy tysiące; dalej Proskuriakowa, Olesowa, Rybnikowa... Wszystkich pokolei, ilu ich jest... Jest z czego brać!... Chyba, że ty, Beniowski, nie dasz im rady?...
— Nie wiem!... — odrzekł ten z roztargnieniem.
— Kto sprosta temu czarodziejowi — „brzuchomówcy“!... — odciął stanowczo Nowosiłow. — Tylko co na to powie naczelnik?... Jak ich wszystkich obedrzemy, będą wrzeszczeć...
— Naczelnik już nasz!... — krzyknął radośnie setnik. I opowiedział w przesadnych wyrazach o lekcjach Beniowskiego, o jego powodzeniu, o wielkim wpływie, jaki na cały dom naczelnika uzyskał.
— Niezupełnie, niezupełnie tak!... Przedewszystkiem żadnego wpływu... — bronił się Beniowski.
— A sanki?... Wyobraź pan sobie!... Sanki mu podarował i uprząż z sześciu psów, i niewolnika...
— Ho! ho!... A może to wpływ nie tyle naczelnika, co naczelnikowej!... Zmienna to pani... i zdaje się, że już dawno... wakuje! — śmiał się sekretarz, mrużąc oko. — W takim razie, bez gadania zgoda: sprawa w czapce! Aglaja, hej, Aglaja!... Podaj nam wódki!...
Klasnął w dłonie i gdy po niejakim czasie pojawiła się urodziwa białogłowa z tacą, obciążoną karafkami, w wypieszczonych rękach, kiwnął filuternie głową komendantowi w stronę szachownicy:
— Co? Może... spróbujemy?...
— Nie, Sergjuszu Mikołajewiczu, chowajmy siły nasze na wspólne nieprzyjacioły. Zresztą Beniowski coś dziś nie w humorze!...
Sekretarz jeszcze bardziej zmrużył oczki i z tych szczelin spojrzeniem ostrem jak igły świdrował zamyśloną, zagadkową postać wygnańca. Ten jakby o obecnych chwilowo zapomniał, patrzał na ścianę domu zamglonym wzrokiem, kręcił wąsy i popijał wódkę; wtem otrząsł się, podniósł na urzędników oczy i natychmiast wesoły uśmiech rozjaśnił mu piękną twarz...
— A widzisz: nic mu nie jest!... — wykrzyknął żartobliwie sekretarz. — A tylko widzę już, że trzeba go będzie ożenić!!... Solus tristus est! Czy jak tam u was po łacinie?...
— Solus tristis est! — poprawił go Beniowski.
— Dobrze, dobrze — ożenimy go, ale niech pierwej ogra Kazarinowa i Proskuriakowa... A to młoda żona w pierwszych ogniach wszystkie zeń siły i myśli wysączy!... Wtedy co?... — sprzeciwiał się komendant.
— Mnie bo się nie śpieszy — mam swoją Aglaję, której dopilnuję, bądź pewien! Ale ty, Nikandrze Gawryłowiczu, oraz inni żonkosie i starzy samce — strzeżcie się... On wam tu z tymi wąsami wszystkie baby pouwodzi, wszystkie dziewuchy popsowa! Na to mi patrzy... Hej, jenerale, może nie lubisz białogłowskich wdzięków? Co!? Ino nie łżyj!...
— Po tylu trudach i tylu ranach została ze mnie jeno mamiąca złuda powierzchowności: nic tam pod nią się nie kryje, jeno popiół... Stąd omyłka miłościwych panów!... — uśmiechnął się znowu Beniowski.
— Kto cię tam wie!... Tak się jakoś zamyślasz, że nie puściłbym cię blisko do mojej sypialni, choć Aglaja zna mores, oj zna!... Może nie? Stój, powiedz! — zwrócił się do zmieszanej kobiety.
Ta spłonęła jednolitym, bolesnym rumieńcem i zatrzymała się z opuszczonemi oczami u progu; jej palce, ubrane w pierścienie, mięły kurczowo rąbek białego fartucha.
— Czego milczysz?... Gadaj!... Zdradziłabyś mię z tym gładyszem? — nastawał urzędnik, wskazując na Beniowskiego.
— Nie, panie! Jestem twoją tylko niewolnicą... Tobie jednemu posłuszną istotą! — szepnęła wyuczonym głosem.
— I kocham całem sercem, całą duszą i całem ciałem do najmniejszej jego składeczki pana mego wszechmocnego, Sergjusza Mikołajewicza Nowosiłowa...
— I kocham całem sercem, całą duszą... — szeptała Aglaja pobladłemi ustami.
— Przestań, Sergjuszu Mikołajewiczu... Nudne to i niezbożne, doprawdy, i wiemy już wszyscy, żeś chwat do niewiast! Lepiej pogadajmy, jak zmusić kupców, żeby grali!...
— Jak zmusić?... Rozumie się, kontrakt spisać... kto nie dotrzyma, karę zapłaci... Stary ruski sposób! Przyprowadźcie ich do mnie, już ja całą rzecz obrobię... Pij, Beniowski, pij... zdrowie... damy swego serca, a nie zamyślaj się, bo to... niebezpieczne!...
Beniowski znowu się uśmiechnął i po kieliszek sięgnął.
Zabawiali się tak do późnego wieczora.
Gdy rozgrzany ucztowaniem Beniowski wyszedł wreszcie na ganek, już mroźna, blada noc zawładnęła niebem i ziemią.
— Jadłeś co, Jędrzeju? — spytał wychodzącego z za węgła niewolnika.
— Nie, panie!... Skąpy gospodarz tutejszy!...
— Ani krzty ci nie dali?
— Ani krzty!... Gospodyni boi się... Każdą on jej krupę liczy... Dobrze, że choć w ciepłej sieni przytulić się pozwoliła.
— Cóż więc poczniemy?... Nic przy sobie nie mam... chyba do miasta pojedziemy?... Co?...
— At, głupstwo, panie. Myśmy tego zwyczajni!... Droga niedaleka!... Zjem w domu!
— Na przyszłość zawsze będziesz na wyjazd brał z sobą suszonych ryb, Jędrzeju!... Słyszałeś!?...
— Dobrze, panie!...
Zbudził uderzeniami buta zwinięte w kłębuszki, śpiące w śniegu psy, poustawiał je, uporządkował splątane szleje, zawrócił i uszykował sanki. Siedli bokiem na wąskie siedzenie. Zgłodniałe, przeziębię zwierzęta szarpnęły, porwały sanie i poniosły lotem strzały po wyślizgłej drodze ku zasnutym białą mgłą białym od szronu i śniegu zaroślom.



IX.

Odtąd co dnia rano wiózł niewolnik Jędrzej Beniowskiego do forteczki na lekcje. Leciał, jak wicher; usuwali mu się z drogi nietylko krajowcy i mieszczanie, ale nawet kozacy...
— Gna, jakby wiózł jaką osobę!... — mruczeli, spoglądając z zawiścią na syte psy i ładnie rzeźbione sanki.
— Wszyscy go honorują, a w gruncie rzeczy taki sam „rab“, jak ten, co go wiezie...
Ponieważ jednak widzieli, że sam naczelnik odpowiada na ukłony Beniowskiego skinieniem głowy, a komendant wita się z nim nawet za rękę, wszyscy czapkowali mu, a kupcy zabiegali nawet mu drogę, prosząc, aby za wygrane u nich pieniądze kupował dalej u nich.
— Wy, Auguście Samuelowiczu, nie mijajcie sklepu naszego; w razie czego my na pieniądze poczekamy... — wabił go Kazarinow.
— Dzień dobry, Auguście Samuelowiczu! Na lekcje jedziecie!... Tak, tak!... Cenimy wysoce waszą uczoność; sami mamy synów, z których ludzi uczynić pragnęlibyśmy, cóż kiedy kieszeń na to nie pozwala!... — dowodził Proskuriakow, drugi z ogranych kupców.
— Załóżcie szkołę! — radził Beniowski. — W szkole, wspólna nauka o wiele taniej kosztować będzie!
— Nie w naszej to mocy, nie w naszej!...
— Na to już nic nie poradzę, sami sobie radzić musicie, Tomaszu Sidorowiczu!...
Rozstali się, uścisnąwszy się za ręce.
W gruncie rzeczy zaraz po paru pierwszych lekcjach Beniowski zaczął o takiej szkole przemyśliwać. Wybawiłaby go ona od wielu trosk, kłopotów i niedogodności.
Podzielił się swemi myślami z Chruszczowym:
— Nie uwierzysz, jak mi te lekcje ciężą. Przedewszystkiem: stary Nilów nudzi się i wciąż przyłazi, wtrąca się w wykłady, robi swoje uwagi, zaprowadza zmiany... Możesz sobie wyobrazić, co za chaos... Nadomiar niezawsze jest trzeźwy... Pani Niłowowa... również ze swej strony... uważa za swój obowiązek... mieszać się i stawiać rozmaite wymagania... Wprost ręce opadają... Takoż dzieci w tym bezładzie wychodzą ostatecznie z rygoru, a wtedy każą mi je karcić, a ja tego wcale nie chcę... Prócz tego zabierają mi nad miarę wiele czasu; siedzę tam cały prawie dzień, zamiast paru godzin umówionych... — i jeżeli tak dalej pójdzie — ciągnął Beniowski — na nic nasze zamiary, nie uda mi się nic zorganizować, gdyż nie będę mógł ani oddalić się z miasta niepostrzeżenie, gdy zajdzie tego potrzeba, ani podtrzymywać potrzebnych stosunków w samem mieście!... W szkole mógłbym zdać na kogo zastępstwo, przybrać pomocników... Nareszcie byłbym wolny od obserwacji osobistej naczelnika!... Tysiące, tysiące jest do tego powodów. A i pieniężnie by to opłaciło się, gdyż od innych dzieci bralibyśmy opłatę... Co?... Jak myślisz, przyjacielu? Jeżeli każde dziecko da pięć rubli...
Obliczał szczegółowo wydatki i dochody, opłatę nauczycieli, światło, opał... Chruszczów wciąż chodził z rękami założonemi za siebie i dumał...
— Tak, tak!... Byłoby dobrze... Ale jak to uczynić? Na taką szkołę potrzebny jest dom, dom porządny, osobny, gdyż ani urzędnik, ani żaden z zamożniejszych kupców do takiej, jak moja naprzyklad, budy dzieci nie pośle...
— Ależ, rozumie się, dom, dom powinien stanąć niedaleko stąd, ale nie w naszej wsi... No, i powinien być ufortyfikowany... na wszelki wypadek!...
Chruszczów aż podskoczył.
— Ufortyfikowany?... Człowieku, czyś zmysły postradał... któż ci to pozwoli?...
Beniowski zmarszczył brwi:
— A jednak on musi stanąć i musi stanąć niedługo...
— Teraz, w zimie?...
— Cóż wielkiego?... Właśnie teraz najlepsza pora, bo cieśle mają czas. A ziemię dla kopania pod fundamenta można odtajać zapomocą wielkich stosów ognia...
Chruszczow znowu chodził po izbie, kręcąc głową.
— Zresztą budynek nie potrzebuje być trwały — roześmiał się Beniowski.
— Mówisz o nim, jakby był!...
— Będzie, musi być... — odrzekł Beniowski z zaciętością i zamyślił się.
Stanęły mu nagle w oczach te rysy dziewczęce, takie zasłuchane we wszystko, co opowiadał, te przejrzyste agatowe źrenice, śledzące każdy ruch jego ust, zrywające z nich chciwie niedopowiedziane wyrazy. Już zaczynał się ich lękać, gdyż rozumiał wybornie, jakie mu z tej strony grozi niebezpieczeństwo. W założeniu szkoły szukał więc i dla siebie ratunku.
— Nie odważą się pewnie dziewczyny posyłać do szkoły... A jak przyjdzie, to zginie w tłumie innych uczni... Będzie zresztą miała innych młodych ludzi przed oczami!... — rozmyślał ze szczyptą żalu.
— Szkoła być musi. Przygotuj zwolna naszych do tego! — rzekł, wstając.
— Zrobię, co każesz, ale pozwól sobie powiedzieć, Beniowski, że i twoje fantazje mają granice...
— Ach, Chruszczow, Chruszczow, przyjacielu! Dzieją się na święcie i stokroć trudniejsze rzeczy! Czy ty wiesz, że do otoczonego pierścieniem potężnych wojsk nieprzyjacielskich Krakowa przeprowadziłem w jedną noc sześćset sztuk wołów i półtorasta wozów zboża... Tam też nikt nie chciał wierzyć, aż stało się! Woleli z głodu umierać, nawet poddać się, niż się targnąć na niepewną imprezę...
— Zapewne, zapewne! Są to dzieła niezwykłe, lecz miałeś choć coś, jakiekolwiek oparcie, miałeś wojsko, wiernych, posłusznych żołnierzy, tutaj nic, zgoła nic!...
Beniowski wykrzywił usta.
— Tutaj mam też... ludzi, a przecie ludzie tworzą wszystko!...
— Daj Boże, daj Boże, żeby ci się udało!
— A więc chodź, poszukamy dogodnego miejsca!...
Wdzieli futra i wyszli.
Nie było jeszcze ciemno, ale zmrok i mroźna mgła już zalewały okolicę mętną powodzią. Dwaj przyjaciele długo błąkali się po zaroślach, brnąc w sypkim śniegu po kolana; wreszcie wyszli nad parów rzeki już skutej grubym lodem... Mroźny tuman wypełniał go po wręby i sunął ku morzu, jak korytem woda, kołysząc się, burząc jednocześnie jak dym. W szczerbie lądu, w ujściu rzeki blado przebłyskiwało żywe morze a nad niem gorzały tracące się w oparach północne gwiazdy. Beniowski długo wodził oczyma po zmierzchłych lasach świerkowych i modrzewiowych, po osypiskach stromych brzegów, usłanych grubemi śniegami, wreszcie wskazał ręką mały wzgórek w widłach zlewu z rzeką główną, Bystrą, bezimiennej rzeczułki.
— Tutaj stanie!... Tu będzie łatwo postawić palisadę, a od tamtej strony bronią dostępu obie rzeki!
Chruszczów patrzał na niego napoły z zachwytem, napoły z niedowierzaniem.
— Czyś ty czasem nie pił wczoraj za dużo, Beniowski, tutejszej zatrutej muchomorami gorzałki?
— Co?...
— Nic!... Zwyczajne marudzenie starego niedowiarka!...
— Nie będziesz miał bogów cudzych nade mnie!... Pamiętasz, coś obiecał?
— Pamiętam, szalony bałamucie, pamiętam...
— Więc do widzenia tymczasem.
— Dokąd idziesz?...
— Ograć przyszłych budowniczych szkoły!...
— Co ty mówisz!...
— Mówię prawdę. I tak już za długo kazałem im czekać... Ale i to leży w planach naszych!...
Kiwnął głową Chruszczowowi i skierował się przez chrzęszczące i rozstępujące się przed jego rękami i nogami zarośla ku miasteczku, migającemu poprzez sieć gałęzi czerwoną łuną ogni.
Gdy zbliżył się do mieszkania Nowosiłowa, gromadki ubielonych szronem psów, śpiące kupami obok stojących rzędem sanek, zerwały się i skoczyły ku niemu z groźnem warczeniem. Natychmiast z za węgła wysunęły się figury kamczadalskich psiarków-niewolników, a na ganek wyszła z sieni ciemna postać, pobłyskująca metalowemi guzami.
— Czy to ty, Auguście Samuelowiczu?...
— Ja, Nikandrze Gawryłowiczu! — odpowiedział Beniowski, poznając komendanta.
— Cóż tak późno!?
— Nie mogłem wcześniej. Naczelnik zatrzymał mię dłużej na lekcjach... Wogóle wątpię, abym miał zczasem nawet wieczory wolne, będę więc musiał z gry skwitować.
— Bój się Boga!... A myśmy już spisali kontrakt z kupcami, że gramy z nimi najmniej pięćdziesiąt partyj, każda po 300 rubli... Oni na gracza mogą stawiać kogo chcą i my też... Z każdej wygranej 120 biorę ja, 120 sekretarz, pozostałe 60 ty, Beniowski... Można grubo zarobić...
— Cóż, kiedy naczelnik...
— Przepadliśmy! Strona, nie dotrzymująca umowy albo zrzekająca się gry, płaci kary osiem tysięcy rubli. Oni stawiają przeciw nam Koleskowa. Zgubiłeś ty nas, Auguście Samuelowiczu, jeżeli grać nie zechcesz!... Oj, bieda! Chodź zresztą, powiedz wszystko sekretarzowi...
Gruby Nowosiłow siedział chmurny na swojej kanapie, nie wstał na powitanie, nawet głową nie kiwnął na ukłon Beniowskiego. Pięciu kupców i pisarz Sudejkin mieściło się na stołkach pod ścianami. Na stole jarzyły się woskowe świece, błyszczały rznięte gąsiorki z wódkami, cynowe misy z przekąskami i srebrne czarki.
— Naczelnik go zatrzymał — tłumaczył Beniowskiego komendant.
— Mógł się wykręcić!... — burknął Nowosiłow.
— Ba, on powiada... — zaczął kozak, lecz urwał trącony w łokieć przez Beniowskiego; mrugnął jeno znacząco na sekretarza.
— Cóż, nie traćmy czasu!... — nalegał Proskuriakow, którego oczu nie uszło zmieszanie komendanta.
Ustawiono szachy i obecni otoczyli zwartem kołem grających.
Grano do białego dnia. Z pięciu partyj Beniowski wygrał cztery. Gdy po rozejściu się gości gospodarz i komendant liczyli i dzielili pieniądze, Beniowski wstał nagle i poprosił, żeby mu pozwolono się umyć i oporządzić odzież, gdyż wprost stąd iść musi do naczelnika na lekcje.
— Nie będziesz spał?...
— Nie. Kiedyż mam spać?...
— A wieczorem przyjdziesz?... Słyszałeś, że to ma być u mnie!... — zauważył komendant.
— Słyszałem, ale nie wiem, czy co z tego będzie... Z niewyspaną głową łatwo przegrać i długo tak nie pociągnę!
— To prawda!... Więc chyba w niedziele i święta tylko grać będziemy!
Nowosiłow słuchał napozór obojętnie rozmowy i dłubał palcem w zębach.
— Pięćdziesiąt partyj z rok potrwa, jeżeli raz na tydzień... Ładna rzecz!... — mruknął z niechcenia.
— Mogą się nie zgodzić tyle czekać!...
— Dałoby się całą rzecz ułożyć, gdyby... — zaczął Beniowski i zaraz, nie zwłócząc, wyłożył im plan szkoły, gdzie uczyliby prócz niego i inni nauczyciele, a w ten sposób oszczędziliby mu dużo czasu i pozwolili niekiedy wyręczyć się kimkolwiek.
— Taka szkoła mogłaby i od rządu uzyskać poparcie i pochwałę... Imperatorowa chętna jest, słyszałem, wszelkiej nauce!
Nowosiłow przytakiwał głową, ale milczał. Zato komendant bardzo się zapalił do projektu, wypytywał o rozmaite szczegóły i snuł dalsze plany.
— Nic łatwiejszego!... — wołał. — Tych pięciu, co tu byli, sami w stanie taką rzecz opłacić! Bogacze!... A zgodzi się i wielu innych. Szkoła pożyteczne urządzenie. Sama Imperatorowa jej sprzyja! Ja sam dzieci posyłać będę. Dla każdego pochlebnie jest okrzesać swe potomstwo!... Języki cudzoziemskie, liczenie, pisanie piękne — a więc droga do urzędów otwarta!... Zaiste Bóg cię nam zesłał, Auguście Samuelowiczu!...
Nawet bezdzietny Nowosiłow rozgrzał się pod koniec.
— Zapewne — sprawa użyteczności publicznej i państwowej!...
Postanowili wpływać w tym duchu na naczelnika, a jednocześnie wywrzeć nacisk na kupców i mieszczan.
— Biorę ich na siebie! — postanowił komendant.
— Ty zaś, Beniowski, przygotuj grunt przez naczelnikową...
— Nie tyle grunt, co łóżko! — mruknął zjadliwie sekretarz, ale pomoc swą obiecał.
Tegoż dnia Beniowski mocno się skarżył pani Niłowowej na brak własnego kąta, gdzieby mógł się do nauczania spokojnie przysposabiać, oraz na brak kolegów ich dzieciom, postronnych uczni, którzyby zachęcali ich swym przykładem do pracy.
— Tylko zdrowa emulacja stwarza zapał — dowodził.
— Tak, tak! — zgadzała się pani Niłowowa, siadając blisko niego na ławie. — Idźcie dzieci do swego pokoju! Nastka, czego się tu jeszcze wałęsasz?... Wygląda to na duże dziewczynisko, ale w istocie jeszcze bardzo młoda, bo ja bardzo młodo, bardzo młodo zostałam wydana przez matkę zamąż. Dzieciątkiem prawie byłam i pojęcia nie miałam o małżeńskim stanie... Nie miałam żadnego do tego gustu... Tem bardziej, że Iwan Piotrowicz był o wiele lat ode mnie starszy, już przedtem pił, a i potem nie przestał... Tak przetrwałam do tej pory, nie poznawszy prawdziwej miłości... Czegóż ty znowu chcesz Nastka?...
— Mamusiu, przyszedł posłaniec od Taju z Czekawki i przyniósł jarząbki...
— Więc cóż, niech poczeka, albo sama weź i złóż w śpiżarni.
— Kiedy, mamusiu, tatuś go przysłał, kazał wódką poczęstować...
— Ach, że też chwilki niema wytchnienia. Zaczekajcie, Auguście Samuelowiczu!...
Wyszła, a na jej miejsce na ławie przysiadła Nastka.
— Widzę, że pan dziś bardzo smutny!?... Panu coś dolega?... Niech pan powie... Może będę w stanie dopomóc!
— Chciałbym nauczyć panią, chciałbym szczerze nauczyć i panią, i siostry pani, i brata wszystkiego, co sam umiem... Ale pani widzi, że tego tu uczynić niepodobna, że wciąż ktoś przeszkadza, że nareszcie wszystkiemu podołać sił mi nie starczy. Nieustannie tysiące innych narzucają mi rzeczy... Odrywają wciąż...
— Istotnie, blady pan i mizerny dzisiaj!...
— Więc kłopoczę się o to, myślę wciąż i przyszło mi do głowy, czyby nie można otworzyć tu szkoły, gdzieby różni profesorowie wykładali różne nauki, wzorem szkół stołecznych. Wtedy starszym uczniom mógłbym więcej udzielać czasu...
— Cudownie, cudownie! — zawołała i klasnęła w ręce dziewczyna.
Ciężko skrzypnęła w sieniach podłoga i wszedł Niłow.
— Czego tu klaszczesz? Sami jesteście?... A gdzież matka?...
— Przed chwilą wyszła i zaraz wróci... Poszła po jarząbki... po jarząbki... — bąkało wylękłe dziewczę.
— Chodź-no pan do mnie, pokażę ci mapy, które mi przysłano z Admiralicji... do poprawienia. Żadna według mnie nie podobna do swej naturalności... Tak mi się zdaje! Ale co ja wiem? Kara Boża! Skąd ja, oficer piechoty, mogę znać nawigacyjne sekrety!? A wymagają ode mnie i tego, i tamtego, i wciąż coś nowego! — wzdychał Niłow, uprowadzając od córki wygnańca.



X.

Stało się wszystko według przewidywania Beniowskiego i według jego myśli.
Pewnego popołudnia senna wioska wygnańcza rozbrzmiała znagła ujadaniem psów, skrzypem płóz, cmokaniem kamczadalskich psiarzy. Trzy podwunastne sanki, wysłane niedźwiedziemi skórami, stanęły przed domem Chruszczowa; wysiadł z nich komendant i dwóch najbogatszych kupców Bolszeriecka — Kazarinow i Proskuriakow. Przychodzili w imieniu całego miasta prosić Beniowskiego o założenie szkoły publicznej, gdzieby dzieci mieszkańców za sprawiedliwą opłatą mogły się ćwiczyć w pożytecznych naukach, w czytaniu, w pisaniu, w rachunku, oraz w obcych językach, a takoż w dworskiem obejściu, a takoż w tańcach i w muzyce.
— Naczelnik już uprzedzony, zgodził się! Jeno trzeba, żebyś go sam o to poprosił, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził komendant.
— A my już wszystkie pokryjemy koszta!... Zgoda, co!?... — dodał Kazarinow.
Proskunakow gładził rudą, szeroką jak los pata brodę i świdrował małemi zielonawemi oczkami pokolei każdego z mówiących.
— Rad byłbym usłużyć miastu, ale... cała rzecz rozbija się o brak domu!... W byle domu szkoły założyć nie można. Do tego potrzebne są specjalne budowle! — zauważył Beniowski.
— I dom się znalazł. Odszukał go w papierach okręgowych nasz niezrównany Sergjusz Mikołajewicz! — krzyknął radośnie komendant. — Takuteńki, o jaki prosiliście, Beniowski!
— A to ciekawe!?... Gdzież on się znalazł?... — spytał z żywem zainteresowaniem Beniowski.
— Okazało się, że został zostawiony do przechowania Zarządowi Okręgowemu dom norweski przenośny po ekspedycji admirała Beringa, próchnieje bez użytku w składach rządowych w Czekawce. Wyciągną go stamtąd, przewiozą, a co brak będzie, to dorobią napoczekaniu nasi cieśle; za tydzień, za dwa najwyżej dom stanie, gdzie wskażesz ty, Auguście Samuelowiczu. Co, zgoda?
— My słyszeć o odmowie nie chcemy... Już spisaliśmy trzydziestu zdatnych do nauki dzieciaków... Z dorosłych też się paru ciekawych znajdzie! — dorzucił znacząco Kazarinow.
— Owszem. Powtarzam, że rad byłbym uczynić wszystko co mogę i umiem, i szkołę takową urządzić — będzie to pierwsza tu szkoła, czas na nią, oj, czas — lecz tylko w tym wypadku, gdyby naczelnik też swoje dzieci do tej szkoły zgodził się posyłać...
— Przecież mówiłem, że już się zgodził! — niecierpliwił się komendant. — Pozostaje mu podziękować! Zbieraj się, Beniowski, rychło i jedź z nami, a wieczorem proszę do mnie na kolację.
Wieść o nowej „łasce“ piorunem rozbiegła się po wiosce i miasteczku. Czapkowali Beniowskiemu już wszyscy, i swoi i obcy, a niektórzy nawet zabiegali mu drogę, zatrzymywali go, żeby z nim pogadać, przypomnieć się, poprosić o dostawę opału albo wody do projektowanej szkoły, starali się o miejsce tam stróża lub kuchty dla siebie oraz znajomych.
— Bo przecie sam sobie warzyć nie będziesz!? A gdzie budować zamierzasz?
— Na brzegu Bystrej, przy ujściu rzeczułki Pijanej...
— Pocóż aż tam?... — dziwili się.
— Stąd niedaleko; widać z wioski, a na uboczu zarazem, więc będzie dla nauki poręcznie, spokojnie...
— Prawdę mówisz, Auguście Samuelowiczu!... Mądre są twe postanowienia we wszystkiem! Ale nie zapomnij i o nas w swem szczęściu!
Nazajutrz o świcie zbudził przyjaciela Chruszczow, oznajmiając, że przyjechali woźnice z Czekawki oraz cieśle, że przywieźli przyciesia i pytają, gdzie je zwalić. Ubrał się chyżo Beniowski i wyszedł do ludzi, częstował ich wódką, kazał warzyć dla nich herbatę i ryby, a sam powiódł tymczasem przewodników na oznaczone miejsce.
Tam, przy zbiegowisku wszystkich prawie wygnańców z wioski, fundament budynku według planu wykreślił i oznaczył. Zastukały siekiery, potoczyły się z łoskotem belki z wozów na oczyszczony ze śniegu plac.
Popłynęły stuki i głosy wraz ze mgłą zamarzłem korytem rzeki wdół, aż do morza. W ciągu dnia odwiedziło budowlę niemal pół miasteczka. Pod wieczór przyjechały nawet naczelnikowa i naczelnikówna w sobolich szubkach, w bobrowych kołpakach i długo stały, rozmawiając z Beniowskim, poskrzypując pięknem obuwiem na śniegu; rozglądały się wkoło i dziwowały piękności wybranego miejsca.
— Przestronno, — widać daleko, nawet ładnie! Jeno dziko: śnieżysko, śnieżysko i las wokoło — mówiła pani Niłowowa. — Zawsze weselej, niż u nas, mamusiu, gdzie wszędzie sterczą te obrzydłe dyle forteczne! — wstawiła Nastka.
— Ładnie to tu będzie dopiero na wiosnę, kiedy lody pękną, skruszeją i popłyną. Poruszy się wtedy wszystko, żywe i wolne! — zauważył Beniowski.
— O, latem tu ładnie!... Jakie tu kwiaty! I nad morze równie przyjemne są wycieczki... Cóż, kiedy lato krótkie!... Nie tak, jak w tych krajach, o których pan opowiada! — westchnęła Nastka.
Szukała wzrokiem spojrzenia swego nauczyciela, ale ten tkwił uparcie oczami w mglistej dali oceanu, dymiącej się w szerokiem wyrwisku rzeki.
Pani Niłowowa bardziej była zajęta rozkładem mieszkania, bystro rosnącego pod rękami cieśli.
— Gdzież będzie sypialnia, Auguście Samuelowiczu?
— Zostawię tę samą, której używał admirał, jak tu napisano w planie. Stołowy pokój zamienię na uczelnię...
— Byle wam zimno nie było. Każcie dobrze mchem przełożyć belki i utkać szpary.
Odjechały, gdy zorza wieczorna napełniła różowem światłem poleśną dolinę, a stężały, siny cień brzegów pokrył docna lodowy korytarz rzeki.
Beniowski wrócił zamyślony do domu.
Tego wieczora miał poznać pierwszych tutejszych członków sprzysiężenia, kandydatów postawionych przez Chruszczowa, ludzi wolnych, oraz starych wygnańców. Chciał z każdym z nich pomówić przedtem na osobności; rozumiał, że od jutra, z przyjęciem większej liczby członków, spisek wejdzie bezpowrotnie na nowe tory, o wiele groźniejsze, przeniesiony zostanie na widownię obszerniejszą, pełną nieprzewidzianych przeszkód i niebezpieczeństw.
— Ha, trudno!... Kiedykolwiek zacząć trzeba!... Czy nie zawcześnie jednak? Czy nie należałoby przedtem utrwalić lepiej swojej własnej pozycji?
Był niespokojny i ten stan swój pokrywał pozorami surowości i uroczystej powagi. Przywdział szaty odświętne, siadł na szerokim połatku, przykrytym skórą niedźwiedzią w ten sposób, że palące się u ściany w żelaznym pierścieniu łuczywo rzucało całe światło na drzwi wchodowe, podczas gdy jego postać i lice ostawało się w cieniu. Świeciły tam jeno plamy groźnych, szeroko otwartych oczu i ruszały się zlekka końce sumiastych wąsów, ozłocone ogniem.
Pierwszy wtoczył się mężczyzna tyleż prawie wysoki, co szeroki, cały zaszyty w kosmate futra. Nie zdejmując uszastej zaśnieżonej czapki, zbliżył się i oddał ukłon wojskowy.
— Iwan Sybajew, kapitan strzelców...
— Dawno pan służy?...
— Od dzieciństwa, urodziłem się moskiewskim „strelcem“... Z ojcami za ich bunt zesłany zostałem na Kircugę, potem dosługiwałem się stopnia od prostego żołnierza w Tobolsku, w Omsku, jeżdżąc aż hen, pod kałmucką granicę.
— Cóż pana do naszego związku pociąga, wszak pan wolnym jest?
— Wolny i nie wolny!... Zagnali mię tu, w tę przepastną dziurę, gdzie nawet upić się niema z kim!... Nuda!... Kamczadale uśmierzeni, pokorniejsi od płazów... Leniwy jeno skóry z nich nie łupi... Nie lubię tego!... Rządzą i panoszą się chamy, kupcy i urzędniki kancelarskie, pokrzywiane nasienie... Nie lubię tego!... A Chruszczow dobry, szlachetny człowiek... Dlaczegóż nie mam do was przystać?...
— A pan wie, co panu za to grozi?...
— A no wiem!... Niech tam!... Zato świata kawał zobaczę!... Może zwojujemy jaki nowy kraj, a wtedy, gdy uderzymy czołem przed matką-carycą nowem królestwem w poddaństwo, to nam, może, przebaczą!... Ho, ho!... Kto wie, co nas jeszcze czeka!?
— Pan wie, że pan obowiązany jest radzie głównej spiskowej posłuszeństwo... bez granic!?
— Rzecz prosta! Słuchać będę, skoro przyrzekłem. Bez tego nic!...
— Jutro przysięgniesz i Komunję świętą przyjmiesz!...
— Przysięgnę i przyjmę!... Dlaczego nie!? Kto zdarł ze łba skórę, nie żałuje włosów!...
Chciał jeszcze mówić, ale Beniowski skinął ręką.
— Kiedy indziej... Dziś późno, a dużo was...
— Słucham, jenerale!... Jak każesz!... Kiedy indziej, to kiedy indziej!... Chciałem tylko powiedzieć, że za Lewantia Popowa i Strzelca Wołkowa to ja ręczę...
Ukłonił się po żołniersku i zwrócił ku drzwiom. Czatujący na schodkach Chruszczów odprowadził gościa w kierunku sąsiedniej chaty i gwizdnął zcicha w stronę lasu.
Natenczas z ciemności wyłonił się nowy gość, wiedziony przez Panowa.
Był to suchy, zawiędły mężczyzna z zapadłemi skroniami i policzkami, z długą brodą, już zlekka przyprószoną siwizną. Z pod Krzaczastych brwi błyskały ostro stalowe oczy.
— Dymitr Kuzniecow, kupiec, wolny! — odrzekł na zapytanie twardym moskiewskim akcentem. — Co mię skłania, pan pyta, co mię skłania do waszego towarzystwa?... Przedewszystkiem skłania mię własna, nieprzymuszona wola, a następnie skłania mię dużo rzeczy... Niema tutaj w kraju kamczackim i w całej Syberji porządku ani sprawiedliwości: jednym dają, drugim nie, jednym pozwalają, drugim nie... a dlaczego — niewiadomo!... Powinna być władza, ale władza i wykonanie jej musi być dane od Boga!... Tymczasem na świecie kto rządzi? Nadszedł czas, o którym powiedziano jest, iż... niewieście Izabel, która się mieni prorokinią, dopuszczone będzie uczyć i zwodzić sługi boże, żeby porubstwo płodzili i rzeczy ofiarowane bałwanom jedli... Antychryst znaczy pieczęcią swą prawowiernych! W cieniu złego zapomnieli słabi o panu swym, który, pozbawiony purpury i korony, błąka się między żebraki, sam jako żebrak... A poznać go po znaku jego grzmiał i zrobił jednocześnie tajemniczy ruch prawą ręką, złożoną w szczyptę. Beniowski patrzał nań ze zdumieniem.
— Mówiłeś z Chruszczowym? — przerwał mu nagle.
— Mówiłem.
— Przysięgniesz jutro?...
— Właśnie, o przysięgę tu chodzi... „Nie będziesz wzywał imienia Boga twego“...
— Wszyscy przysięgają, bez przysięgi nie weźmiemy cię. Wymaga tego ustawa...
— Właśnie. Co jest ustawa?... Azali słowo nie było na początku i nie stało się ciałem?... Kto przysięgał wówczas, gdy było jeno słowo?... A przysięgać będą w dniu sądu wysłannikom Izebuba... powiedziano jest...
— Ale tam też powiedziano jest: „uciekaj z Babilonu, albowiem wielkie są pokusy jego!... I dano mu laskę żelazną i jako statek garncarski będą skruszeni ci, co pozostaną“...
Kupiec słuchał go uważnie, poczem odrzekł już swoim głosem bez namaszczenia i przesady:
— Nie chcę przysięgać! Kto wy jesteście?... Nie znam was. Bierzcie mię bez przysięgi, a nie, to nie... Zostanę, jakem był, i sam okręt sporządzę!
— Okrętu nie sporządzisz! Czułosznikow nie dopuści do tego!... — odrzekł spokojnie Beniowski.
Kuzniecow cofnął się zlekka i podejrzliwie spojrzał na Beniowskiego.
— Ha, trudno! Poczekam, aż Czułosznikow z wiosną odjedzie... Czekałem tyle, poczekam jeszcze! — odparł kupiec uparcie.
— Czułosznikow nie odjedzie. Trafiła mu się w drodze tak znaczna awarja, że nie wiadomo, czy da się statek naprawić. Leży na boku w pustyni na piaskach koło Awaczyńska... Słyszałem. A Czułosznikow stara się o cieśli i pomoc wojskową na straż od własnych marynarzów!...
— Skąd to wiesz? I ktoś ty taki, że wiesz wszystko?...
— Wiem, od samego naczelnika... Przyszedł papier do policji...
— Ha, cóż robić! Zostanę, to zostanę!... Prześladują mię dla Boga mego... Zniosę wszystko.
Zabierał się do wyjścia.
— W tobolskiem więzieniu spotkałem niejakiego... Piotra, który żegnał się tym samym sposobem, co ty... — zagadał cicho Beniowski, powstając.
Kupiec drgnął i obrócił się ku niemu. Wyniosła postać wygnańca na tle siwego dymu i czerwonego światła łuczywa wyrosła nagle aż pod powałę. Kuzniecow przyglądał mu się długą chwilę.
— Co on mówił?...
— Mówił, że nie przyszedł jeszcze czas, aby podnieść... zasłonę, że nie spełniła się jeszcze miara pokuty.
— A jaki znak?
— Znak starodawnej wiary: Duszo łagodna, Gołębico niebieska, módl się w Imię Ojca Twórcy Sabaotha, i Syna Odkupiciela... i Świętego Ducha Oświeciciela... — Łaska wam i pokój od tego, który jest, który był i który przyjdzie, i od siedmiu duchów, które są przed oblicznością stolicy jego!
Zakreślił koło w powietrzu, a potem zrobił znak krzyża na piersiach garścią prawą, złożoną w szczyptę.
— Czemuś mi się, bracie, nie odkrył odrazu?... Mówiono mi, żeś schizmatyk, papista...
— Wszyscy ludzie, dążący do wolności, z tegoż samego są ducha!...
— Więc dlaczegoś żądał ode mnie przysięgi?...
— Dla pozoru. Wszyscy przysięgają, wyróżnienia być nie może, bo za niem ciągnie nieposłuszeństwo.
— Bez przysięgi posłuszny ci będę, bracie...
— Nie będziesz mógł bywać na naszych zebraniach...
— Będę wam służył w tajności...
Beniowski zamyślił się.
— Ha, trudno!... Idź w spokoju! Ale namyśl się; możesz przysięgać bez komunji, dla innych, dla pozoru... Namyśl się!...
Kupiec nic nie odrzekł, nasunął głęboko futrzaną czapkę na oczy i wyszedł.
— Iwan Czurin!... — wyrzekł następny gość i, otrzepawszy starannie futro ze szronu i śniegu, postąpił krok naprzód.
Beniowski, który znów był usiadł, wstał, uścisnął go za rękę i podprowadził uprzejmie do ławy.
— Siadaj pan!... Ach, słyszałem, słyszałem!... Wszak to z bratem pana przypłynęliśmy z Ochocka!...
— A tak!... Opowiadał mi brat o panu dziwa!
Młody człowiek umilkł i oczy w zakłopotaniu opuścił.
— Dlaczegóż to pan chce z nami się związać? Wszak pan zawsze z bratem może wrócić?
— Droga dużo kosztuje, zresztą brat... brat niewiadomo kiedy zpowrotem odpłynie...
— Jakto! słyszałem, że „Piotr i Paweł“ wraca do Ochocka natychmiast, skoro ruszą lody...
— Tak powiadają, ale czy brat... Zresztą... ja nie wiem, czy mogę do Ochocka... Oskarżyli mię, zupełnie zresztą niesłusznie, że utrzymywałem stosunki z... Ochotinym!...
— Z Ochotinym... z tym... ma-ry-na-rzem!?... — przeciągnął Beniowski.
— Tak. A prawdy w tem tyle, że hulaliśmy niegdyś razem, pili i grali w kości, kiedy on służył jeszcze u Krynicynych i w Ochocku, oraz tutaj zimy spędzał... Teraz mi z tego robią zarzut, a co ja winien jestem, że on się zmienił i przeciw władzy wystąpił... Byłem zawsze daleki od wszelkich buntów i teraz pragnąłbym jedynie spokojnie stąd odjechać.
— Widzi pan, wszyscy pragniemy tylko spokojnie odjechać, ale za to spokojne odjechanie czeka nas kara taka sama, jak za wszelkie inne nieposłuszeństwo. Czy pana brat wie o tem, że pan... tu poszedł?
— Broń Boże, mój brat bez tego ma z Admiralicją wielki kłopot, który niewiadomo jak się skończy. Umarłby z przerażenia, gdyby się o mojej z panem rozmowie dowiedział, i zaklinam na wszystko pana...
— To rozumie się samo przez się!... — przerwał mu Beniowski. — Tajemnica obowiązuje nas względem wszystkich... Jutro pan złoży przysięgę. Myślę, że uda nam się nietylko pana, ale i brata pańskiego wyzwolić z kłopotów... Niech pan zwraca pilną uwagę na bieg wszelkich spraw oraz rzeczy, słowem na wszystko, co się wkoło dzieje, niech pan powiadamia nas niezwłocznie o każdej zmianie, o każdej pogłosce... o wszystkiem, co się pan dowie od brata, z kancelarji lub skądkolwiek bądź... Czy sprawa pańskiego brata w tutejszym znajduje się sądzie?
— Nie. Zdaje się, że w Ochocku...
— Dobrze, postaramy się o tem dowiedzieć!...
Po Czurinie wszedł do izby miejscowy djakon, Protopopow. Ręce mu się trzęsły, trzęsła broda, trzęsły długie, czarne kędziory, zwisające po obu stronach ściągłej twarzy.
— Jutro rano przyjmiesz, diakonie, i pokolei wyspowiadasz ludzi, których przyprowadzi Chruszczów... a potem odbierzesz od nich przysięgę.
— Słyszałem, mówił mi już Chruszczów... Czy aby oni nie zdradzą... Mało na nich przysięgi...
— Powtarzam, że tegoż dnia zaraz przyjmą komunję...
— Chyba, chyba!... Ale głównie ostro ich trzymać należy... kary straszne nakładać... takie kary, jak tamci, jak rząd!... Tylko strachem, strachem można coś w tym kraju zrobić... Nikt tu nie jest pewny ni życia, ni mienia... Pan pewnie wie, jak mi to niedawno zdradziecko ostatni gąsiorek wódki zabrali?...
I po raz dziesiąty opowiedział Beniowskiemu o wybiegu, użytym przez panią Niłowową.
— Gąsiorek wódki w tym czasie, to błam soboli!... — biadał. — I tak wszystko!... Nikt nie jest pewny ani dnia, ani godziny... Ani żony, ani osła, ani sługi, ani służebnicy...
Z trudem Beniowski uspokoił i wysłał za drzwi rozżalonego „ojca“.
Reszta sprzysiężonych byli to już sami wygnańcy: stary Andrzej Gurcinin, niegdyś szambelan cesarzowej Elżbiety; Magnus Meder z Admiralicji, pułkownik Łobaczow, książę Herakljusz Zadzkoj, Szwed Juljan Brondorp, kapitan gwardji Mikołaj Serebrennikow i Jędrzej Piatnicyn oraz inni — razem z „wolnymi“ ludzi piętnastu.
Kłopotu z nimi miał Beniowski o wiele mniej, gdyż byli już przygotowani odpowiednio przez Chruszczowa, a wielu znał osobiście, ale musiał z każdym zamienić choć parę słów. Mocno więc znużony, rad, że się ceremonja skończyła, chciał wyjść trochę na świeże powietrze i orzeźwić się, gdy drzwi uchyliły się znowu i, zamiast oczekiwanego Chruszczowa z wierną Alajdą, ujrzał zupełnie nieznaną mu postać chudego, wysokiego człowieka z siwemi, obwisłemi wąsami.
Chwilkę mierzyli się oczami.
— Waćpan jest starosta Bielski, jeśli się nie mylę!? — rzucił nagle po polsku Beniowski.
— Tak!... — szepnął starzec, zakrył twarz rękami i ciężko oparł się o odrzwia.
— Wiedziałeś pan, że oddawna tu jestem?... Dlaczegoś pan przedtem nie przychodził?...
— Bałem się.
— A teraz się nie boisz?
— Nie, bo postanowiłem, że...
— Ha, wszystko jedno!... Teraz już się nie boję!
Beniowski chwilkę się wahał, rozmyślał, poczem ujął za rękę wygnańca, stojącego wciąż z zakrytą twarzą przy drzwiach, podprowadził go do stołu, wyjął z kredensu butelkę wódki, misę z pokruszoną rybą wędzoną, nalał kieliszki i podsunął gościowi.
— Posil się, waćpan, a potem wyjdziemy... Tam, przechadzając się na dworze, będziemy mogli swobodniej pogadać.
Bielski wciąż zakrywał oczy dłońmi.
— Mów, ach, mów!... Piętnaście lat nie słyszałem już dźwięków polskiej mowy... — wybuchnął wreszcie cicho. — Opowiedz, opowiedz... wszystko opowiedz... Co tam, jak tam?... Nic, nic nie wiem... Nade mną dawno już noc ciemna zapadła bez promienia...
Beniowski zydel sobie przysunął, usiadł, wypił wódki, gościa poczęstował i zaczął mówić. Mówił mu o nowej burzy, jaka się w kraju zrywa, o konfederacji, o obronie Krakowa, o pożodze i zniszczeniu, o gwałtach i panoszeniu się zaborców po całym kraju...
— Znam to, znam to!... — szeptał starzec, śledząc gorejącemi oczyma rysujące się przed nim gdzieś w ciemnościach wizje dawno zapomnianych obrazów.
Musieli jednak przerwać rozmowę, gdyż zziębły Chruszczów zapukał i wszedł niebawem, prowadząc zaśnieżoną Alajdę.
Beniowski z Bielskim narzucili niebawem szuby reniferowe, czapki uszaste i wyszli. Na czystem, granatowem niebie jak promienisty obłok jaśniała Mleczna Droga; diademy gwiazd błyszczały na czołach gór, roiły się ich miljony na kopule firmamentu, mrugały w gąszczach lasów, przeświecały przez blade mgły oceanu nisko, tuż nad widnokręgiem... Zdawało się, że są wszędzie, i wobec ich ilości, ich skrzystego światła zatracała się niepozornie ziemia, zapadała we własny, martwy cień... Wtem z poza małej chmurki, co niby drobna skaza tkwiła samotnie w przestworzu, wytrysł promienny zielonawy słup i poszedł nad górami, lasami i dolinami, rzucając na śniegi drżące, świetliste odbicie, a za nim biegł drugi, trzeci...
Rozlała się cała ich fala; rozpostarła się wachlarzem po niebie, zmieniała kolory; to żółkły, to znów błękitniały świetlane smugi, zmieszały się, ścierały, aż zestrzeliły się w krwawy wieniec koło gwiazdy biegunowej, aby stamtąd popłynąć tęczowemi wodospadami nad drżącą w ich blasku ziemią.
Beniowski stał z oczami utkwionemi w czarowne zjawisko, a jednocześnie słuchał żałosnej opowieści starego wielmoży polskiego.
— ...Szóstego dnia porwany ze snu w kibitkę, która miała model kufra, obita wkoło skórami, a w środku żelazną blachą; z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura dla spadu... Ten kufer był bez żadnego siedzenia; dano mnie jeno wórze słomą i włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko i bez imienia... Tak wleczono mię dzień i noc w straszny mróz i zadmy śniegowe, zmieniając konie na stacjach i nie troskając się o mnie, jakobym nie był żyw... Jeżeli robiono spoczynek, to nie dla mnie, lecz dla konwoju albo jego zmiany... Przejeżdżałem przez miasta, których nazwy nie mogłem się dowiedzieć, gdyż nie dawano żadnego do mnie przystępu, a żołnierze nie śmieli rzec słowa pod grozą wielkich kar...
— To samo z nami! — zauważył Beniowski. — Lecz było nas kilku i dlatego łatwiej udawało się złamać zakaz datkiem lub pochlebstwem...
— Byłem sam, zupełnie sam... bez języka, pobity o żelazne boki kibitki, roztrzęsiony o grudę drogi... Już nawet nie wiem, jak długo to trwało... Prawie nieprzytomnego dowleczono mię do Irkucka, a stamtąd już z mniejszym pośpiechem, ale niemniejszą męką to na łodziach, to wierzchem konno, to na psach dostawiono mię do Ochocka, skąd okrętem tutaj... Nicem nie pragnął po tej strasznej drodze, jeno wytchnienia i spokoju... Szukałem pracy, szukałem zapomnienia, pocieszając się, że rychło wrócę do uwolnionej ojczyzny. Żyłem w wiecznej tęsknocie, jak w gorączce. Nieszczęście chciało, iż umiałem grać na skrzypcach... Myślałem, że to będzie mi osłodą i pomocą w życiu, a stało się mojem przekleństwem... Musiałem grać im na weselach, na uroczystościach, dla rozrywki... Kłócili się między sobą o mnie, i na mnie wymieszczali swą złość i zawiść... Czego nie widziały moje oczy stare?... Czego one nie były świadkiem?... Gwałcono przy mnie kobiety, ludzi obdzierano ze skóry, wbijano na pal, a ja musiałem im grać!... Gdy spici, oszaleli od trunków na swych ucztach bestjalskich dopuszczali się jawnie najgorszych sprośności z Kamczadalkami i niewolnicami, — musiałem im grać... I biada, gdym nie grał dość wesoło... Dlaczegom nie umarł, nie wiem!... Jest w niewolniku podłe pragnienie, nieziszczalna nadzieja, że raz, raz jeden, choć na krótko przed zgonem odetchnie ojczyzny powietrzem, stanie się znowu człowiekiem, że wolny wyprostuje znękaną duszę i to jest źródłem jego słabości. Ci oprawcy wiedzą o tem i wyzyskują to jego tajemne pragnienie, tę jego nadzieję, tę jego słabość! Aż oto doczekałem się: jesteś, przyszedłeś jak Bóg, niepodobny do innych niewolników!...
Ukląkł na śniegach i pochylił się do stóp Beniowskiemu.
Tak, jestem! I klnę się na Zbawiciela, że uwolnię siebie i was, albo zginę. Ale przysięgnij mi, że bądź co bądź się stanie, nie zwątpisz o mnie, ty jeden choć nie zwątpisz o mnie! — odrzekł Beniowski, chyląc się nad starcem i opierając mu ręce na ramieniu i głowie.
— Przysięgam na imię Polski, przysięgam... Niech nigdy jej nie ujrzę, niech pogrzebie mię tutejsza ziemia lodowata, jeżeli zwątpię!
Na rozstaju uścisnęli się, jak bracia, i rozeszli.
Beniowski wrócił do wioski wygnańczej, a Bielski ostrożnie pomknął ku śpiącemu w mroźnym tumanie miasteczku.



XI

Znowu przed świtem, jak zwykle, Chruszczow zbudził Beniowskiego.
Na kominku już gorzał ogień, rozpalony przez wierną Alajdę; promieniujące stamtąd ciepło i aromat świeżo sparzonej herbaty przyjemnie rozlewały się po izbie.
Przyjaciele zajęli się przeglądaniem przygotowanych do podpisania rot przysięgi, dla której wszyscy mieli pójść do cerkwi. Wolni z miasta zobowiązali się już czekać tam na nich w tym czasie.
Wtem drzwi z trzaskiem otwarły się i wpadł bez czapki, w potarganem ubraniu wygnaniec Ziablikow.
— Niech was djabli wszystkich wezmą, niech was grom porazi! Nie bracia wy jesteście, jak powiadacie, a zbóje! Zabierzcie go zaraz, zabierzcie natychmiast tego łotra... albo wydam was wszystkich, opowiem natychmiast wasze zamysły komu należy!
— Zastanów się, chłopie, zastanów, co mówisz!... — powstał na niego Beniowski. — Za taką nawet obietnicę wiesz, co ci grozi?...
— A niech tam!... Nie pozwolę się krzywdzić, nie pozwolę!... Brat, brat!... Nic nie robi, żre moje, wylegiwa się na moich futrach, ubranie moje nosi, jak co do czego: brat, brat!... Niech zgnije w ostrogu, przeniewierca...
— Kto, co? Uspokój się i opowiedz porządnie...
— Któż, jak nie Stiepanow!... Dlaczego nie mam powiedzieć? Opowiem od początku!... — zaczął Ziablikow łagodniejszym, płaczliwym już głosem. — Przyjąłem go, wiecie, jak brata. Oficer, myślałem, pan — ja prosty człowiek, nauczę się od niego rozumu... Chociaż ciasno było w izbie i strawy szło więcej, nie żałowałem. Nie mówiłem mu nic, że nie pracuje; ma przecie ręce takie, jak ja, mógłby cośniecoś, choć po domu pomóc... Ale gdzie tam!... Niema go po całych dniach, zjawia się jeno do garnczka... A jak jest, to jeszcze gorzej, bo jeno leży do góry brzuchem, albo cielsko u komina wygrzewa, ludzi gorszy! Milczałem, choć nie widziało mi się!... — „Jak znajdę robotę, to wam zapłacę“ — mówi. — Jak znajdzie!? W tem rzecz, że jej wcale nie szukał... Ale milczę, orzę za dwóch, czekam cierpliwie końca, bo przecie... brat — do jednego zdążamy celu, a przysięgły brat i... starszy wreszcie... W Radzie jest... Staram się za dwóch, żyły z siebie wyciągam... Wiecie, jaki nasz wygnańczy dostatek!? Czego sam nie zdobędziesz, nikt nie da... Las, pustynia... Wyjeżdżasz o świcie, wracasz wieczorem... to drwa przywieźć, to sieci opatrzyć... Więc znowu dziś zwyczajnie wyjechałem; coś wpół drogi opatrzyłem się, żem zapomniał siekiery... Aby psów po próżnicy nie męczyć, przywiązałem uprząż do drzewa, a sam wracam piechotą... Coś mię tknęło, że ogień trochę przygasł w kominie, ledwie dymek się sączy, że głosów żadnych w izbie nie słyszę. Czyżby żona znowu usnęła?... Otwieram cichutko drzwi, a wtem on w samej bieliźnie wyskakuje z mojej łożnicy... Więc go za halc... Ale gdzie tam, mocniejszy ode mnie, jeszcze mię zbił, baba moja, suka, pomagała mu... Weźcie więc go, zabierzcie go, albo go ubiję!... Takie wy pany, jak i my, tacy sami piętnowani złoczyńcy...
— Idź, zawołaj go zaraz!... — kazał Beniowski.
— Ba, kiedy nie chce iść!...
Chruszczów zdjął z kołka czapkę i rękawice.
— Utrapienie! Przenieść go trzeba gdzie indziej, ale gdzie!?
— W każdym razie, każ mu się zaraz wynosić, rzeczy niech złoży tymczasem u Panowa... Sam wracaj, bo czasu mamy mało... Muszę być dzisiaj u gubernatora, opuściłem już dwie lekcje... Będą się dąsać!...
Jeszcze Chruszczów z obejścia nie wyszedł, jak przyleciał z epistołą zziajany wysłaniec od komendanta. „Przyjdzie ich ośmiu, cała niezwalczona drużyna przeciwna: Kazarinow, Proskuriakow, Czułosznikow, Oleskow, Rybników... Nadzieja w tobie jedyna, Auguście Samuelowiczu... Ograli nas przeszłym razem do nitki... Dziś spodziewamy się nietylko swoje wrócić, lecz z Bożą pomocą nawet zdobyć niejakie trofea. Bez tego będziemy cienko prząść, co też i Sergjusz Mikołajewicz potwierdza i nalega, abyś nie uchybił, żebyś przyszedł koniecznie wedle umowy... Może i sam naczelnik nas obecnością zaszczyci...“ — pisał niezdarnie setnik.
Nie zdążył Beniowski na list odpowiedzieć, a wpadł goniec znowu od naczelnika z rozkazem, aby stawił się niezwłocznie w kancelarji.
— O co chodzi? — spytał kozaka.
— Nie wiem. Jakowiś Kamczadale przyjechali zdaleka.
— Kamczadale!? — powtórzył ze zdziwieniem Beniowski.
Kazał zaprzęgać psy Jędrzejowi i ubrał się pośpiesznie. Chociaż się niepokoił, zwłóczył do powrotu Chruszczowa, któremu zaraz opowiedział po francusku wszystko i wydał odpowiednie rozkazy.
— Więc mimo wszystko mam podpisy odebrać i poprowadzić ich do przysięgi.
— Rozumie się, wszelka zmiana zwiększy tylko popłoch. Musi wszystko płynąć wyznaczonym biegiem!...
— A jeżeli nie wrócisz?...
— Wrócę...
— A jeżeli!
— Działaj w myśl naszej przysięgi!...
Chruszczów spojrzał markotnie na przyjaciela. Ten uśmiechnął się i uścisnął mu rękę.
— Niech nie widzą na twej twarzy najmniejszej wątpliwości i niepokoju, niech nie widzą...
Chwilę potem pędził, jak strzała, sankami do miasteczka, a za nim podążał, ile tchu w psach, goniec naczelnika okręgu. Przed bramą forteczną spostrzegł kupkę gawiedzi, otaczającej kilkoro długich sań nieznanego mu kształtu, i gromadę rogatych renów, strzeżonych przez rosłych, zaszytych w puszyste futra kamczadalskich wojowników. Stali wsparci na ratyszczach oszczepów, jak ciemne posągi, a wschodzące słońce grało krwawo na żelaznych grotach, wyskakujących ponad ich głowami. W sieniach kancelarji, pełnych żołnierzy i kozaków, czekało zupełnie bezbronnych trzech krajowców jeszcze wynioślejszych i odzianych w jeszcze bogatsze futrzane, wzorzysto wyszyte szaty. Gdy Beniowski mijał ich, zmierzyli go spokojnem, śmiałem spojrzeniem. Dostrzegł, że mieli twarze tatuowane i żółte zęby morsa wdziane głęboko z obu stron w ciemny miąższ policzków.
Niłow obrzucił go wymówkami; daremnie zasłaniał się Beniowski budową szkoły, usprawiedliwiał własnem Niłowa pozwoleniem; naczelnik wpadał w coraz gorszy humor.
— Ani słyszeć, ani wiedzieć nic nie chcę!... Musisz być codzień, jak ci to już zapowiedziałem. Pracę tu w kancelarji zaliczam ci, jako obowiązkową, i żadnych uchybień nie zniosę!... krzyczał, stukając pięścią w stół. Żyły mu na skroniach nabrzmiały i cała twarz poczerwieniała, jak miedź. Beniowski stał wyprostowany z ręką u czoła i powtarzał posłusznie, po żołniersku:
— Wedle rozkazu, Wasza Wysoka Szlachetność!
To rozbroiło wkońcu naczelnika.
— Obejrzyj te tam sobole, co leżą na stole. Chcę usłyszeć twoje o nich zdanie! — rzekł łagodnie.
— Znam się na futrach bardzo mało, tyle co nic!
— No, widziałeś pewnie delje rozmaite na magnatach i osobach koronowanych... Sam powiadasz, żeś bywał na dworach, i w papierach twoich stoi to samo... — zawołał gwałtownie Niłow, znowu rozdymając nozdrza.
Rad nierad Beniowski przystąpił do rogu stołu, gdzie stał pisarz Sudiejkin, poglądający z pożądliwą lubością na ciemne lśniące skórki. Uprzedzając wygnańca, wziął jedną z nich, strzepnął, że cała zalśniła się srebrnemi skrami, poczem owinął ją koło ręki i podsunął pod nos Beniowskiemu.
— Rarytas!... Co?... Warta grzechu!...
Istotnie futerka były cudowne; pokryte długą, siwą ością, pod którą słał się równióchno czarny włos, podbity gęstym, jak aksamit, brunatnym podpuszkiem, wydawały się głębokiemi, jak leśna ciemna woda, i były równie jak ona zmienne i wrażliwe na każdą zmianę światła, na kolor zbliżającego się do nich przedmiotu; odbijały je natychmiast, zabarwiając się w przeróżne odcienia, mierzchnąc od chmur przepływających po niebie, rozświetlając od żywszego przebłysku słońca.
Beniowski widział, że były ładne, i szczerze je pochwalił.
— Przeznaczam je na upominek dla Jej Cesarskiej Mości... — z dumą oznajmił Niłow. — Wyślę, nie czekając lata, jeszcze zimą z umyślnym gońcem... Ale widzisz, Beniowski, zachodzi tu jeszcze jedna mała okoliczność, o której chciałbym twój sąd usłyszeć, jako że statysta jesteś i znasz nauki prawne... Te sobole przysłali na okup krewniacy i zadrugowie Orunczy, zakładnika Ankalów, żądając zwolnienia jego, i jeszcze proszą o proch i muszkiety na wytępienie potworów — niedźwiedzi, co zeszły z gór i trapią teraz ludność ich, rozpędzają i niszczą im stada renów, napadają na namioty myśliwców, porywają niewiasty i nawet wojowniki... Ale ja myślę, że jest to fałsz, a raczej zasadzka, wybieg wojenny, aby wymamić od nas broń na naszą zacz zgubę, i myślę zatrzymać porówno sobole i gońców... Co?... Jak myślisz?
Beniowski długo ważył odpowiedź z opuszczoną głową, z oczyma utkwionemi w cudne futerka.
— Czy ci ludzie są poddanymi władzy Waszej Wysokiej Szlachetności?... — spytał wreszcie.
— Tak, podbici są już dawno, ale nie dają inaczej jasaku jak zbrojną ręką, albo za zakładniki. Czy nie puścić więc ledwie dyszącego Orunczy, a zostawić którego z tych wojowników, co przyszli?...
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność każe im raz jeszcze wyłożyć wszystkie okoliczności swej prośby, byśmy mogli dokładnie wymiarkować, azali mają myśl ukrytą lub są prostymi i bezradnymi dzikusami.
Nilów kazał porucznikowi Norinowi wprowadzić wojowników oraz kozaka tłumacza.
Weszli, wnosząc ze sobą zapach skór reniferowych, woń dymu i skrzepłej krwi, właściwą koczownikom-myśliwcom. Na rozkaz tłumacza zdjęli czapki, ale nie kłaniali się nisko do kolan, jak to mieli zwyczaj czynić krajowcy podmiejscy. Beniowski lubował się w cichości ich dumną postawą i hardem spojrzeniem.
— Jesteśmy z pod przełęczy gór, od Malki, z pod Sukacza i Ganali. Stało się nieszczęście. Na jesieni zapaliły się lasy od góry ognistej i pożar wypędził moc niedźwiedzi z zimowych barłożyn na doliny, gdzie pasiemy reny zimową porą. Osiadły bestje nad rzeczkami i jeziorami, gdzie łowimy ryby. Z początku radzi byliśmy obfitej zdobyczy z polowania na nie. Więcej niż czterdziestu zakłuła oszczepami, zastrzeliła z łuków młodzież nasza, drugie tyle pojmano w doły i potrzaski. Ale zostały najgorsze, w których sam duch Księcia Lasów zamieszkał. Ani wyjść z jurty, ani oddalić się na krok od ogniska... Zjawiają się, jak cień, wyrastają z ciemności, jak duch Złego, w swych lodowatych pancerzach, po których ślizga się bezsilny oszczep, niby tępa trzcina... Nocami skaczą na namioty, obalają je na śpiących i wyciągają pojmanych ludzi z pod skór, jako ryby z sieci... Są niektóre rodziny całkiem wyżarte, są inne wyżarte do połowy, ale niema już żadnej bez uszczerbku... Próbowaliśmy odkoczować z tych miejsc — poszły za nami, gdyż wśród śniegów nie mają innego pożywienia prócz nas i stad naszych... Wychodziliśmy całym ludem przeciw nim... Lecz strzały najtęższych łuczników odskakują od nich, jak od opoki. Daj nam więc, Wielki Taju, broń ognistą, abyśmy się mogli zratować od zguby, i wypuść Orunczę, który jeden z pośród nas umie nią władać...
Tym razem pochylili się nisko do stóp Niłowa i rzucili mu pod nogi nowy pęk drogich, czarnoburych lisów oraz srebrzystych kastorów. Niłow futra nogą nadeptał i spojrzał wyczekująco na Beniowskiego.
— Miłościwy Panie! — rzekł ten po ponownym namyśle. — Ci ludzie zdają się mówić prawdę. Słyszałem w drodze opowiadanie sybirskich myśliwców, że spłoszone z zimowych legowisk na jesieni niedźwiedzie, nie mogąc zbudować sobie drugiej nory, nie kładą się spać już wcale, lecz, dręczone wściekłością i głodem, błądzą po okolicach, ciągną do ludzi, a kąpiąc się po rzekach, które wbród przechodzą, załamując się na jeziorowych lodach, których nie znają, tarzając się następnie mokre w śniegu, obrastają lodową skorupą, nie do przebicia grubą i śliską, niedostępną nietylko dla słabego oszczepu, lecz nawet dla kuli... Takie niedźwiedzie zwą tam „szatunami“ czyli bezsennymi włóczęgami... Są one postrachem gmin, wsi, osad nieraz przez zimę całą...
— Widzisz, więc nawetby im się broń nasza na nic nie przydała. Zresztą mowy o tem być nie może, żeby im dawać muszkiety i proch... Zabroniono to surowym ukazem... Co najwyżej, powiedz im, że mogą... tu przyjść pod miasto, przykoczować tutaj ze swemi stadami! — zwrócił się Niłow do tłumacza.
Ten powtórzył odpowiedź; wojownicy zamienili ze sobą kilka gardłowych dźwięków.
— Cóż oni mówią?
— Nic nie mówią. To między sobą po „alacku“. Tego ja nie rozumiem!
Wtem jeden z wojowników znowu pokłonił się nisko. — Dziękujemy ci, Wielki Taju, za łaskę twoją, ale one przyjdą za nami...
— To prawda, Wasza Wysoka Szlachetność — wtrącił Norin. — Niedźwiedzie przyjdą za nimi!...
Niłow zamyślił się.
— Łaskawy panie, jest środek i bardzo prosty! — rzekł nagle Beniowski. — Puść nieszczęśnika Orunczę, który, słyszałem, krwią już pluje i zemrze pewnie niedługo, ale broni nie dawaj. Natomiast każ kapitanowi Sybajewowi zebrać na ochotnika partję strzelców w mieście, zaopatrz ich we wszystko ze składów rządowych i poślij, aby ubili te straszydła...
— Ha!? Co!? Co ty bajesz!?
— W ten sposób zaskarbisz sobie wieczną wdzięczność dzikusów — ciągnął dalej Beniowski — wrazisz im w pamięć pojęcie niezwalczonej swojej potęgi, że na przyszłość będą ci nosić jasak bez zakładników i słuchać twoich rozkazów bez przymusu, czego zapewne nie omieszka ocenić w dobroci swej Imperatorowa, skoro jej to odpowiednim raportem, załączonym przy sobolach, opiszesz...
Niłow wstał.
— Sam pojadę! — rzekł stanowczo. — Sam pojadę!...
— O, to będzie zbyt wiele honoru... na jakieś tam niedźwiedzie! To może źle przedstawić władzę Waszą, Panie, w oczach tubylców.
— Ale dlaczegóż podajesz Sybajewa?... Sybajew pijak i awanturnik!
— Właśnie dlatego! Przeznaczono rządcom przezornym wady poddanych zużywać, jako i cnoty innych! — dowodził wnikliwym głosem Beniowski.
Niłow po krótkiem wahaniu zgodził się na wszystko; posłał po sekretarza oraz komendanta, a wojownikom korjackim kazał przyjść po ostateczną odpowiedź po obiedzie.
Beniowski pchnął natychmiast niewolnika z listem do Chruszczowa, rozkazując, aby wszyscy spiskowcy, za wyjątkiem jego, Chruszczowa, Kuźniecowa, diakona Protopopowa i Bielskiego, zgłosili się na ochotnika do oddziału Sybajewa, skoro pobór zostanie ogłoszony, oraz żeby Sybajew ich przyjął, a również zapisał na listę i jego, Beniowskiego.
Sam Beniowski tymczasem opuścił pełną ruchu i rozmów kancelarję forteczną i udał się do domu naczelnika.
Zastał w stołowym pokoju Nastazję samą. Była chmurna i blada i powitała go ledwie dostrzegalnem skinieniem głowy. Gdy chciał jej opowiedzieć, co przed chwilą w kancelarji zaszło, poszła, nie słuchając, ku drzwiom i powiedziała, że zaraz dzieci zawoła. Niezadługo zjawiła się z niemi i pani Niłowowa.
— Co też to pan z nami wyrabia? Nie widać pana dwa dni!... Mąż się gniewa, dzieci chodzą jak strute, ja sama miejsca sobie znaleźć nie mogę. Już przyzwyczailiśmy się do pana, niech pan o tem pamięta!...
— Psuje mię pani!... A jestem jako człowiek istotą ułomną i gotówem uwierzyć... — bronił się. — Słyszała pani o tych straszydłach, co nawiedziły lud Korjaków z gór Ganali...
Malowniczo opowiedział przyjęcie wojowników przez naczelnika, ich prośbę, ich biedę.
Znowu, jak gwiazdy, zabłyszczały śliczne oczy panny Niłowówny.
— Kto pojedzie? Nikt nie pojedzie!... Nie znajdą pewnie takich warjatów!? — twierdziła naczelnikowa.
Beniowskiemu rwało się na usta przyznanie, ale w porę się spostrzegł i odrzekł jeno tajemniczo:
— Kto wie! Są jeszcze na świecie... dziwacy!
Lekcja upłynęła w zwykłem ożywieniu i na wychodnem Nastazja, ściskając rękę nauczyciela, szeptała prosząco:
— Nie zapominaj pan! Nawet gdy się spóźniasz, czekamy cię już z niepokojem... Czasu tak mało, a ja chcę, ja muszę wszystko to umieć, co uważa pan, że umieć... należy! Wszystko!...
Przebiegł pośpiesznie Beniowski dziedziniec, gdyż zauważył ruch szczególny przed bramą oraz tłum ludzi i domyślił się, że idą oswobadzać Orunczę.
Istotnie wyszedł z kancelarji naczelnik, wyszedł sekretarz ze zwitkiem papierów w ręku, wyszedł komendant; przed nimi porucznik Norin prowadził mały oddział żołnierzy. Gdy stanęli przed nieszczęsną budą zakładników, żołnierze zrobili front, poczem paru kozaków i klucznik więzienny zaczęli otwierać ciężkie, przyschłe, przymarzłe zawory klatki. Straszne kudłate cienie niewolników przypadły twarzami do dyli więzienia. Oruncza dostrzegł swoich i wydał dzikie, przejmujące wycie. Zakołysały się na chwilę postacie wojowników, lecz po chwili znowu zamarły nieruchomo obok swoich sań i renów.
W otwartem niziuchnem przejściu pojawił się, pełznąc na czworakach, groźny niegdyś wojownik, Oruncza, wyjrzał, znów się schował i znowu wyjrzał z jakimś bolesnym uśmiechem. Aż go kozak porwał za ramię i wyciągnął przemocą na śnieg; wtedy wyprostował się i zawył znowu dziko obłąkanym głosem, a usłyszawszy za sobą trzask niespodzianie zawieranych wrzeciądzów, odskoczył naprzód, łyknął głęboko powietrza i zatoczył się, jak pijany. Podchwycili go pod ramiona rodacy. Beniowski widział, jak drżą ręce wojowników, naciągając na nieszczęśnika futrzaną odzież, niektórym biegły łzy po miedzianych twarzach. Gdy nareszcie posadzili uwolnionego na saniach, obrócili się ku stojącej przed tłumem starszyźnie i złożyli jej ukłon, przykładając dłonie do czół i piersi, a jeden, najmłodszy, skoczył ku niej i, wyszukawszy w szeregu Beniowskiego, rzucił się przed nim na kolana, padł na twarz i stopę wygnańca postawił pokornie na swej głowie.
— Mylisz się, mylisz... Idź do naczelnika, to on!... on tam!... — bronił się ten.
Lecz dziki zerwał się, raz jeszcze przyłożył dłonie do czoła i kilkoma skokami dopędził odjeżdżających towarzyszy.
— To syn Orunczy... — szeptali kozacy. — Wojownik!...
— Zawczasu was honorują, jakbyście już im te bestje pobili... — szydził po drodze sekretarz.
— Zwykła omyłka. Byłem bliżej, więc mnie ułapił zamiast naczelnika. Pewnie nie rozróżniają nas, jak i my ich — bronił się Beniowski.
— Zresztą słusznie się wam należy, Auguście Samuelowiczu, gdyż wasza to myśl — wstawił łaskawie Niłow.
— A teraz jedziemy do mnie. Zjemy obiad, a potem zaraz przyjdą kupcowie!... Może i pan naczelnik będzie łaskaw oglądnąć te nasze boje!?
— Może, może!... Zobaczymy!
Noc całą do świtu grał Beniowski z kupcami, rozegrał siedem partyj, z których pięć wygrał, a dwie tylko im oddał. Wygrał dwa tysiące rubli oraz moc kunich, bobrowych i lisich skórek.
Bawił niezmiernie obecnego przy tych turniejach naczelnika hazard grających.
Spólnicy podzielili się sumiennie i oddali niezwłocznie część należną Beniowskiemu w pieniądzach.
Gdy wracał do domu o brzasku, był śmiertelnie znużony, a musiał jeszcze opowiedzieć wszystko Chruszczowowi. To też, gdy nareszcie padł na posłanie, przygotowane mu przez poczciwą Alajdę w łożnicy Chruszczowa i gdy zasunęła się nad nim gruba irchowa zasłona, gasząc dzień, wkradający się do izby przez okna, usnął snem nagłym i ciężkim jak śmierć.



XII.

Matko, niepotrzebnie czekamy: tatuś powiedział, że on ani dziś, ani jutro, ani nawet pojutrze nie przyjdzie, że on wyjechał!... — zawołała Nastazja, wpadając do kuchni, gdzie pani Niłowowa zajęta była wielce poważną naradą z kucharką.
— Kto?... Co?... Kiedy?... Nic nie rozumiem?... Kto wyjechał?...
— Ależ pan Beniowski, mamuchno, pan Beniowski... Wyjechał z kapitanem Sybajewym na te okropne ludożercze niedźwiedzie!... ciągnęła dziewczyna głosem zmienionym.
Matka spojrzała na jej twarz pobladłą, na rozedrgane usta, spoważniała nagle i postąpiła krok ku niej.
— Co ci jest?... Powiedz!
— Nie wiem. Lekcji nie będzie! — szepnęła cichutko i łzy, jak groch, popłynęły z jej szeroko otwartych oczu.
— Bój się Boga, dziewczyno, wielka rzecz! Szczęśliwie przeżyłaś bez nauki, tyle lat, a teraz dnia wytrzymać nie możesz...
— Nie mogę, matusiu, nie mogę! Co było dawniej, nie wróci, nie wróci... A on może zginąć... Mamusia słyszała, co opowiadają o tych bestjach, ilu to one ludzi pożarły...
— Nic nie słyszałam!... Po prawdzie nie pojmuję, poco on tam pojechał? Zabić niedźwiedzia każdy chłop potrafi, nie potrzeba do tego ani jego gładkości, ani uczoności... I któż mu pozwolił jechać? Przecie zaniedbuje przez to swoje obowiązki...
— Tatuś mu pozwolił.
Pani Niłowowa wytarła zmoczone przy kucharzowaniu ręce, odpasała zapaskę i ruszyła energicznie ku drzwiom.
Nastka poszła za matką, a w sionce przyłączyły się do nich młodsze dziewczynki i rozswywolony Grześ.
Weszli tak gromadką do świetlicy, gdzie naczelnik wedle zwyczaju siedział wygodnie na stołku, a przed nim na stole stała błękitna karafeczka z gorzałką i cynowy talerz z kawałkami wędzonej brunatnej ryby.
Zwrócił ku nim pytająco nos, kwitnący jak róża.
— Cóżto, mój Jaśku?... Czy to prawda, że puściłeś Beniowskiego na polowanie?
— Puściłem. A bo co?...
— Znowu kilka dni straconych! Co z nauki, która rwie się, jak paździorzysta nić?... I bez tego mitręga z budową tej szkoły, nie wiedzieć co?... Grześ, który zaczął wzwyczajać się i wciągać do zajęć, znowu się rozwydrzy... Już nietylko siostry szczypie chłopaczysko, ale i kucharka skarżyła się, że ją napastuje i gdzie nie należy tyka...
— Cóżem ja winien? Każę chłopcu skórę wyłoić i tyle... A o szkołę to ty przecie pierwsza prosiłaś...
— Prosiłam, bo myślałam, że porządek będzie, a tu im dalej, tem gorzej... Teraz znowu pozwoliłeś mu jechać... A czy to jego rzecz borykać się z bestjami? Czy na to potrzebować może cudzoziemskie języki albo znajomość nawigacji?... Oszczepem żgać byle parobas potrafi... A co będzie, jeżeli zginie? Kto chłopca nam do korpusu przysposobi, albo kto ci zrobi plan morskich brzegów, wymagany w stolicy? Czy pomyślałeś o tem? Już i tak spóźniłeś się z ich wysłaniem. Kiedyż to wszystko będzie!?
— Kiedy będę chciał, to będzie!... Musi być!... Głowy mi nie susz, wiem, co robię... On mi plemię Ankalów bez wojny w poddaństwo skłoni... Ho, ho!... Mądrala on!... Nadzwyczajny człowiek! Widziałem, że dzikusy go odrazu za boga uznali, jego nogę na swych karkach stawiali... Słyszana rzecz! Ankalowie!... Białego człowieka! Nie głupim tracić takiej okazji! Za taką sprawę, to nietylko gubernatorstwo Ochockie, ale nawet Irkuckie mogą mi dać... Słuchaj, nie babska rzecz w takie interesa się mieszać, to rzecz polityczna! Nie wasza na to potrzebna głowa!... Wracaj, mówię ci, do kuchni...
— Nie moja rzecz, że z naszego chłopaka obołtus wyrasta, że dziewczyna starsza tyle ma wykształcenia, co pomywaczka!? Zanim ty za sprawą tego przybłędy zostaniesz gubernatorem, wszyscy my tu zmarniejemy, a Nastka rutę siać do końca życia będzie, bo kto ją taką weźmie?
— Kto ją weźmie? Każdy ją weźmie z pocałowaniem ręki... Choćby sekretarz...
— Bój się Boga!... Mówił ci?
— A mówił... Niewyraźnie, ale napomykał.
— I cóżeś mu powiedział?... Przecież on ma tę... Idźcie, dzieci, idźcie!... Idźcie zaraz do siebie! Słyszycie? — obruszyła się na skupioną przy drzwiach gromadkę.
Spojrzenie jej skrzyżowało się z błagalnem i przerażonem spojrzeniem córki, więc tupnęła gniewnie, aż zatrzęsła się podłoga.
— Słyszeliście?... Wynoście się natychmiast... Hej, Mironowna, zabierz ich! — zawołała na niańkę.
Ciemna, mnisza postać staruszki w ciemnej chusteczce na głowie zjawiła się we drzwiach i, otoczywszy łagodnie ramieniem kibić osłupiałej Nastazji, uprowadziła ją, popędzając przodem młodsze dzieci.
— Czy ty wiesz, nianiu, czy ty wiesz!? — zaszeptała przejmującym głosem dziewczyna, gdy została sama w swej dziewiczej sypialni ze sługą.
Staruszka usiadła ciężko na zydlu.
— Nic nie wiem, dziecino, nic nie wiem! Pewnie znowu rodzic was pokrzywdził?... Ale krzywda od ojców lepsza, niż pieszczota od obcych... Niema w niej ani hańby, ani poniewierki, jeno sam czysty, zbawienny ból... Więc łatwa pociecha, dziecino, łatwa!... Daj, wytrę ci wodą pachnącą miejsce bolące, albo wysmaruję nastojem z mirry! Chcesz?... Co?
Ale dziewczyna stała przed nią nieruchomo, z opuszczonemi, załamanemi rękoma i wpatrywała się suchemi oczyma w mikowe, osędziałe od szronu, ślepe, taflą lodu z nazewnątrz przykryte okno
— Nie — zabiję się raczej!... Czy ty wiesz, czy ty wiesz? Przed chwilą słyszałam, ze chcą mię wydać za tego... za tego Nowosiłowa, za te wór obrzydliwości! Nie chcę go, nie znoszę go, lepiej śmierć!
— Nie grzesz, nie wygaduj!... Może jeszcze nieprawda!... Kto ci to powiedział?...
— Ojciec...
— No, to jeszcze daleko do tego... Znasz przecie Iwana Piotrowicza... W popędliwości wszystko powiedzieć może, a jak ochłonie, zaraz zdanie odmieni... Siadaj, dziecino, siadaj, wszystko w cichości rozważymy. Co powiedział?...
— Wiele nie powiedział, ale ja, nianiu, czuję, odgaduję, że ku temu idzie... Dlaczego? Sama nie wiem, ale... tak jest... Ile razy... się z nim, z tym obrzydliwcem, spotkam, lęk mnie ogarnia i taka do głębi duszy przejmuje odraza. Parę razy pojmałam na sobie jego dziwne spojrzenie. Knują oni tam coś pocichu przeciwko mnie... Nianiu, nianiu, co będzie, co będzie!?
Uklękła u nóg starej sługi i twarz drgającą ukryła na jej kolanach.
— Nic znowu takiego nie będzie, dziecinko moja!... — mówiła staruszka, gładząc rozpuszczone włosy dziewczyny. — Ubiorą cię w suknię śliczną, białą, srebrem przetykaną, na głowę ci włożą, jak królewnie, złotą koronę, obują ci nóżki w maluchne trzewiczki, na wysokiej piersi zawieszą perły, korale, opaszą kibić pasem z drogich kamieni, zasłonią oczki welonem, jak mgła... Będziesz szła, niby święta z obrazka, przez cerkiew od świateł rzęsistą ku gorejącemu, jak słońce, ołtarzowi... Wszyscy ci się kłaniać będą do ziemi, a przy anałoju czekać będzie pop w szczerozłotym ornacie... Huknie chór, aż szyby zadrżą...
— A obok mnie będzie szła ta ropucha, potem skoczy na mnie, będzie mię chciała całować... Ach, nianiu, nianiu, przenigdy!
— Cóż zrobić, dziecinko, taki nasz los!... Chłop, byle był nie brzydszy od djabła, już ujdzie!... Sergjusz Mikołajewicz nie jest znowu najgorszy!... Soczysty jest mężczyzna, dorodny, w samej sile... Druga w mieście po Iwanie Piotrowiczu osoba, nie stary jeszcze, droga przed nim otwarta, może i gubernatorem zostać! I pieniądze ma, i pensję, i wysługi znaczne. Pan całą gębą... Ważny człowiek rządowy, urzędnik, czcigodny naczelnik... Wszyscy mu się kłaniają, gdy idzie, miejsce mu czynią... Sama pomyśl: kto mu tutaj dorówna? Przecie nie Norin? Ani Sudejkin, ani pijaczyna i awanturnik Sybajew! Wszystko to hołota, tyle ma, co gdzie wygra, urwie, albo pożyczy! Za kogóż tu pójdziesz, dziewucho, któż tu godzien ciebie, kto ci dom odpowiedni założy, gniazdko uściele, co? Bo za kupca, za wyżmigrosza tobie, szlachciance, urzędniczce wyjść nie wypada i ojciec cię nie wyda!
— A pamiętasz, jakeś mi opowiadała, że przyjedzie młody, śliczny... królewicz!?
— To w bajce, dziecino, w bajce!... A w życiu bywa całkiem inaczej. Czyż nie widzisz? Rodzicom zostaw sąd o tem, co ci trzeba. Oni o twoje szczęście najmądrzej się troszczą. Co ty wiesz i skąd wiedzieć możesz, co ci potrzebne!? Co z urody? Dziś jest, jutro jej niema! A młody często gorszy, niż stary: wietrznik, zdradliwy, zadomownik! Mąż starszy cichszy jest i zgodniejszy... Wyszumiał się, ustatkował... Nawet zdrowiej dla kobiety, bo się taki z młodą żoną obchodzić umie. Że on hulał, to nic, to śladu na mężczyźnie nie zostawia. On, jak my, białogłowy, wianka nie traci, stąd on zawsze ten sam i stąd hańba na niego nie spada. Tak już zrządził Bóg i poddać się musimy Jego najświętszym wyrokom. Uczynił On nas z żebra Adamowego, poddał woli mężczyzny: rzucisz ojca, matkę i ognisko twoje rodzinne i przylepisz się do boku męża twego, powiedziano jest!... rzucała z przekonaniem stara.
Ale Nastazja wciąż potrząsała przecząco głową, nie podnosząc twarzy z jej kolan.
— Że on ma tę... Aglaję, na to nie zważaj! Wypędzi on ją, jeno oczkiem mrugniesz, wygoni ją na cztery wiatry... Wierzaj mi!... Kto ci krasą dorówna, gołąbko moja, sinoskrzydla turkawko! Kto się zmierzyć z tobą może!?...
— Niech ją trzyma sobie! Nie chcę, nie chcę go!... Obrzydła ropucha, umrę, gdy mnie pocałuje!... Myślałam, nianiu, że choć ty mię pożałujesz, poratujesz, poradzisz, a widzę, żeś i ty z nimi za jedno, gotowaś mię zaprzedać!...
— Co ty, co ty mówisz, dziecko moje!? — szeptała w przerażeniu Mironowna, podnosząc w górę dłonie.
— Nic z tego, nic!... Choćby świat cały!... — krzyknęła dziewczyna, zrywając się na nogi.
Niańka również wstała i robiła Nastazji znaki ręką i oczyma.
— Nie, choćby świat cały się sprzysiągł!... — powtarzała ta ze wzburzeniem.
— Cóż to takiego? — rozległ się z tyłu głos matki, która od dłuższego już czasu stała na progu.
Dziewczyna obróciła się i skamieniała, lecz nie trwało to długo, wkrótce potrząsnęła głową i powtórzyła z ojcowską zaciętością:
— Nie chcę!... I nic mnie nie zmusi, nic!
— Niema o czem gadać! Jeszcze nic nie wiadomo, nikt nic nie powiedział, a ty już dęba stajesz!... Będzie tak, jak starsi postanowią! Wybij sobie z głowy, żebyś ty miała tu rządzić! Bierz krosienka i siadaj do roboty!... A proszę mi ze swego pokoju nie wychodzić, dopóki nie uspokoisz się i nie upokorzysz... Już ja widzę, o co ci chodzi!... — dodała przewlekle, wodząc złemi oczyma po figurze córki. — Nawylot cię widzę, dziewczyno, ale nic z tego!
Kiwnęła na Mironownę, wyszły razem i drzwi za sobą przywarły.
Dziewczyna usiadła na tym samym zydlu, na którym przed chwilą siedziała niańka, i zakryła twarz dłońmi.
Cicho było w teremie, cicho, jak w więzieniu.
Grube kloce modrzewiowych ścian, okna przykryte taflami lodu nie dopuszczały dźwięków z zewnątrz, a z głębi domu dolatywały jedynie brzęki naczyń, przesuwanych w kuchni, podobne do szczęku łańcuchów.
Długo przesiedziała Nastazja bez ruchu, a gdy wreszcie podniosła bladą twarz, rysy jej miały twardość marmuru, a małe usta zacisnęły się w ledwie widoczną linję różową. Przedewszystkiem odszukała długi nóż myśliwski, ojcowski, w róg oprawny i schowała go głęboko pod pościel. Następnie przysunęła pod okno krosienka; króbkę z jedwabiem, ze srebrnemi, ze złotemi nićmi postawiła u nóg i zaczęła dzierzgać.
Niańka przyniosła jej obiad w misie cynowej i dzban kwasu; postawiła je na stole, sama postała chwilkę obok, powzdychała i odeszła, widząc, że dziewczyna nie raczy nawet na nią spojrzeć.
Wieczorem przekradły się do niej siostrzyczki.
— Tatuś wcale się nie gniewa. Pytał, czy bardzo jesteś chora, a mamusia powiedziała, że nie bardzo, żeś się tylko przeziębiła.
— A nic więcej nie mówili?
— Nie... Tatuś był niewesoły i mamusia też, a Grześ zaraz z tego skorzystał i zjadł pół pieroga, troszkę tylko nam zostawił!
— Powiedzcie Grzesiowi, żeby przyszedł do mnie, że mu dam srebrnego rubla, co go dostałam od ojca na urodziny!
— Żeby zaraz przyszedł, co? Kiedy go niema, siedzi na odwachu z kozakami, gra w kości...
— Niech więc przyjdzie jutro. A wy, jak tylko co nowego usłyszycie, zaraz przybiegnijcie!... Tak nudno!... Czy nie słyszałyście nic o naszym nauczycielu?...
— A jakże, słyszałyśmy: sama przecie mówiłaś, że pojechał bić się ze smokami, z lodowatemi potworami, co ludzi zjadały... Czy one tutaj mogłyby przyjść, jak myślisz, Nastka?
— Poco miałyby przychodzić?... Bez nich dość tutaj potworów!
— Co ty gadasz, Nastka, nigdyśmy nie widziały potwora!... Gdzie jest!?... To ciekawe!
— Poczekajcie, siostrzyczki, poczekajcie!... Jak dorośniecie, to zobaczycie. Idźcie już, idźcie, bo matka może nadejść, a nie zapomnijcie sprowadzić mi Grzesia!



XIII.

— Gdzież ten rubel?... — spytał przedewszystkiem Grześ, wchodząc nazajutrz rano do siostry.
— Zaraz ci go dam, ale mi przysięgnij, że jak tylko co się stanie w miasteczku, jak tylko dowiesz się co nowego, przybieżysz bez zwłoki, że powiesz mi!
— Zgoda, przybiegnę bez zwłoki i powiem... Ale i ty mi powiedz, o co pokłóciłaś się z matką?...
Chmura przepłynęła po twarzy dziewczyny.
— Nie wiem!... Nic ważnego!... — zająknęła się.
— A ja wiem, a ja już wiem, ale nie powiem!...
— Co ty wiesz?... Nic ty wiedzieć nie możesz!... — przeczyła Nastazja coraz mocniej zmieszana.
— A wiem, wiem ale nie powiem... — drażnił się z nią wyrostek. — Chyba, że dodasz ałtyna!
— Wstydziłbyś się!... Powiedz, skąd wiesz!?...
— A wiem, bo mam... liścik.
— Liścik do mnie?... co ty mówisz? Na Boga! Od kogo?... Dawaj go zaraz!
— Od pięknego królewicza... Przyniósł go niewolnik Beniowskiego, a co tam napisane, ho, ho! Prosił, żeby go oddać do własnych rąk...
— Co ty mówisz?... Więc daj!... Dawaj zaraz!
Chłopiec zmrużył oko i wyciągnął rękę.
— Nóżki na stół! — rzekł grubym głosem starego gracza.
Nastazja drżącemi rękami odszukała w swej sakiewce drobną monetę srebrną i położyła ją na dłoni brata. Ten pieniądz obejrzał, spróbował na zębie, nie śpiesząc się schował do kalety za skórzanym pasem. — Nałgałem ci od początku do końca, Nastka... Nie mam żadnego liściku, ale będę miał, upewniam cię! — rzekł spokojnie, wykręcił się na pięcie, gwizdnął i skierował się ku drzwiom. Na progu wszakże spotkał się z Mironowną, która wpadła nań z furją, wyrzucając mu, że złamał zakaz matki.
— Zadużyś już, żeby po niewieścich teremach chadzać! A nos będziesz miał niedługo taki czerwony, jak rodzic!... Ale co wolno popu, to nie diaczkowi... Zawcześnie, jagódko, zawcześnie! Wysoko latasz, niewiadomo, gdzie siądziesz!...
— Zaraz się mamie poskarżę, żeś taka nieprzyzwoita!... Gdzie siądę?... Jak siądę?... Wiadomo, jak siądę!... Jeżeli zaś chcesz, żebym ci, stara, to słowami opisał, daj ałtyna, a zobaczysz, jak ci odmaluję! — śmiał się chłopak.
— Och, zbereźnik! Wynoś się, pókiś cały! — Ograbił cię, przyznaj się, gołąbko? — zwróciła się ze współczuciem do Nastki, spoglądając na jej otwarty woreczek. — Może siądziesz, duszko, tu koło mnie, widzę, że ci serduszko już zmiękło, może pogadamy... Nie jest tak źle, jak ci się zdaje...
— Nie zdaje mi się, ale wiem napewno, że za tę ropuchę nie pójdę!
— Kiedy, widzisz, nie o to wcale chodzi!... Może za niego, może za innego... Matka ino znajduje i pan ojciec też, że czas ci zamąż. Co w tem złego? Więc wyznaj mi, kogobyś z kawalerów wolała, może ja ze swej strony pocichu im podpowiem, podsunę...
Nastka stała chwilę z opuszczoną głową, wreszcie objęła za ramiona starą, posadziła ją po dawnemu na zydlu i, opuściwszy się obok na ziemię, podniosła ku niej oczy promienne.
— Widzisz, nianiu, ja chciałabym... królewicza. I tu jest taki... podobny, ale on... daleki, daleki... niedostępny! Ach, nianiu, nianiu, zawsze byłaś dla mnie dobra... Dlaczego więc opuściłaś mię teraz, teraz, kiedy serce tak wciąż bije niespokojnie, gdy co chwila coś się dzieje, czego nigdy przedtem przewidzieć niepodobna było, a od czego dusza zamiera!... Nianiu, nianiu, bądź jak dawniej, kiedy ci wszystko mogłam powiedzieć, boś wszystko dla mnie obracała na dobre... Uspokój serce moje, nianiu kochana, niech go jak dawniej nie czuję!
Staruszka wytarła nieznacznie łzę.
— Nie uspokoję ja serca twego, dziecino moja, nie uspokoję... Już ono będzie tak się bić, trzepotać aż do mogiły, do grobowej twej deski... Z początku o królewicza... o męża, a potem o pisklęta... o dzieci. Taki nasz niewieści los!... Im więcej kochać będziesz, tem mocniej będzie się ono kołatać... Dlatego pogódź się, dziecino, z wyborem rodziców... Weź tego, kogo mniej kochasz!
Zerwała się z kolan Nastka.
— Znowu!... Nie chcę o tem słyszeć! Idź sobie precz, idź precz, Mironowna, tyś inna, ktoś cię jakim czarem odmienił...
— Ach, w przeklętą godzinę zjawił się u nas ten włóczęga!... Czuje me serce, że zgubę on nam niesie... Wszystko przez niego! On ponauczał cię tych myśli! Niepotrzebna nauka kobietom!
— Milcz, milcz, Mironowna, milcz! Idź już! — przerwała jej gwałtownie Nastazja. — Proś matkę. zęby mię puściła z tobą do sklepu Kazarinowa kupić jedwabiu i paciorków, bo mi zabrakło.
Spojrzała nieznacznie Mironowna na pełną nici króbkę, westchnęła i wyszła, suwając ciężko nogami w grubych wojłokowych pimach.
Słońce uderzyło w okno, przebiło jego lodową powłokę i legło tęczową chmurką na zwieszonej z kolan białej ręce dziewczyny, zaskrzyło się w ostrzu igły w jej palcach, w złocie, w kamykach pierścionków. Długo nie ruszała się, nie podnosiła opuszczonej głowy Nastazja, powolnym ruchem kołysały kształtne jej piersi gronostajową opuszkę błękitnego kubraczka. Siliła się za wszelką cenę chyżo płynące myśli zatrzymać, w jedną jasną całość je skupić, wykuć z nich twardy oręż do swej obrony, znaleźć w nich mocne oparcie... Azali ma stąd odejść bez oporu do tego obrzydliwego człowieka! Rzucić wszystko, do czego przywykła, zmienić swój obyczaj, ojca i matkę widywać jak gości i sama gościem tu bywać, a stanąć najbliżej, tak zupełnie, zupełnie blisko do tego wielkiego, niezgrabnego cielska, do tej duszy mrocznej, obcej, niewiadomej... podobno okrutnej... obrzydliwej...
— Będę z nim sama w pustym domu, będzie ze mną mógł robić, co mu się spodoba!... Może mię bić będzie... Tylu ich tu żony bije... Nie ścierpiałabym!... Nie!... Może mię wywiezie stąd daleko, na inny pojedzie urząd... Wtedy zostanę sama, zupełnie sama, tylko z nim! Och, pojechałabym stąd, chętnie prawda, ale daleko, w kraje inne... Ach, gdyby wyjechali rodzice, gdyby ich przeniesiono gdzieś do stolicy... Ale niema nadziei!... Mały jeszcze urząd ma ojciec, długo jeszcze musi się wysługiwać zanim stołecznych dosięgnie stanowisk! Jak pomóc, poradzić co zrobić!?... Jakby nas stąd przeniesiono, wtedyby się wszystko zmieniło... Trzeba się nauczyciela poradzić, jak to zrobić? Przy nim myśli układają się tak potoczyście, tak mądrze i odwaga jakaś w serce wstępuje! Jakbyśmy stąd wyjechali, to i jego-byśmy wziąć z sobą mogli... Na to ojciec dość ma władzy... Trzeba mu to powiedzieć... Kiedyż on wróci? Jakże wolno godziny płyną! Ten Grześ wciąż tylko kłamie... Niczego się dowiedzieć niesposób!
Weszła matka, obrzuciła ją podejrzliwem spojrzeniem, dostrzegła króbkę pełną jedwabiu.
— Czegóż to ci brak?... Mironowna mówiła, że się prosisz do Kazarinowa!
— Tak, mamusiu, brak mi nitek tego odcienia!... — kłamała, pokazując kwiateczek na hafcie.
— Mironowna może iść sama. Doskonale ci wszystko załatwi. Ciebie nie puszczę. Skończyło się. Musisz, dziewczyno, zrozumieć, że według naszej woli postępować powinnaś. Nie pozwolę ci zmarnieć, uschnąć w panieństwie... Nie natom cię chowała...
— Mamo, mamo, ty ich znasz!... Ty sama nieraz na nich wygadywałaś!
— Zapewne, ale cóż począć!? Skąd wziąć innych?... Zresztą znasz ojca, nie powiedziałam mu nawet, żeś mi taką zrobiła awanturę, bo by cię za byle kogo wydał, przez kozaków kazał do ołtarza wlec... Powiedziałam mu, żeś chora i dlatego siedzieć musisz...
— A czy lekcje będę mogła brać?
Krew zalała pełne policzki Niłowowej. Odwróciła oczy od córki
— Nie wiem, nie wiem!... — odrzekła z gniewnem wahaniem. — Poco ci taka wielka nauka!?...
— Jakto?... Już zmieniłaś myśli, matko... przedtem mówiłaś, że to bardzo potrzebne, a teraz...
— A teraz myślę co innego; nie potrzebuję zdawać ci, smarkulo, sprawy z moich myśli!... Siedź, słuchaj i rób, co ci każę! Słyszałaś... — podniosła głos i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Twarz Nastazji znowu zastygła na maskę kamienną, znowu usta rozchylone przed chwilą pogodnie, jak płateczki róży, zamknęły się w wąską, bladą i twardą linję. Usiadła i zaczęła machinalnie snować igiełką, a gniewne myśli leciały przed nią burzliwym potokiem, przysłaniając i szyty wzór, i cały świat...
— Niech mię zadręczą, zamęczą, z kozakami powloką... Źli są, źli, nie miłowali mię nigdy... Dlaczego nie poczekają, aż stąd wyjedziemy?... Tu niema nikogo, ale gdzieś przecie są ludzie... Sama matka powiada... Niechby już przyjechał ten nauczyciel! Spytam go się... Zobaczymy, czy mi odmówią lekcji... Tutajby nie mogli mi przeszkodzić... weszłabym, choćby mię bili, wchodziłabym do komnaty, gdzieby on uczył, pod drzwiami bym podsłuchiwała... Ale tam... w szkole... I poco ta szkoła? Przedstawię mu, powiem, jak sprawy stoją, powiem, że żywcem mię chcą grzebać, że dla mnie jedyny ratunek nauka... Może budowę domu powstrzyma... On taki dobry, taki sprawiedliwy... Wszystko mu przedstawię, zrozumie, że w nim jedyna moja nadzieją i ratunek!
I spojrzenie, i oblicze, i cała postać młodego mężczyzny, wypłynęły przed nią jak żywe w mętnem powietrzu ocienionego pokoju... Patrzała w to miejsce, gdzie wydało się jej, że spostrzegła obraz, szeroko rozwartemi oczyma; obudził ją dopiero trzask gwałtownie otwieranych drzwi. Wpadł Grześ w czapce i futrzanej kublance...
— Nastka, Nastka! nowina, wielka nowina!... Jak się ino dowiedziałem, zaraz przyleciałem, żebyś nie mówiła, że cię zawsze tylko oszukuję! Dziesięciu zabili niedźwiedzi... Już jadą, wracają. Taju z Apaczi przywiózł wiadomość... Sam widział na własne oczy... Wiozą ich Ankalowie... Sani moc, pełne futer, pełne zdobyczy... A na jednych leży ranny Sybajew... Zwierz go pod siebie podgarnął, Beniowski ku bestji podskoczył, chciał jej w ucho strzelić z pistolca, lecz niedźwiedź Sybajewa puścił a Beniowskiego pazurami za łeb chwycił... Zginął Beniowski!... Inni pierzchli... Jeden z nich nie oparł się aż w Apaczi... Taju zaraz pchnął do ojca gońca... Jest w kancelarji, gada... Ho, ho! Wysoko nosił głowę Beniowski, ale niedźwiedzie kamczackie nie żartują! Zażarte bestje, ho, ho!...
— Zginął Beniowski?... Co ty mówisz?... Nieprawda, Grzesiu, nie może być!... Ty zawsze sobie drwisz, tak strasznie mię dręczysz!... Jakże on mógł zginąć... przecież tutaj... nie... — zaszeptała dziewczyna, podnosząc się zwolna. Nie zdążyła jednak wiele unieść się z siedzenia, jak upadła bez czucia do nóg brata.
Ten odskoczył przerażony, zgarbił się i chyłkiem wymknął na dwór przez korytarz, mimo kuchni, pełnej kobiecych głosów.
Ale Mironowna usłyszała stuk drzwi wchodowych, wyjrzała, a spostrzegłszy uchylone dźwierza do pokoiku Nastazji, co tchu tam pobiegła.
Zimno ocuciło dziewczynę, z trudem uniosła przymknięte powieki i rozpoznała przedewszystkiem w mętnym zmroku pierwszego zbudzenia czyjeś palce tuż blisko swej twarzy, bryzgające jej wodą na lice, poczuła wodę na obnażonej piersi; dalej rozpoznała oblicze matki blade, ale spokojne, a jeszcze dalej w nogach łożnicy ciemną, kanciastą twarz kamczadalskiej niewolnicy z zagasłemi z przerażenia oczyma. Mironowna tarmosiła ją za rękaw, zwłócząc futrzany kubraczek.
— Puśćcie mię!... Dajcie mi... usnąć! — szepnęła dziewczyna.
— Zaraz, jeno cię rozdziejemy... Będziesz mogła spać, dzieciątko, ile zechcesz! — odpowiedziała Mironowna.
— Co ci się stało? — pytała pani Niłowowa.
Nastka odwróciła do ściany głowę i usta jej zadrgały.
— Potem, Marta Karłowna, potem... Niechby teraz usnęła krzynę... Ale przedtem może się gorącego biteniu napijesz, dzieciątko? — szeptała Mironowna.
Widząc, że dziewczyna się nie rusza i głowy ku nim nie obraca, kobiety otuliły ją starannie „czołdrą“ piesakową i oddaliły się na palcach. Cisza zaległa komnatę.
— Co się stało, co się stało?... — rozmyślała dziewczyna, czując, że ból szalony znowu ją chwyta za serce. — Ach, tak... umarł, niema go!... Zwierz szalony zgruchotał mu głowę cudowną, rozszarpał jego piersi... Nie, nie... Nieprawda!... Ten nicpoń zawsze kłamie, dręczy mię i dokucza... Niepodobna!... Inaczej matki twarz nie byłaby tak spokojna, przecież lubiła go... Niechby już przyszła ta Mironowna... usta mi płoną, gardło wysycha... Mironowna, Mironowna, gdzie jesteś?...
— Idę, idę, dziecino, biteń ci niosę gorący, wyborny, ze starego kurskiego miodu, z bursztynowego lipca, co go chronię w apteczce jak źrenicę oka na nasze słabości niewieście... Pij, duszo moja, gołąbko, pij! Wzmocni cię odrazu, wróci ci siły i ducha!
Dziewczyna chciwie przytuliła wyschłe usta do brzegu srebrnej kruży.
— Słuchaj, nianiu — rzekła, zwracając starej do połowy opróżnione naczynie. — Na miłość Boga, powiedz mi!... Przez rany Chrystusowe... przez łzy Matki Boskiej Bolejącej zaklinam cię!... Czy to prawda, czy to prawda, że on... zabit? Że bestje pożarły nauczyciela mego?...
— To już wiesz?... Domyślałam się... Tak-że to go miłujesz, nieszczęsna... Niegodnego włóczęgę, zbrodzienia?... Nacóż ci to przyszło, szlachcianko zacna, córko carskiego zastępcy władnego, że mdlejesz na wieść o śmierci marnego raba!?
— Milcz, milcz!... On był dobry jak Archanioł, a mądry jak Duch Święty... Był dla mnie jak gwiazda jasna, jak słońce, co rozświetliły mrok... On mi pierwszy powiedział o świecie innym, gdzie ludzie żyją skromni, czułego, sprawiedliwego serca, gdzie niema ni rabów, ni panów, ni katów, ni lochów, gdzie dzień jednakowo lśni dla wszystkich z błękitnego nieba nad zielonemi wyspami wśród sinego morza... A teraz wszystko znikło, na zawsze zatoczyło się w przepaść!... Nianiu, ach, nianiu, jakże strasznie, jak ponad wyraz wszelki... serce mię boli, jakże mi w piersiach ono się tłucze, jak przez gardło niby chce wyskoczyć... Jakże cierpię!... Uspokój ty mię, ukój... Daj mi co napić się, abym usnęła albo umarła!... — skomlała cichutko, słaniając się z boku na bok, z rękami na sercu.
— Gołąbeczko moja białoskrzydła, zazulo moja maluchna, ani napoju ci dać nie mogę żadnego, ani bólu serca uciszyć!... Zadał ci czary jakieś ten czarnoksiężnik! Wszystkich on tutaj odurmanił, prócz mnie starej wygi... Przejrzałam jego grę nawskroś! Napomykałam Marcie Karłownie, napomykałam, że nieprzystojnie dziewicy szlacheckiej u chłopa, obieżyświata się uczyć... Co innego, gdyby dworską wziąć do niej panią... „Ale jej niema“, mówiła mi — a teraz sama żałuje...
— To ona... wie?... — spytała żałośnie Nastazja, opadając na poduszki.
— A wie!... Ale nie bój się, nic nie powie! Lepiej, że się tak stało... Wypłaczesz się, przebolejesz, mędrsza się staniesz...
— Idź już sobie, idź!... — zaszeptała dziewczyna, rzucając się po puchach boleśnie z boku na bok.
Wyszła Mironowna, cicho stąpając na pilśniowych podeszwach.
Nastazja naciągnęła puszystą czołdrę na głowę, podkuliła kolana aż pod samą brodę i w tem ukryciu jęła płakać w głos, jak małe dziecko, zanosić się od szlochów rwących wnętrzności. Głos jej jak żałosne wycie pokrzywdzonej wilczycy przebił futro, wydobył się za ściany łożnicy, dotarł do kuchni. Niebawem silna ręka zdarła nakrycie z głowy dziewczyny.
— Zmysły straciłaś, dziewucho!... Zanosisz się bez pamięci!... Milcz zaraz, bo ojciec usłyszy... I tak mam z tobą wyżej uszu kłopotów... Czego wyjesz?... Czy spał z tobą ten drab?... Czy cię uwiódł?... Gadaj zaraz, jak było!... Bo nie rozumiem, czego tak płaczesz, czego tak wojujesz!?... — syczała pani Niłowowa.
Wlot wyschły łzy w oczach Nastazji; wyprostowała się i zacięła usta.
— Masz bachora w brzuchu?... Gadaj!... Dobrze w takim razie, że zginął, bobym pasy drzeć z niego kazała, przybłędy... Dolo moja, dolo! Na utrapienie swe pozwoliłam się otumanić gładkim słówkom tego lacha... Wszyscy oni zdradliwi, jak żmije i syczącym jaszczurczym.... mówią językiem!... Bić! nić! śnić! Jeżeli cię tknął, bić każę na placu w noworoczny mróz jego ziomków, tego Bielskiego, Winblatha i nawet sługę jego, przeklętego raba Andrzeja! Popamiętają, co to oczy podnosić na naczelnikowskie córki...
Nastka śledziła matkę niepostrzeżenie z pod opuszczonych powiek; złowrogi blask jej oczu i niewidziany nigdy przedtem wyraz mściwości na twarzy przybił doreszty zbolałe serce dziewczyny, jak lodowy głaz.
— Skąd?... Co? Dlaczego... ją tak krzywdzą, a gorzej jeszcze jego?... Jakiem prawem?...
Chciała zerwać się i ciskać jak matka przekleństwa, grozić i razić boleśnie, tratować i rozbijać... Drżała i wszystko w niej wrzało; rozumiała jednak, że na jej krzyk może zjawić się ojciec, może wreszcie wezwać go rozgniewana matka, a wtedy... Groza ją przejęła, stężała, bez ruchu, twarz odwróciła do ściany i usta ścięła, jak cieniutką nitkę.
— Nic, nic nie było! Marto Karłowno! Jak mogło być?... Przecie z niej oczu nie spuszczaliśmy, dzień i noc strzegłam jej, a w jadalnym zawsze były dzieci — uspakajała Niłowową Mironowna.
— Jak suka chce, zawsze czas i okazję znajdzie! — mruknęła pani Niłowową, uspokajając się trochę. — Radzę ci, dziewko, przyjdź do rozumu, przestań głupstwa robić, i upokorz się, jedyne to dla ciebie wyjście. Ojciec nie wie, wszystko obejdzie się kryto-szyto... Nie powiem mu, choćbyś bachora miała, wydamy cię za mąż! Ale opamiętaj, opamiętaj się!... A teraz wstawaj i odziej się, abyś mogła wyjść do wieczerzy... Chodź, Mironowna, chodź, pomożesz mi pieróg do pieca wsadzić!
Nastazja wiodła za niemi oczyma, aż wyszły; potem znagła uklękła na posłaniu, schyliła się, wyciągnęła z pod pierznika ukryty tam nóż, opuściła z ramienia giezło, przystawiła zimne ostrze do białych piersi, tam, gdzie słabo kołatało się ciężkie, udręczone serce, i pchnęła...
Słaby jęk rozbrzmiał w omroczonej komnacie. Usłyszała go jednak Mironowna w dalekiej kuchni, chyżo pobiegła do panieńskiego pokoju na pilśniowych podeszwach, a za nią sunęła poważnie Marta Karłowna, ciężko stawiając grube nogi na skrzypiących deskach podłogi. Poruszyło ją przecie już wśród drogi rozpaczliwe wołanie Mironowny:
— Zabiła się, zabiła!... Ratunku!...
Skoczyła żwawo Marta Karłowna i jak orlica przypadła z rozpostartemi rękoma do okrwawionego ciała córki.
— Żyje!... Lodu, Matko Boska, lodu... Na Boga!... Krew utamować, balsamu... — szeptała wystraszona Mironowna.
— Lodu!... Doktora!... Leć zaraz po felczera Lapina!... — rozkazywała pani Niłowowa oniemiałej z trwogi niewolnicy.
Nim felczer nadjechał, Nastazja przyszła do siebie; szczęśliwym trafem nóż ośliznął się po żebrach, skórę jeno rozorał głęboko. Rychło ujęto krew, nałożono bandaże i blada jak płateczek, osłabiona dziewczyna legła na wezgłowiu; rozwichrzone czarne jej włosy i płonące oczy zdawały się jeszcze czarniejsze, jeszcze ognistsze wśród powszechnej białości posłania.
Niedługo przyszedł naczelnik, którego wzywano do kancelarji, i pytał, coby znaczył ten rejwach, przyjazd felczera i cała choroba.
— Upadła wypadkiem na nożyce i pierś sobie przekłuła!... — zręcznie skłamała Niłowowa.
— Niezgrabna zawsze, jak niemiecka krowa! — burczał Niłow. — Ech, dziewczyno, dziewczyno, i ojcu też spadł kłopot niemały na głowę... Będę musiał o śmierci tak znacznego zesłańca dać zaraz znać do Petersburga... Jeszcze mi nie uwierzą, pomyślą, że uciekł... Kazałem więc ciało zamrozić i przywieźć tutaj. Nie pochwalą mię jednak pewnie, nie pochwalą, że tak daleko pozwoliłem wygnańcom odjechać... Ha, cóż robić!... Chciałem dobrze i byłoby dobrze, gdyby się udało. Szkoda chłopa, dzielny był! Lubiłem go za dowcip! Zawsze coś wesołego opowiedział... Szkoda go, nauczyciela twego, dziewczyno, co? Nieprawda?... Szprechen zi dajcz?... Co?... Nie będzie już, nie będzie: szprechen zi dajcz?... — zwrócił się do córki.
Ta próbowała się uśmiechnąć, lecz zamiast tego bolesny skurcz wykrzywił jej usta.
— Idź już, idź sobie! Nie widzisz, że słaba!... — wypędzała męża pośpiesznie Niłowowa; Mironowna otworzyła mu uprzedzająco drzwi.



XIV.

Dzień był słoneczny ale mroźny. Śnieg we« solo skrzypiał pod nogami przechodniów. Koronki srebrnego szronu ubrały gałęzie drzew i przęsła płotów. Ich kryształowe wykwity jak lekkie puchy, zawisły na ośnieżonych okapach domów, czepiały się obmarzłych ścian, bieliły czarne od starości bierwiona fortecznej palisady, chwiały z migotliwemi blaskami swoje festony pod stropem warownej bramy, gdzie biały od sadzieliny własnego potu i oddechu kozak, zaszyty od stóp do głowy w futra, chodził niecierpliwie, błyskając lufą muszkietu.
Mimo niego raz wraz przejeżdżały sanie, wioząc do kancelarji miejscowych dygnitarzy. Naczelnik zwoływał wielką radę. Już był przyjechał sekretarz Nowosiłow i setnik Czernych, porucznik Norin, pisarz Sudejkin, oficerowie Kumin i Popow, oraz kapitan okrętu Czurin.
Czekano tylko na protojereja Łożkowa. Podczas gdy drobiazg wojskowy i pomniejsi urzędnicy, zebrani w pierwszej izbie, cicho gwarzyli między sobą, w pokoju głównym rozparty na krześle Niłow słuchał w zamyśleniu zawiłego dowodzenia Czernycha.
— Skutkom bywa rzecz pożyteczna, aby rozważyć wszystko od źródła, od samego korzenia... A więc po pierwsze, skoro nie chcą płacić, więc trzeba ich zwojować...
— Właśnie w tem sęk!... — przerwał niecierpliwie Niłow. — Wojować?... Wojnie nieprzychylny jest Petersburg... Wciąż odbieram stamtąd ukazy, aby inorodców szczędzić, jako z nich a nie z kogo innego jest wielki dla skarbu dochód... Że wyniszczać, wypleniać ich żadną miarą nie należy, przeciwnie oszczędzać i rozmnażać!... Każą więc brać zakładniki i działać łagodnością, a my cóż uczyniliśmy: zakładniki puściliśmy i wzamian nic... Nie pochwalą nas za to, och, nie!...
— Zbyt dowierzyła Wasza Wysoka Szlachetność słowom tego obieżyświata. Dawno już miałem na niego oko!... Sztuka cudzoziemska!... — rzucił Nowosiłow, poprawiając oburącz obwisły żołądek.
— Gdyby był żył, rzecz wyglądałaby może wcale inaczej... Zdolny był! — bronił się naczelnik. — Szkoda go, wiele przez tę jego śmierć pokręciło się spraw... Czy aby tylko pewna, że zginął?...
— Najlepszy na to dowód, że, dotychczas nasz wysłaniec nie wrócił!... Gdyby żył, z radosną nowiną jużby przygnał!...
— Mapy i papiery pozabierał, sprawozdanie miał pisać... Gdzie to teraz jest?... Jak to znaleźć i wydostać!...
— Dawno już mówię, że należy wysłać ludzi, rzeczy Beniowskiego opieczętować i straż przy nich postawić... Skoro umarł, majątek jego idzie na skarb.
— Jaki majątek? Co on może mieć?... Zresztą mieszka z tym Chruszczowym... Ten powie, że to jego...
— Zabrać wszystko, nie pytając Chruszczowa... Czyż Chruszczów nie jest takim samym bezprawnym rabem, jak i tamten? A co do majątku, to niech Wasza Wysoka Szlachetność nie myśli... I ze sobą on trochę przywiózł i wygrał niemało ostatniemi czasy; od kupców uzbierało się pewnie futer i pieniędzy, koło pięciu tysięcy...
— Co mówisz, Sergjuszu Mikołajewiczu?... Skądże tyle? — zdziwił się Niłow.
— Właściwie to nie jego a nasze... — wstawił żałośnie Czernych. — Chciałem właśnie prosić Waszą Wysoką Szlachetność, aby raczył cały ten jego majątek nam przyznać, albowiem od nas pochodzi...
Tu obszernie i mętnie jął opowiadać, jak to Beniowski „wciągnął go wraz z sekretarzem do spółki dla gry w szachy“, jak ich namówił do zawarcia pisemnej umowy z kupcami Kazarinowym, Czułosznikowym, Proskuriakowym i innymi na pięćdziesiąt partyj, „każda po trzysta rubli gotówką, prócz futer, których mieli brać do woli“...
— Z nich wygrał zaledwie dziesięć, trzy przegrał, zostało trzydzieści siedem... I co będzie teraz z nami, nie wiemy, gdyż oni mają po swej stronie najlepszego gracza w Kamczatce, a może i w całej Syberji, Koleskowa z Wierchniego Ostrogu. Ma niedługo przyjechać. W umowie zaś powiedziano, że w razie odmowy grania, strona płaci pieniądze jak za przegraną...
— Jedyna nadzieja nasza w Waszej Wysokiej Szlachetności, że nie odmówisz nam obrony i sprawiedliwym swym sądem rozwiążesz tak krzyczącą umowę wobec śmierci głównego winowajcy! — wstawił pokornie sekretarz.
Niłow nachmurzył się, zmarszczył krzaczaste brwi i milczał.
— Nic nie wiedziałem! Nikt mi nic nie powiedział!... Dzieją się w powierzonym mi kraju takie rzeczy, tysiące rubli przechodzą z rąk do rąk, a ja nic nie wiem... I kto to robi: moi właśni urzędnicy! — zagadał wreszcie.
Czerwone żyły nabrzmiały mu na skroniach, a dłoń zaczęła gniewnie stukać po kolanie.
— Wielka jest wina nasza! I obiecujemy na przyszłość nic już bez wiedzy Waszej Wysokiej Szlachetności nie przedsiębrać!... Tymczasem jednak prosimy o łaskę i ratunek... Te pieniądze i futra, wygrane przez Beniowskiego, właściwie są nasze, nie do skarbu więc powinny być zabrane, jeno oddane nam, prawym ich właścicielom... Wszystko co ponadto u tego człowieka się znajdzie, również do Waszej Wysokiej Szlachetności sprawiedliwie należeć powinno, jako jego wspaniałomyślnego dobroczyńcy... — dowodził setnik, któremu strach wrócił niespodzianie jasność wysłowienia.
Podtrzymał go sekretarz i naczelnik, po krótkiem wahaniu się, wysłał z miejsca pięćdziesiętnika z dwoma kozakami, aby Chruszczowa z mieszkania wraz z domowniki wyrzucił, wszelkie wejścia opieczętował i straż przy nich postawił do dalszego rozporządzenia.
Zaledwie odjechali wysłańcy, zjawił się nareszcie oczekiwany pop Łożkow, wychudły i wyżółkły, z długą siwą brodą. Obecni, nie wyłączając Niłowa, podchodzili doń kolejno po błogosławieństwo, a duchowny kreślił nad schylonemi ich głowami znak krzyża i mówił zdyszanym głosem:
— Darujcie opóźnienie, zacni wielmoże, ale zwlec się musiałem z łoża... Trzyma mię niemoc, zimnica obrzydła już który miesiąc... Obiecał mi pomoc Beniowski, nawar miał z kory jakowejś zgotować, ale umarł, pożarty przez dziką bestję... Niema więc ratunku, jedyna w Bogu nadzieja... On pierwsza i najgłówniejsza nasza ucieczka!... O cóż chodzi, zacni panowie?...
Kazał Niłow wejść wszystkim urzędnikom, wojskowym i kupiectwu do głównej komnaty, gdzie posadził za stołem protojereja, sam siadł z jego prawej strony, a z lewej umieścił sekretarza Nowosiłowa.
— Wezwałem was, aby się wspólnie naradzić, jako przedstawić najlepiej to nieszczęście, że, słuchając nierozważnej rady lekkomyślnego człowieka, zaufaliśmy mu i puścili na wolność rządowe zakładniki ankalskie... Wszyscyśmy porówno winni tego uszczerbku interesu skarbowego, jako teraz Ankalowie cale jasaku płacić nie zechcą, a skarb każe niedobór pokryć z kieszeni mieszkańców, za przykładem lat dawnych, uważając wspólną wszystkich porękę za najlepszą swych praw rękojmię... — zaczął naczelnik głuchym głosem.
Wtem nazewnątrz rozległy się hałasy, tupot nóg, rozmowa, drzwi od sieni otwarły się gwałtownie i wpadł zaśnieżony kozak.
— Jadą, Wasza Wysoka Szlachetność, jadą!...
— Kto jedzie?... Co znowu i skąd!?...
— Kapitan Sybajew jedzie, prowadzi moc renów ankalskich i kamczadalskich zakładników, sanie ładowne...
Zerwali się i ruszyli wszyscy na ganek i dalej ku bramie fortecznej, gdzie zbiegała się już zewsząd straż i służba forteczna. Nawet chory protojerej podążył za nimi z srebrnym krzyżem napierśnym w ręku, podtrzymywany z jednej strony przez diaczka a z drugiej przez dorosłego syna.
Ulicą, w kłębach złotej mgły, przesianej słońca posnową, szła, miarowo stąpając, w szyku wojskowym kolumna ludzi z muszkietami, błyskającemi równo na ramionach, jak sztaby lodu; za nimi ciągnęły sznurem ładowne sanie, zaprzęgnięte w kudłate psy; przy każdym zaprzęgu, trzymając się za „poklaski“, szli psiarczykowie z okutemi „osztołami“ w ręku, pilnie zważając na zgorączkowane bliskością domów zwierzęta...
Dalej, gdzie para oddechów bila wyżej i gęściej, wśród lasu rogów reniferowych migotały górą groty dzid i wypływały to tu, to tam głowy i barki ludzi w ciemnych szłykach futrzatych, w pstrej wzorzystej odzieży ze zwojami rzemiennych powodów i arkanów w dłoniach. Pochód zamykał znowu oddział muiszkietników.
Stronami biegła gawiedź miejska, pchając się i pokrzykując.
Dopóki byli daleko i trudno było w oparach pod słońce rozeznać twarze, panowie starszyzna patrzyli na nich z pewnym niepokojem, a porucznik Norin kazał stanąć odźwiernym u łańcuchów zwodzonego mostu, straży zaś obejrzeć skałki u muszkietów; skoro jednak zaszli w błękitny cień palisady, zbliżyli się i opadł opar oddechów, niepokój zamienił się w zdziwienie:
— Beniowski!... Skądże on?... Oczom nie wierzę?... Czy może się mylę?... — zawołał wreszcie Niłow.
— Doprawdy on!... On!... Nałgali!... — krzyknął radośnie setnik Czernych.
— On, on!... — powtórzyli inni.
Beniowski szedł spokojnie na przedzie muszkietników bez muszkietu, z ręką na temblaku, grubo owiniętą szmatami.
Przed bramą rzucił rozkaz, orszak wstrzymał, rozwinął front wzdłuż drogi, puścił przodem sanie z bagażami, a gdy przeszli wojownicy inorodni z renami, złączył się z tylną strażą i łańcuch żołnierzy półkolem zręcznie poza idącymi zatoczył. Dziwowali się wszyscy sprawności tych ruchów, ale bardziej jeszcze podziwiali tęgich, wspartych na ratyszczach ankalskich wojów. Aż wystąpił z nich jeden, ostawiwszy broń na miejscu, a dwaj inni, również bezbronni, towarzyszyli mu, podtrzymując go dostojnie za łokcie i podkolanka. Szli tak długo, wolno, wśród szpaleru ciekawych, aż znaleźli się przed obliczem naczelnika; wtedy padli na kolana, jak przed zwycięzcą i, dotknąwszy dłońmi czoła i oczu, oparli palce na śniegach tuż przed stopami Niłowa.
— Czegóż chcą?... — spytał ten przez tłumacza.
— Gniewna, nierozumna myśl żyła wśród nas, jeżyły się ostrza żelazne w rękach, zapamiętałość gnieździła się w sercach... Ginęli mężowie wasi i nasi, płakały niewiasty, głodem przymierały dzieci... Krew gniewu i zemsty ćmiła spójrzenie oczu... Tak szło i zdawało się, że iść będzie do końca istnienia ziemi... Zło zaludniło pole pomiędzy nami i wami, zamieszkała je śmierć... Język milczał, pełen przekleństwa i żółci... Duch, co żył na Górze Ognistej, i ten, co mieszkał we wzdętej fali Wielkiej Wody, i tamten Kosmaty, co przebiegał lasy, zrozumieli, że nastał czas, aby zgładzić dzieci Boga Białego, dla których Słońce wschodzi za Górą Wschodnią, a zachodzi za Górą Zachodnią... Poszczuli swych krwawych wysłańców na lud bezbronny, na śpiących w namiotach, na spokojnie zarzucających sieci, na dobywających futra lisie i sobole w rzadkawych zaroślach i czarnych ostępach, na nocujących ufnie u ognisk i na przechodzących łęgi poliste... I już zginąć miał lud Ankali i plemię Orun, aliści zmiłowało się serce Twoje i posłałeś broń ognistą i mądrego białego człowieka, co ją umiał nabić i skierować... Poznaliśmy dobroć Twoją i rozum Twój i pragniemy zachować serce Twoje... Oto my, których oszczepy nie pochylały się nigdy nadaremno, składamy je u nóg Twych i prosimy o przyjaźń, obiecując przyjaźń, ofiarujemy serce i prosimy o serce, niesiemy ubogie podarki i obietnicę płacić dobrowolnie doroczną daninę, jako i inne ludy podwładne Twej opiece i ramieniowi...
Tu wstali wojownicy i skinęli na sługi u sani, a ci, chwyciwszy narącza futer, nieśli je ku nim. Brali zatem po sztuce, po dwie skórki kastorowe brunatne, siwo mieniące się, brali skórki lisie czarno-bure, srebrzyste i niebieskie, jako słoneczny cień leśny, i lisie czerwone jak ogień a z wierzchu złote, i ciskali kolejno pod nogi naczelnikowi; ciskali takoż skórki kunie czarne jak noc, oraz dropiate skórki torbachanie czarne z żółtym nalotem, i długowłose, ogniste rysie futra i białe jak mleko, piesakowe... Nareszcie z wierzchu na mieniące się w słońcu barwami kupy bezcenne rzucili trzykroć razy po trzy „soroki“ niezrównanych kamczackich soboli...
Szmer przeszedł po tłumach.
— To jest danina nasza pierwsza. Takąż kłaść będziemy rok rocznie z wolnej woli naszej z polowań naszych w górach Gamalskich, aż po szczyty Changaru!
— Poczekajcie! — przerwał tłumaczowi sekretarz. — W górach Changaru widzi mi się, że już inne panują plemiona... Zdaje się, że Choa-Szen i Sumka!...
— Góry te zdawna były nasze... Choa i Sumka zajęli je bezprawnie, ale umkną stamtąd na wasz rozkaz, jako umknęły lodowe niedźwiedzie!...
— Aha! — mruknął sekretarz. — Cóżto? Czy już wam tak Beniowski obiecał?... Zawcześnie, oj zawcześnie pozwala sobie...
— Powiedz im, że przyjmuję i dziękuję za tę pierwszą daninę... że obiecuję im łaskę wszelką i opiekę w imieniu Pani Naszej Najmiłościwszej Imperatorowej Wszech Rosji. Zostaną poddanymi Jej i wtedy dopiero zrozumieją i ocenią, ile to szczęścia... — zaczął wezbranym od radości głosem Niłow.
Długo mówił, ale znużony tłumacz krótko tłumaczył.
Skończyło się zaproszeniem wodzów na ucztę. Nazajutrz miała być spisana i zaprzysiężona obustronnie szczegółowa umowa. Tymczasem pozwolono przybyłym założyć pod miastem obozowisko, a kupców dopuszczono do handlu z nimi. Ze swej strony krajowcy ofiarowali miastu 100 renów, jako gościńca.
Radość była niezmierna i powszechna. Odbiła się ona żywem echem aż w dziewiczej izdebce Nastazji. Przyniósł ją Grześ, który opowiedział wszystko ze szczegółami i chorej siostrze, i zafrasowanej matce, i zachmurzonej Mironownie.
— Okazało się, że zwierz go nie pożarł, tylko mu rękę przetrącił i krzynę bok podrapał... Zabił bestję Panow oszczepem w sam czas... Jest taki wygnaniec, były kapitan, powiadają... Sybajew, ten, prawda, mocno raniony w głowę, ale powiadają, żyć będzie... Beniowski rychło się ocucił... Dowództwo po Sybajewie objął, krajowców zebrał, gadał z nimi, gadał, aż ich tu przyprowadził. Dlatego nie wracał i nie dawał znać... Nie miał czasu i ludzi trzymał wpogotowiu... Wszyscy go wychwalają!
— Zapewne, że rzecz może i dobra, ale to jego, raba, powinność! — rzuciła zgryźliwie Mironowna.
— Mamusiu, mamusiu, czy ja go aby zobaczę zaraz, niedługo?... — szeptała z gorejącemi oczyma Nastka.
Blade dotychczas usta nabiegły jej znowu purpurą, na jagodach zakwitły róże.
— Zobaczymy, zobaczymy!... — odpowiedziała wymijająco matka. — Być może, że czasu nie będzie miał... teraz... na wasze uczenie! Nastąpiły takie ważne sprawy rządowe, że ojciec będzie go pewnie wciąż potrzebował...



XV.

Gdy późno wieczorem Beniowski z towarzyszami przybył nareszcie do swego mieszkania, znalazł ku wielkiemu zdziwieniu na drzwiach pieczęcie, a przed drzwiami kozaków, którzy go grubjańsko odpędzili od proga.
Na gwar głosów wyszli od sąsiada Chruszczow i Alajda i objaśnili, jak rzecz się miała.
— Uważali cię za umarłego i chcieli majątek twój zagrabić do skarbu, a przy okazji i mój!... — tłumaczył Chruszczów.
— W tumulcie i powszechnej radości zapomnieli cofnąć straże! Nieporozumienie, które jutro rano się wyjaśni. Dziś chodźcie do mnie, zanocujemy razem, będzie ciasno, ale wesoło! — radził Baturin.
— Nie, nie można!... Nie jest to bynajmniej błahostka! Co raz w ich ręce wpadnie, niełatwo stamtąd wydobyć!... Mamy w mieście wielu ukrytych nieprzyjaciół i zazdrośników... Trzeba temu z miejsca łeb ukręcić... Zaraz pojadę! — oparł się Beniowski.
— Do kogo teraz trafisz? Śpią wszyscy!
— Pijani, jeszcze naskoczysz na awanturę...
— Słaniasz się na nogach, od wczoraj nie zmieniałeś opatrunku...
— Lepiej napisz list, pojedzie ktokolwiek z nas! — odradzali mu towarzysze.
Ale Beniowski nie słuchał, kazał wiernemu Jędrzejowi psy nawrócić i siadł na sanki.
— Wszystko sam, zawsze sam! Uważa się za jedyną wśród nas zdolną i godną osobę!... Despota! — sarkał Stiepanow, patrząc wślad niknącej w ciemnościach postaci.
Wygnańcy weszli kupą do Baturina, aby zaczekać na powrót naczelnika i otrzymać rozkazy, gdy jednak długo nie wracał, rozeszli się do domów senni i znużeni wrażeniami dnia.
Beniowski tymczasem zajechał do miasta wprost do komendanta. Setnik Czernych bardzo się zdziwił i zafrasował wiadomością, że straż nie została od domu Beniowskiego cofniętą.
— Zapomnieli, napewno zapomnieli! Cóżby innego mogło być... Ale ja nic pomóc nie mogę: rozkaz wydał naczelnik, on jeden tylko może go cofnąć. Chyba, żeby sekretarz wziął na swoją odpowiedzialność. Wiesz co, Auguście Samuelowiczu, jedź ty do niego, on ci sprzyja!
— Nie chcę go niepotrzebnie niepokoić. Skoro rozkaz wyszedł od naczelnika, zwrócę się do niego samego.
— Najlepiej, najlepiej, ale nie wiem, jak to tam będzie...
— Daj mi, Nikandrze Gawryłowiczu, przepustkę do fortecy na wszelki wypadek... Już późno!...
— Poco ci przepustka! Kogo, ale ciebie puszczą tam o wszelkiej godzinie...
Z trudem wymógł od niego Beniowski przepustkę.
— A wyśpij się dobrze, Auguście Samuelowiczu, i pamiętaj, że to jutro mamy z Kazarinowym ważną batalję... Bal u sekretarza! Inni sobie będą tańczyć, a my tymczasem poskubiemy tych gruboworych handlarzy... Ha, ha!... Dawno już wszyscy do tego tęsknimy! — gadał komendant, wyprowadzając Beniowskiego aż na przydźwierek.
Straż poznała Beniowskiego i, odebrawszy przepustkę, puściła boczną kładką do fortecy, gdyż most ze względu na obecność pod miastem wojowników ankalskich był podniesiony. Jędrzej z saniami odjechał w stronę więzienia, aby przytulić się z psami dla ciepła u jakiego budynku.
Beniowski szybko minął błyskający mdłem światłem odwach, ciemny budynek kancelarji, ciemne korpusy składów, kierując się wprost do domu naczelnika, gdzie w niektórych oknach gorzały jeszcze światła.
Zastukał ostrożnie do drzwi kuchennych. Długo nikt nie odpowiadał, wreszcie dźwierze uchyliły się i ze szpary wyjrzał długi nos Mironowny.
— A czego tam? Wszelki duch Pana Boga chwali... To wy, panie Beniowski? Czegóż to po nocy chcecie?...
— Chciałbym w sprawie osobistej zobaczyć się z naczelnikiem.
— Nie można!... Śpi... A jak śpi, szczególniej po... zabawie, to go nikt ruszać nie śmie! Taki rozkaz wydan raz na zawsze!...
— O cóż to chodzi?... — spytała nagle, występując z cienia, pani Niłowowa.
— Opieczętowano mi dom, miłościwa pani!... — odrzekł kłaniając się Beniowski. — Nie mam się gdzie na noc podziać, ani potrzebnego odzienia na zmianę, ani pościeli skąd dostać!
Wyczuwał wrogość z wyrazu twarzy i spójrzeń stojących przed nim kobiet i, nie rozumiejąc powodu, chciał się wycofać. Mironowna jednak przymknęła nagle za nim drzwi, skąd ciągnęło mroźne powietrze, musiał więc krok naprzód postąpić i znalazł się w blasku łuczywa, płonącego u przymurku. Marta Karłowna obrzuciła ponownem spojrzeniem jego rękę ranną, twarz bladą, uduchowioną, całą postać zgrabną i silną. Źrenice jej na mrugnięcie powiek spotkały się z jego cudownemi oczyma.
— Nic panu poradzić nie mogę! — szepnęła, cofając się w cień, aby ukryć wybijający na twarzy rumieniec. — Mironowna, idźno zobacz, co tam z Nastką. Słyszę, że jęczy...
Beniowski podniósł głowę, spojrzał bystro w stronę drzwi wewnętrznych, gdzie znikła Mironowna, ale o nic nie pytał.
— Zanocuj pan u nas!... — rzuciła niespodzianie Niłowowa. — Widzę, że pan ranny. Za chwilę przyjdzie Lapin i opatrzy pana... Posłaliśmy po niego...
— A więc ktoś chory jest w domu państwa?
— Tak, trochę... Nastka!... Nic szczególnego... bok ma przebity... Więc zostaje pan? Mironowna zaraz panu przyrządzi posiłek...
— Mam z sobą niewolnika i psy, które czekają pod bramą, noc mroźna... A w wiosce towarzysze...
— Zawsze pan o nich tylko myśli... Oni pana zgubią, zobaczy pan... To hołota, znam ich, a pan inny... Pan się może odznaczyć, wysłużyć... Mąż często to mówi... Zostań! — szepnęła, przystępując zupełnie blisko. — Śpi, pijany... Zostań!...
Milczał i czapkę niespokojnie w rękach obracał.
Pobladła i cofnęła się, gdyż Mironowna ukazała się już na progu.
— Pani kochana, trzeba jednak coś zrobić!... Dziewczyna gorączkuje, opuchlizna idzie coraz wyżej, cały bok i ramię czerwone, gorzeje jak ogień... A ten Lapin nie jedzie!
— Wątpliwa, aby przyjechał... Był też na fecie i widziałem, że się mocno do butelki przykładał... Może gdzie śpi! — zauważył Beniowski.
— A pan, co taki mądrala, czyby pan czasem nie pomógł? Męczy się gołąbeczka, męczy się, cierpi bardzo za... cudze grzechy! — dodała niańka z wyrzutem.
— Owszem. Znam się trochę na ranach, jako człowiek wojenny...
Lecz Marta Karłowna nie śpieszyła go prosić. Spojrzawszy ukradkiem na jej twarz, zrozumiał, że się w niej coś waży, że walka jakaś nią targa.
— Muszę wracać! — rzekł stanowczo. Już późno!...
— Więc chodź pan i... opatrz tę ranę, ale o niej wiele po mieście... nie gadaj! — bąknęła wreszcie Niłowowa.
Wszedł do komnatki słabo oświetlonej olejnym kagankiem, pełnej zaduchu i zapachu lekarstw. Na białych poduszkach odrazu dostrzegł rozwichrzoną plamę czarnych włosów dziewczyny i w jej wieńcu rozognioną twarz anioła.
Utkwiła w nim gorejące oczy i zdawało się, że go poznaje, gdyż przysiadła, powiodła ręką po licach, jakby chciała zetrzeć z nich resztki snu.
— Aha, jesteś... przyszedłeś... Czekałam... Miłuję cię nadewszystko... — zaszeptała cichutko. —...Porzucisz ojca twego i matkę twoją... Na wyspach... gdzie wieczna kwitnie wiosna, pod łagodnem słońcem... wśród sinego morza... Ach, jakże boli!... jakże boli!... — dodała nagle zupełnie przytomnie i wyraz katuszy ściągnął jej śliczne rysy.
— Proszę pokazać, gdzie jest rana?... — spytał wzruszonym głosem Beniowski. Płacząca Mironowna objęła za ramiona chorą i, szepcząc jej do ucha pieszczotliwe wyrazy, położyła na wezgłowiu, ranionym bokiem ku górze, poczem uniosła giezło i zaczęła odwijać obwiązki. Dziewczyna nagle przycichła i spokojnie pozwalała robić wszystko ze sobą; dopiero gdy poruszono ostatni szmat, przesiąknięty spiekłą krwią, jęknęła boleśnie.
— Co to jest?... Coście tu przykładali?
— Cóż mieliśmy przykładać!? Lapin od samego rana zaprzepaścił się z waszymi wojakami... Wyjechał gdzieś za miasto po obiecane reny, czy tam co... Bóg was wie!... Rana krwawiła, więc chleba z pajęczyną wczoraj jeszcze... Zawsze pomagało, było dobrze, a bo to pierwszy raz!... — dowodziła Mironowna.
— Zaraz to obmyć ciepłą wodą i lodu przyłożyć... Macie jaki pęcherz bydlęcy albo rybi?... Tu wszędzie lód kłaść trzeba aż tak wysoko... Boże, jakże napuchło!... Ogień nie ciało!... Gruczoły mogą się zapalić w piersiach! — mówił Beniowski, dotykając drżącemi rękami czerwonych półkuli dziewiczych i sczerniałego wokoła ciała.
— Coście narobili, coście narobili!... — powtarzał stroskany.
— To nie my, to ogień idzie od wnętrza... Chleb z pajęczyną odwieczny sposób, zawsze dobry... Pamiętam, jak Iwan Piotrowicz raz cięty został siekierą... Pamięta pani?... — zwróciła się do Niłowowej Mironowna.
Ta stała opodal blada jak śmierć, z zaciśniętemi ustami. Nagle otrząsła się.
— Lodu, Mironowna, lodu!... Ciepłej wody, daj, daj... ja sama!... — rzekła, pochylając się nad córką.
Ta półświadomym ruchem objęła nagle matkę za szyję:

„Trafił się sęczek na drodze,
Rozdarł... giezłeczko... niebodze...“

majaczyła półgłosem.
— Boże, mój Boże!... Czy aby żyć będzie, panie Beniowski?...
— Byle zaognienie wstrzymać od strony gruczołów, to reszta rzecz mała!... Nie takie rany ciało ludzkie znosi i goi... Źle, że odpływ złej ropy został wstrzymany i poszedł wgórę. Stąd uderzenie humorów do głowy... Należałoby dawać co godzin parę odwaru z gorzkiej kory chinowej, a jeżeli jej niema, to choć z bylicy... I chłodzący napój z soku żórawinowego... — radził spokojnie.
— Nic tego niema, nic!... Przeklęty kraj... Tylko wódka i wódka... Może dać nastojki spirytusowej z czarnych porzeczek?... Ona też zawiera goryczkę...
— Boże uchowaj! Gdybym mógł wrócić do domu, tobym może tam co znalazł...
— Idź, jedź!... Idę zaraz, zbudzę męża!...
Nie mogły się wszakże kobiety docucić Niłowa; bił je, kopał nogami, rzucał w żonę butami i posyłał po tysiąc razy do wszystkich djabłów...
— Nic z tego nie będzie! To kara za moje grzechy! Ty, Auguście Samuelowiczu, jedź zaraz, może znajdziesz jakie leki u towarzyszy... Jak znajdziesz, to wracaj! Czekać na ciebie będziemy choćby do rana!



XVI.

Posiedzenie Rady Związkowej zapowiadało się bardzo burzliwie. Spiskowcy, milczący i posępni, zebrali się w nowo zbudowanej szkole, dokąd przeniósł się był przed paru dniami Beniowski.
Zagaił on posiedzenie przedstawieniem rzęczy:
— W kasie mamy cztery tysiące rubli zgórą, prócz skórek lisich, sobolich, kunich, bobrowych, wiewiórczych, zajęczych, skór niedźwiedzich i reniferowych na pościele i obuwie, na ogólną sumę półtora tysiąca rubli; prócz tego mamy dwie setki ryb wielkich, trzy tysiące śledzi i drobnej ryby dla psów, trzy tusze niedźwiedzie. Mamy więc w skarbcu spiskowym zaopatrzenie pewne dla trzydziestu ludzi i pieniędzy oraz wartości wymiennych na uzbrojenie ich, na zakup oręża i amunicji. Trzeba będzie zwolna, ale stale zakupywać proch i muszkiety, o ile ich kto nie ma. Wpływy nasze w miasteczku wzrosły, już mieszkańcy nie tak od nas stronią, przeciwnie, za honor sobie poczytują zapraszać niektórych z nas i szukają naszej przyjaźni... A to rzecz niemała i nie tyle dla korzyści, jakie nam te znajomości dadzą, ile przez podniesienie poczucia godności i dumy w nas samych, zgnębionych dotychczas naszym stanem niewoli, pogardy i bezsiły. Bez wewnętrznego odrodzenia nie będzie nic, a wewnętrzne odrodzenie niemożliwe bez ufności w siebie i bez wzajemnego popierania się... Kto samotny, ten słaby, kto słaby, ten smutny i lękliwy! Szkoła, do której zapisało się 23 uczniów, pomiędzy nimi trzech kupców, pragnących się uczyć arytmetyki i cudzoziemskich języków, będzie dalszym ciągiem pożytecznych naszych stosunków z mieszkańcami. Chciałbym na pomocników w tej pracy przybrać sobie panów Chruszczowa i Panowa i mam nadzieję, że oni się do mej prośby przychylą, a Rada ją zatwierdzi... Następnie proszę Radę o przyznanie 30 rubli kapitanowi Sybajewowi na leczenie się z ciężkich ran, odniesionych w pożytecznej dla nas wszystkich wyprawie. Kapitan Sybajew ma się już lepiej, ale jeszcze czas jakiś musi się kurować. Mimo cierpienia swoje przywlókł się wczoraj dzielny ten człowiek do mnie i podał następujący obszerny raport, niezmiernie ważnej treści:
„W miesiącu sierpniu kupiec Czułosznikow, którego wszyscy tu dobrze znamy ze zdzierstwa i namiętnej gry hazardownej, uzbroiwszy własnym kosztem w Ochocku okręt do stu pięćdziesięciu beczek objętości, wysłał go był do wysp Aleuckich na połów kastorów. Ekwipaż jego składał się z 28 strzelców, którzy nieoswojeni z morzem za najpierwszą zaraz „buraską“ przymusili sternika, iżby przylądował do najbliższego Kamczatki brzegu. Przez to zdarzenie dużo tracąc, Czułosznikow gwałtem chciał przymusić ekwipaż do reperacji okrętu, iżby mógł z nim coprędzej na nowo wypłynąć na morze. Lecz niesforni strzelcy wzbraniali się pracować; udał się więc kupiec do rządu i wyjednał pomoc od niego wojskową, aby strzelców swoich siłą do posłuszeństwa przynaglić. Zapaleni podobnem z sobą obejściem strzelcy ułożyli jednomyślnie, iż natychmiast, skoro wyjdą pod żagle, opanują okręt i użyją go na odzyskanie swej wolności. Proszony przez nich Sybajew o radę w tej mierze dał im do zrozumienia, iż podobne przedsięwzięcie na wielkie ich niebezpieczeństwo wystawi, jeżeli Beniowskiego, który jest marynarzem, sobie nie ujmą i swoim naczelnikiem nie zrobią, w czem też wielkie upatrywał trudności. Przyjął ochoczo ekwipaż jego wskazania, prosząc go usilnie, iżby Beniowskiego, coprędzej, o jego determinacji uwiadomić raczył...“
— Jak widzicie, towarzysze i bracia — zaczął wyjaśniać Beniowski — iż okoliczność ta przynieść nam może niemałe korzyści, przez bardziej niż w dwójnasób zwiększenie siły naszej, oraz przez ów okręt, którym owładnięcie zbrojną ręką pozwoli nam wydartą wolność odzyskać. Z drugiej strony grozi nam niebezpieczeństwo, gdyż ludzie ci są niepewni i, pozostając wdali od naszego wpływu w swem „zimowiu“ na brzegu morza, mogą się nieostać pokusie, albo lekkomyślności zdradzenia tajemnicy, albo gadulstwa w stanie pijaństwa... Następnie plan ten, ułożony przedwcześnie, łatwo może zostać zniszczony przez okoliczności, gdyż do oczyszczenia się morza z lodów pozostaje jeszcze miesięcy co najmniej cztery i nawet w razie dochowania ścisłej tajemnicy dużo zajść może nieprzewidzianych wypadków, które plan cały zniweczą. Należy, myślę, zgromadzić przedewszystkiem śródki i siły, a plan szczegółowy stworzyć już w chwili ostatniej, gdy wiadome będą wszelkie warunki i wyjaśnion czas wyruszenia, nasze siły i wszystkie przeciwności...
Po Beniowskim zabrał głos Stiepanow:
— Niezmiernie doniosłym, ważnym i ponętnym jest tylko co wyłożony nam przez naszego przywódcę plan i musimy się nad nim głęboko zastanowić. Zanim jednak przystąpimy do tego, chcę poruszyć sprawy jeszcze ważniejsze, sprawy naszego wewnętrznego wzajemnego stosunku, od którego przedewszystkiem zależą siły nasze, gdyż te nie zewnątrz nas są, ale wewnątrz, leżą w naszych duszach, w naszej wzajemnej ufności i w naszem postępowaniu... My powinniśmy być przedewszystkiem wzorem dla wszystkich i przykładem niezachwianej powagi, inaczej pryśnie ufność, pryśnie czar! Co zaś widzimy: pierwszy nasz przywódca, który dzierży w rękach swoich wszystkie nici sprawy naszego uwolnienia lub naszej śmierci, gdyż nietajno wam, panowie, co rząd uczyni z nami, wykrywszy sprzysiężenie, otóż przywódca nasz organizuje przedewszystkiem, nie spytawszy Rady, szaloną wyprawę, zupełnie zbędną a niezmiernie niebezpieczną, w której sam omal nie ginie, uniesiony myśliwskim zapałem. Coby się wtedy z nami stało? — zapytam! Tośmy widzieli, gdy po powrocie znaleźliśmy straż u mieszkania Chruszczowa, a jego samego omal nie aresztowano... Coby było, gdyby wśród rzeczy Beniowskiego, wziętych do skarbu, wykryto jakiekolwiek ślady naszego sprzysiężenia, albo gdyby w popłochu i zamieszaniu, wywołanem jego śmiercią czy chorobą, ktoś ze słabszych, lękliwszych, ratując siebie, wyznał urzędnikom rządowym naszą tajemnicę? Odpowiedź na to daliśmy sobie wszyscy w ową noc bezsenną, gdyśmy napróżno czekali na naszego przywódcę, zajętego leczeniem jakiegoś wrzodu na ciele... córki naczelnika Okręgu! Czytałem wtedy w waszych twarzach, drodzy towarzysze, te wątpliwości, jakie przyszły mi samemu do głowy! Wszystko skończyło się pomyślnie; należy jednak zastanowić się poważnie, zali możemy dopuścić do powtórzenia się podobnych rzeczy, zali wolno jednostce, dla zadośćuczynienia swej pysze i żądzy władzy, narażać życie i wolność powszechności?... Beniowski wszystko chce sam robić, we wszystko się wtrąca, wciąż występuje naprzód... Czy jego to rzecz była jechać na polowanie, nawet jeżeli je lekkomyślnie zarządził?... Nie, po tysiąckroć razy nie! On, jako nasz wódz, powinien był tu siedzieć i śledzić za obrotami władzy miejscowej, aby je wczas paraliżować. Ale nie, uniosło go pragnienie wywyższenia się, zdobycia tanich laurów pogromcy ludów dzikich, zasłużonego rządowi oficera, uniosła go chęć przypodobania się naczelnikowi i jego rodzinie, zdobycie sukcesu u sekretarza, u kupców... Jego despotyzm, jego ambicja, jego niezrównana lekkomyślność, grożą nam zgubą i dlatego, zanim zaczniemy rozważać plany dalszego postępowania, należy nam, panowie, osądzić jego spełnione postępki... Z nich czerpać powinniśmy naukę, azali dobrą jest rzeczą władza tak znaczna, jaką on sobie przyswoił, w jednym skupiona ręku i czy pożyteczną jest rzeczą, aby sprawy tak ważne, jak urządzenie polowania, którego omal nie przypłaciło życiem kilku naszych towarzyszy, następnie budowanie szkoły i naznaczanie do niej nauczycieli, szafowanie funduszami związkowemi, aby, — powtarzam — sprawy tak ważne decydowane były bez zasięgnięcia opinji Rady? Skończyłem. Proszę słowa moje surowo sądzić, ale proszę osądzić i winowajcę tego wszystkiego, obecnego tu Beniowskiego...
W czasie mowy i chwilę po jej skończeniu panowała napięta, groźna cisza, poczem wybuchły pomruki:
— Nicpoń!... Sam co wyrabia? Co zrobił z Ziablikowym?
— Środki zdobył Beniowski, jego są... My tylko korzystamy!
— To już przesądzone. Przysięgaliśmy zresztą Beniowskiemu!...
— Ma rację!...
— Przysięga?... Co przysięga?... Chodzi o życie!...
— Choć niezupełnie, ale w każdym razie....
— Drab!... Zawsze warcholił... Całą drogę!...
— Daruj pan, ale nie pozwolę...
— Co nie pozwolę!... Wyrzucić go!... i tyle...
— Panowie, panowie!... Pozwólcie mi, proszę was, odpowiedzieć! — wołał Beniowski.
— Pokaże się, kto ma rację...
— Cicho!... Beniowski ma głos!...
— Beniowski... Dobrze!... Niech mówi!...
— Zobaczymy, co powie! Dość mamy tych wszystkich udręczeń... Od jego przybycia w osiedlu wre, jak w kotle...
— Ani chwili wypoczynku... Grom za gromem... Niespokojny duch!... Nie widać końca!... Wszystko sam, zawsze sam!...
— Uciszcie się!... Milczcie!... Beniowski ma głos... Daję głos Beniowskiemu!... — wołał Chruszczow.
Ucichli i zwrócili się ku Beniowskiemu. Ten powstał i, utkwiwszy gniewne, gorejące oczy w Siepanowa, zaczął:
— Mógłbym odpowiedzieć na postawione zarzuty przeczytaniem warunków, na jakich przewodnictwo nad wami przyjąłem... Ale nie chcę opierać się na suchym jeno rygorze, pragnę zachować przychylność serc waszych, jeżeli nie wszystkich, to choć poniektórych... A więc wyłożę wam powody, dla których podjąłem ową wyprawę, jakoby lekkomyślnie hazardując wassze życie, wolność i powodzenie. Otóż przypomnijcie sobie, com powiedział zaraz w początku, gdy żądaliście, abym ograniczył liczbę członków, abym dla bezpieczeństwa nie przyjmował nowych. Powiedziałem i powtarzam raz jeszcze, że powodzenie naszego spisku zależy przedewszystkiem od jego powszechności, że miasto zbyt lękliwej i na długi czas obliczonej działalności proponuję hazard i szybkość wykonania, jako więcej bezpieczne i skuteczne. Dla hazardu jednak i szybkości potrzebna sprawność we współdziałaniu, potrzebna jest ufność wzajemna, wiara w powodzenie, wiara w naczelników... Co jednak dziać się już wśród nas poczynało? Gdy minęła pierwsza tkliwość powitania, czyż nie zaczęli bracia braciom, wygnańcy wygnańcom, sprzysiężeni sprzysiężonym czynić wstręty, miasto jednać sobie dalej ich miłość?... Miasto radą pomagać im, wykrętnie korzystali z ich gościnności, miasto ochraniać, krzywdzili i ogadywali. Płynęły stąd skargi i rozruchy, nawet bijatyki, od których łacno mogło przyjść do zdrady przez zawziętość przyrodzoną uczuć... Widzieli to kozactwo, pospólstwo i władza, i wzrastała ich słuszna ku nam wzgarda, a za wzgardą idzie zawsze napastliwa śmiałość. Miałem-li czekać, aż zaczną po dawnemu wpadać owi pachołkowie do chat związkowych i rabować tam sprzęty, broń, którą z takim trudem zdobywaliśmy? Albo lękać się wciąż, że każą nam wynosić się gdzie daleko w rozmaite strony i w ten sposób rozbiją całość naszą i siłę naszą?... Z radością więc chwyciłem się pierwszej okazji, aby przez wspólny trud i niebezpieczeństwo, przez chwilowe oddalenie zniszczyć zarodki niesnasek, żeby w nadarzającej się walce choćby z bestjami wypróbować dzielność przyszłych żołnierzy... I nie żałuję tego, gdyż wiem, jaki stopień rzetelnej odwagi i zimnego zachowania ma ten i ów w okazji walki... Wiem, kto działa powoli, kto w prędkości lepszy, kto waży wyrazy a czyny ma pewne, oraz kto gładki w wymowie, ale mniej w postępowaniu ochoczy... Teraz wiem gdzie kogo użyć i postawić w jakiej potrzebie, a to rzecz wielka i ważna. A czy i reszta rachub moich nie okazała się słuszną?... Czy mięsiwo, przywiezione z polowania, reny podarowane przez Ankalów oraz futra nie ulżyły biedzie naszej i nie usunęły na skutek tego powodów do swarów?... Czy, powtarzam, nie wrócił szacunek powszechny dla wygnańców z przyczyny ujawnionej ich waleczności?... I czy wśród samych wygnańców nie zrodziła się nowa tkliwość, z dumy płynąca, dla uczestników wyprawy?... Czy wskutek tego nie łatwiej będą podlegać niesforni rozkazom naszym?... Azali nareszcie winić mię możecie, że osobiście rzuciłem się na pomoc przyduszonemu przez niedźwiedzia Sybajewowi!? Gdybym czekał, aż uczyni to Stiepanow, dzielny kapitan dawno byłby pożarty, i nie dlatego, aby Stiepanow mało miał męstwa po temu — daleki jestem od sądzenia go tak niesprawiedliwie — lecz poprostu dlatego, że był zbyt od tego miejsca oddalon, ja zaś byłem napadniętemu sąsiedni... Czyż mogłem rozważać o losach dalszych, widząc przyjaciela i towarzysza w groźbie okropnej śmierci? Nie, uczynić tego nie mogłem i nigdy czynić nie obiecuję, gdyż po mojej śmierci inny mię łatwo zastąpi, lecz nic już nie naprawi w duszach waszych raz zachwianej wiary w nasze braterstwo broni... Zresztą miarą hazardu jest zawsze powodzenie i dlatego sądzić mię nie możecie, możecie jeno odebrać mi przodownictwo, na co chętnie się zgadzam!...
— Właśnie!... Nabroił, zaplątał nas, a teraz chce rzucić!... — krzyknął Stiepanow.
Wszczął się rumor i ponowne hałasy, które z trudem niemałym uciszył Chruszczow.
— Ani nam w głowie, Beniowski, zaprzeczać ci zasług i odbierać przywództwo. Owszem, większość nas skarcić gotowa warcholstwo szkodliwe Stiepanowa, choć płynące pewnie z żarliwego pragnienia wolności. Wszystko, coś rzekł, sprawiedliwe jest i dlatego bez dalszego gadania wnoszę, aby nietylko władzę i złożoną Beniowskiemu przysięgę potwierdzić, lecz nawet ją zwiększyć wyrażeniem bezwzględnego zaufania!
— Zgoda!... Niech żyje!... — krzyknęła większość zebranych.
— Przysięgamy popierać cię i karać nieposłusznych wedle twego wskazania!
— Nie użyję tego prawa, gdyż największą karą będą dla nich rychło własne wyrzuty sumienia! — odrzekł Beniowski, spoglądając z żalem na Panowa, który milczący stał w kupce obok Stiepanowa.
— Wyznaję, że straszy mię — rzekł wreszcie Panow z nagłą determinacją — że lękam się twego, Beniowski... nadzwyczajnego wśród wrogów naszych... powodzenia, ale posłusznym ci będę i przyznaję, że dotychczas wszystko mądrze prowadzisz. Przebacz, proszę cię, siostrzeńcowi memu, który zawsze wyróżniał się gorącością uczuć... One go poniosły!...
— Przysiągłem, że albo zginę, albo z tego domu niewoli sam wyjdę i was wywiodę!... — powtórzył z przejęciem Beniowski.
Zbliżył się i rękę Panowa uścisnął, a potem ściskał inne ręce wyciągnięte do siebie. Nie przystąpił jeno do niego Stiepanow, a i Beniowski do niego się nie kwapił i, poglądając po wszystkich, wzrokiem go ominął.
Siedli i radzili już dalej spokojnie nad wniesionemi do dyskursu sprawami.
Co do załogi okrętu Czułosznikowa zaszła rezolucja, aby Sybajew dał jej następującą w imieniu Beniowskiego odpowiedź: „iż lubo do żywego poruszył go los ich opłakany, że jednak ponieważ raz już był zdradzon, pragnąc nieszczęśliwych ratować, zaczem teraz nie może przyjąć ich oświadczenia. Nadto Beniowski przekłada im, iż zamiar ich wielce niebezpiecznym znajduje, gdyż dość, ażeby między nimi jeden znalazł się zdrajca, a wówczas wszyscy niechybnie do min skazaniby zostali, gatunek ich bowiem przestępstwa oczywistym jest według niego buntem“.
Ustnie zaś zaleciła Rada Sybajewowi, aby, nie czyniąc imiennie żadnej im nadziei na pomoc Beniowskiego i nie odkrywając im istniejącego spisku, zachęcał ich jednak pośrednio do wytrwania w zamiarze opuszczenia Kamczatki, oraz szukania pomocy na przyszłość w Beniowskim i pokładania w nim ufności. Czyniło się to w tym widoku, iż, gdyby zamiar ich bliski był egzekucji, spiskowcy mogliby się do nich przyłączyć i z zawładniętego okrętu skorzystać.
Kuźniecow zaś dodał od siebie ostrożnie, że jeżeli nie wszyscy ludzie Czułosznikowa się zgodzą, to jednak są tam tacy, których on jest pewien:
— Ludzie wypróbowanej twardości i posłuszeństwa! Ludzie z Bogiem w sercu! — skończył znacząco.



XVII.

Czułosznikow sprowadził nareszcie z Wierchniego Ostroga swego kuzyna Koleskowa, gracza nad graczami.
Mocno podskubana spółka Kazarinowa nabrała otuchy. Czekano z niecierpliwością okazji, aby się zmierzyć z Beniowskim. Proskuriakow ofiarował się w tym celu dać bal „z racji otwarcia szkoły“. Wszystko zależało od Beniowskiego, który dla niewiadomych przyczyn zwłóczył, ociągał się, odkładał.
— Boi się!... — zadecydował Czułosznikow.
— Boi się!... — powtórzyło miasto.
Cała miejscowa sympatja była, rozumie się, po stronie kędzierzawego Kieszy Koleskowa, który świetnie tańczył „gołubcia“, brząkał na bałabajce i prócz tego był „swój“.
Większość kobiet oświadczyła się za nim i tylko niektóre ośmielały się jeszcze twierdzić, że „Beniowski bądź co bądź piękniejszy“...
Kiesza czuł, że jest bohaterem chwili, wiedział, że przez szpary niedomkniętych drzwi, że z za węgłów chat, z ukrycia ciemnych śpiżarenek, śledzą za nim, gdy przechodzi po ulicy, setki czarnych i modrych oczu i białe piersi kobiece unoszą się tłumionem westchnieniem. Ale udawał, że to go nic a nic nie obchodzi; gryzł i spluwał od rana do wieczora na oczach wszystkich cedrowe orzeszki z niedbałością doświadczonego światowca.
— Co, wygrasz?... Powiedz prawdę!... Jak myślisz? — pytali go kozacy i kupcy. — Radzisz nam robić zakłady, czy nie? Piąta część twoja.
— Ciemna to rzecz gra!... On uczony a ja tutejszy!... — odpowiadał skromnie, ale mrugał jednocześnie śmiejącemi się oczyma.
Robiono więc zakłady i zwolna ogólne podniecenie dosięgło szczytu.
— Czego on zwłóczy?... Na co jeszcze czeka?
— Boi się!... Złapaliśmy ptaszka!...
— Niech się boi a grać musi!... — gniewał się Kazarinow.
— Do naczelnika w razie czego pójdę!...
Sekretarz milczał, ale się wściekał, gdyż zachowanie się Beniowskiego również napełniało go trwogą. Komendant żalił się po kątach:
— Doprowadzi on nas do żebraczej torby!... Ale wtedy i my mu nie darujemy. Tak ludzi omamić, a potem zwieść! Tego przebaczyć niepodobna!...
— Mam ja na niego sposób!... Już ja mu wygodzę!... Ani się spostrzeże, jak go wyślą do dalekich ułusów!... — odgrażał się sekretarz.
Przez niewolników, przez wygnańców, przez zaniepokojonych towarzyszy dochodziły te pogróżki i opowieści o powszechnem wzburzeniu do Beniowskiego. Ale pozornie nic sobie z nich nie robił, nie lubił gadać o nich, leczył swe rany, uczył codzień w szkole gromadkę dużych i małych dzieci, które się bardzo do niego przywiązały, chodził wreszcie do domu naczelnika, aby pogadać z Niłowym i śledzić za leczeniem Nastazji.
Rana dziewczęcia szybko się goiła, a oczy, jak gorejące gwiazdy otwarcie i wymownie wznosiły się na twarz ukochanego nauczyciela, a teraz lekarza i szły za nim wszędzie. Nie mogła z nim jednak mówić, gdyż Mironowna nie zostawiała ich samych ani na chwilę. Pani Niłowowa tymczasem ostrożnie wybadywała pięknego wygnańca o jego rodzinę, o stan majątkowy, o to, czy ma matkę, ojca, jakich krewnych?... gdzie są i co robią?...
Beniowski nie ukrywał przed nią, że majątki miał przez braci zajęte, że pensji generalskiej konfederacja barska pewnie by mu nie mogła wypłacić na skutek swojej przegranej, że wogóle musi w przyszłości polegać jeno na sobie.
— Nie będzie wam źle nigdzie, z taką głową jak wasza, z takiem ułożeniem i urodą, wszędzie miejsce odpowiednie zajmiecie. Jeno tu, w tym zapadłym kącie... — wzdychała niewiasta.
— I tu źle mi nie jest dzięki dobroci państwa!... — wstawiał Beniowski.
— O nie!... To nie to!... To się skończyć musi!... — Ale jak?...
Czekała jakby na przymówkę, ale Beniowski milczał. Dotychczas udawało mu się szczęśliwie przepływać między niebezpieczeństwami, które wyczuwał wśród tych niewiast, w tem serdecznem, rodzinnem gniazdku. Nie chciał o tem myśleć wyraźnie.
Aż raz stało się, że Mironowna odwołana została na chwilę do kuchni. Skoro tylko zniknęła za drzwiami, Nastazja siadła na posłaniu, uchwyciła dłoń Beniowskiego i zaszeptała przerywanym głosem:
— Kocham cię!... I wiedz, wiedz, że raczej umrę, niż wyjdę za kogokolwiek innego... Chyba, że mnie... sam... nie zechcesz! Powiedz, powiedz!... Ale wtedy...
Nie dokończyła. Beniowski spojrzał w jej śliczną, stężałą na marmur twarz i pobladł również.
— Nastazjo Iwanowno!... To niemożliwe!... Niech pani nie utrudnia i bez tego przykrego położenia mego... Muszę tu bywać, a właściwie... powinienem przerwać... i lekcje...
— Nie, nie!... Na Boga!... Jeno, jeno powiedz, błagam cię: czy mię...?
— Musiałbym powiedzieć wszystko... a zrobić tego jeszcze nie mogę... Może zczasem... Niech mi jednak pani wierzy, że ze wszystkich... ze wszystkich, jacy tu są...
Na korytarzu zaszurgały pilśniowe pimy Mironowny.
— Dzięki ci, dzięki!... — szepnęła dziewczyna, chowając ręce pod kołdrę. Beniowski również odsunął się dalej. Stara obejrzała ich podejrzliwie.
— Iwan Piotrowicz woła was, panie Beniowski, do kancelarji. Idźcie zaraz... Wysiadujecie tu bez potrzeby! — zrzędziła.
Beniowski wstał i, unikając spojrzenia dziewczęcia, ukłonił się i wyszedł.
Niłow siedział sam w swojej kancelarji.
Gdy Beniowski wszedł, kazał mu drzwi za sobą przymknąć i przybliżyć się.
— Powiedz mi, jak to tam było z tą... grą z Kazarinowym i kupcami? — spytał poufale.
Beniowski opowiedział mu w zabawny sposób swoją pierwszą przygodę, swój strach przed własnem powodzeniem, chęć zwrócenia komendantowi pieniędzy, propozycję Czernycha i spółkę jego z sekretarzem, wreszcie dąsy przegrywających kupców, ich pogróżki i nadzieje na sprowadzonego Koleskowa...
— I cóż: myślisz, że wygrasz?
— Nie wiem, nie znam tego młodzieńca. Przypuszczam jednak, że się oprę...
— Dlaczegóż więc zwłóczysz?
— Nie czuję się jeszcze na siłach... Następnie miałem ze szkołą kłopoty...
— Słyszałem, słyszałem... Rowy jakieś kopiesz i palisadę chcesz wkoło stawiać!...
— Wobec powszechnego przeciw mnie wzburzenia za tę nieszczęśliwą grę, którą muszę dalej prowadzić, wyznaję, że lękam się niespodziewanego wybuchu zemsty albo napadu.
— To prawda, bardzo są na ciebie zawzięci. I na wieleż to ich ukrzywdziłeś, co?
— A będzie, licząc razem z futrami i gotówką, ze czterdzieści dwa tysiące!...
— Aż tyle! — krzyknął naczelnik, podskakując na krześle. — A to nicponie ci twoi wspólnicy, mówili, że zyskali zaledwie dziesięć tysięcy, i dali mi wszystkiego dwa tysiące!
— Mieli duże wydatki na przyjęcia, na szkołę... Zresztą może ja futra za dużo cenię!... — bronił wspólników Beniowski.
— Dobrze, dobrze!... Niech ich tam!... Ale ty, Beniowski, już się zgódź i graj, gdyż wiedz, że i ja przyłączyłem się do ich spółki... Pokryję trzecią część przegranej, więc możesz się odważyć... Kiedyż więc?
— Chciałbym, aby ten festyn odbył się, kiedy już wyzdrowieje Nastazja Iwanowna... Uroczystość zapowiada się wspaniale, niechby się młodzież zabawiła. Prosiłbym również Waszej Wysokiej Szlachetności o dopuszczenie do udziału w uroczystości choć części wygnańców, choć tych, co uczą w szkole i mają z nią łączność. Słusznie im się to należy, gdyż festyn ma być z racji otwarcia szkoły.
Niłow zamyślił się.
— Dobrze! — rzekł — pomyślę o tem i pogadam z sekretarzem... Nie wszystko mogę, cobym chciał: pilnują i mnie tutaj oczy bystre a zawistne.
— Cóż oni śmią powiedzieć?... Pół miasteczka posyła dzieci do szkoły... Czyż Imperatorowa nie nakazuje przykładać się do nauk!?... Wszystko powstało dzięki rozumowi Waszej Wysokiej Szlachetności i wszystko od Was, panie, zależy.
— Tak to, tak!... Ale wszystko to jeszcze wisi w powietrzu... Może okazać się złem albo dobrem, gdyż... jeszcze nie posłałem raportu i nie wiem co powiedzą!... W każdym razie poddanie się Ankalów jest dla mnie wielką pomocą a to tobie zawdzięczam. Śpiesz się z mapami i sprawozdaniem, abym je mógł na przyszły tydzień wysłać. Idź więc już i przygotuj się dobrze do tego festynu!
Gotowali się do niego z przejęciem nietylko wygnańcy, dla których miał on stać się początkiem jawnego równouprawnienia towarzyskiego, i nietylko mieszkańcy miasteczka, którzy sobie cuda opowiadali o zapasach wódki, mięsa, ryby, jakie na tę uroczystość gromadzili kupcy pod przewodem Czułosznikowa, ale nawet kamczadalscy „tajowie“ już posłyszeli o niej i ściągali z dalekich ułusów, licząc, że uda się im również dobrze upić przy tej okazji. Stąd pewnie powstała głucha wieść o gotującym się w tym czasie napadzie na białych i naczelnik kazał zdwoić straże w mieście i powiększyć baczenie. Beniowski również naglił do pośpiechu Stiepanowa, który prowadził roboty obronne dookoła szkoły, zmieniającej się zwolna w małą forteczkę.
Ale ten bynajmniej się nie śpieszył.
— Nie mam do czego! — mówił Panowowi. — Każdy z was ma coś, jakieś zajęcie, jakąś pracę... Mnie odsuwają od wszystkiego!
— Dlatego odsuwają cię, że źle robisz, jesteś niedbały, nieposłuszny, spóźniasz się! — strofował Panow siostrzeńca.
— Wcale nie!... Przeciwnie, płynie to stąd, iż ten Beniowski widzi, że umiem wiele więcej od niego, że wszystko, co on robi, są to moje myśli i plany, które on sobie zdradnie przyswoił i dowcipnie wyzyskał... Ale to się skończy! Choćby teraz, dlaczego on nie fortyfikuje sam swojej chałupy?... Dlatego, że się na tem wcale nie zna... Każe się śpieszyć, a co warte pale wbite w zmarzłą ziemię?... Twierdza nie będzie przecież potrzebna wcześniej, jak na wiosnę, a wtedy palisada runie, nie ostoi się w obmiękłej glinie!... Poco więc się śpieszyć!?... Chyba poto, żeby większą jeszcze zwrócić uwagę i wzniecić w mieszkańcach podejrzliwość i tak już bardzo rozbudzoną... W gruncie rzeczy nie widzę nawet pożytku z tej twierdzy, przecież mamy uciekać morzem, a ono stąd z górą dwie mile...
— Dobrze, dobrze! Nie mędrkuj i rób, co ci każą!... Beniowski jest poprostu człowiekiem genjalnym!...
— Oj, oj!... Byleśmy tylko na tej genjalności źle nie wyszli... Bo że jest dla siebie genjalny, to dobrze widzę... Dokąd jednak nas zawiedzie, zobaczymy. Do tej pory wszystko w swej garści trzyma — i pieniądze, i futra, i zapasy i wpływy!
— Bo wszystko w gruncie rzeczy jego! Patrz, patrz, my tu gadamy, a twoi cieśle nic nie robią! Idź już do nich, a ja muszę do szkoły... Powiadasz, że Sybajew dawno już czeka?
— Już dawno!... I powiedz sam, czy to bezpiecznie przyjmować we dnie tutaj tego opoja ze zbuntowanymi majtkami? Przecież to zaraz się wyda... A wtedy co?...
Panow pokręcił w zakłopotaniu głową, raz jeszcze spojrzał na Korjaków, stukających ospale siekierami, i pośpieszył do uczelni, aby zastąpić w lekcjach Beniowskiego.
— Sybajew dawno już czeka!... szepnął markotnie po francusku.
— Powiedziałem mu, żeby przyszedł wieczorem... Żaden z was nie słucha!... — gniewał się Beniowski. — Co miałem teraz uczynić?... Nie widzisz, że szkoła pełna?
— Posadziłbyś na swoje miejsce... Stiepanowa!
Beniowski przemilczał i odwrócił się ku wyjściu.
W sypialni zastał Sybajewa z dwoma marynarzami z załogi Chołodiłowa; jeden był Trofimow, starszy majtek, drugi Paresow, cieśla okrętowy. Obaczywszy Beniowskiego, rzucili mu się do nóg i błagać go zaczęli, aby ich przyjął pod swoją opiekę:
— Przysłali znowu żołnierzy i chcą nas rozłączyć; część wysyłają do Niżniego, część do Awaczyna... A wtedy wszyscy zginiemy... Skos ro z oczu stracimy się wzajem, słabsi wydawać zaczną... Zakują nas wszystkich, zakatują na śmierć! Ty jeden zbawić nas możesz; wpłyń na naczelnika, aby do wiosny pozwolił nam tutaj pozostać, że my nawet gotowi jesteśmy z Chołodiłowym ugodę zawrzeć, byle zabrał od nas pijawkę i dręczyciela Czułosznikowa i zgodził się zmienić niektóre warunki, aby nie wszystko tak nam grabiono, jak teraz, że za pracę naszą grosza złamanego nie widzimy, wszystko odlicza Czułosznikow na kary i za długi... A karmi nas robaczywem mięsem i zgniłemi rybami... Bez sił ostaliśmy się, bez ochoty do życia, a i wielu od szkorbutu pomarło!... — biadali, coraz to chyląc się Beniowskiemu do nóg.
— I duszę gubi! Jeść z jednego naczynia wszystkim każe — prawowiernym i światowcom! — dorzucił posępnie Trofimow.
Beniowski wysłuchał ich uważnie, następnie rozpytał się o szczegóły umowy, warunki życia, ilość pracy:
— Pamiętajcie że mówić macie szczerą prawdę, tylko prawdę, bo od tego zależy wszystko...
— To się wie, szczerą prawdę! Jak Bóg na niebie — przysięgał Paresow.
Beniowski jednak w czasie indagacji wciąż ich łapał na sprzecznościach i marszczył brwi, a poczciwy Sybajew łagodził nieporozumienia dowodzeniem, że to „wszystko jedno“!...
— Musicie wierzyć mi i słuchać mię przedewszystkiem!... — nastawał Beniowski.
— To się wie!... Jak Bóg na niebie!... — powtarzał Paresow.
Na chwilę ucichli, gdyż przed ganek zajcechały nagle sanki i rozległy się tam zmieszane glosy. Beniowski drgnął i zachmurzył się.
— Schowajcie się tymczasem tutaj!... — rzekł, wpychając gości do małej alkowy, gdzie sypiał.
Ledwie zdążył zasunąć za nimi zasłonę, gdy drzwi otwarły się i na progu stanęła Nastazja w sobolim kołpaczku na głowie, w drogiem lisiem futerku, wzruszona i różowa od przejażdżki na mroźnem powietrzu; z poza jej pleców wyglądała kwaśna, cytrynowa twarz Mironowny i zawistne oblicze Stiepanowa.
— Nie przychodził pan te parę dni, więc sama uzyskałam pozwolenie odwiedzenia szkoły! Będę uczęszczać narówni z innymi... — śpiewała dziewczyna, rozglądając się ciekawie po skromnie przybranej komnacie. Oczy jej zatrzymały się na chwilkę na ławie zasianej skórą niedźwiedzią, nad którą wisiała broń, następnie na stole zasłanym księgami, mapami i papierami.
— Pracuję nad sprawozdaniem dla ojca pani!... — objaśniał uprzejmie Beniowski. — Co zaś do szkoły, to czy pani zaraz życzy ją sobie obejrzeć? Może pani zechce zostać na pierwszej lekcji!? W takim razie, niech się pani tutaj... rozbierze, tam gorąco!...
— O nie! Tym razem nie!... Chciałabym tylko... — mówiła Nastazja, trochę zmieszana chłodnem przyjęciem.
— Puściłbyś nas pan dalej od progu, ogrzać się trochę! — rzuciła szorstko Mironowna.
Beniowski cofnął się i z ukłonem wskazał na stołki. Za kobietami wsunął się Stiepanow, nie spuszczając zachwyconych oczu z postaci dziewczyny.
— Szkoła pełna i jeżeli tak dalej pójdzie, nie starczy miejsca... Sam gotów jestem od dziś zapomnieć prawidła Pitagorasa dla racji przyjęcia i pobytu w szkole, jako kolega osób tak czarownych! — wtrącił z ukłonem i znaczącym uśmiechem młody oficer.
— Łatwo żartować panom, wychowanym w tem od dzieciństwa... Ale my, na tym tu cyplu świata, złaknieni jesteśmy wszystkiego! — odcięła Nastazja.
— Czy aby zadowolnić będziemy w stanie wymagania tak wielkie i surowe!? Czy sprostamy zadaniom tak doniosłym i pełnym niebiańskiego czaru!... — snuł dalej oficer, kręcąc wąsika.
Nastazja rzuciła szybkie, ukradkowe spojrzenie na Beniowskiego, który stał z boku zasępiony, z oczami utkwionemi w ziemię.
— Zbierajmy się zpowrotem, Mironowna, bo matka strofować nas będzie...
Wstały; Stiepanow skoczył, aby drzwi przed niemi otworzyć, Beniowski odprowadzał je aż na ganek, siląc się na grzeczny uśmiech.
— Cudna!... Cudna!... Skądżeś taką wygrzebał, Beniowski?... Warta, żeby i na śmierć za nią pójść! — zachwycał się Stiepanow.
— Idź do swoich ludzi i zważaj, żeby mi tu nikt więcej nie wchodził!... — rozporządził się surowo Beniowski.
Już Panow skończył swoją lekcję i rozpuścił dzieci, a rozmowa ze zbuntowanymi marynarzami nie dobiegła jeszcze do końca. Sybajew był znużony i znudzony i nie krył tego.
— Upewniam was, Auguście Samuelowiczu, że chłopy są szczere i zuchy, i że liczyć na ich słowo można! — wstawiał się za swymi protegowanymi.
Beniowski wciąż kręcił głową.
— Niepodobna, niepodobna! Nie można obiecywać rzeczy niedościgłych! Naczelnik nie zgodzi się cofnąć swoich rozporządzeń!
Zgnębieni marynarze milczeli.
— Zrobimy, co każesz! Pójdziemy za tobą choćby na kraj świata!... Zechciej rozkazywać — bąknął raz jeszcze Paresow.
Beniowski zamyślił się:
— Słuchajcie: rozumiem, że wasze położenie jest ciężkie, ale pomyśleliście, co grozi mnie, albo kapitanowi Sybajewowi w razie wykrycia spisku?...
— Ja bo gotów jestem na wszystko!... — roześmiał się lekceważąco Sybajew.
— Nie o to chodzi, a o wybawienie ludzi!... Otóż, jeżeli potraficie skłonić wszystkich, ale to wszystkich swoich towarzyszy, aby przysięgli i świętą przyjęli komunję, że będą posłuszni mi, że nie porzucą mię w żadnej przygodzie, wtedy dajcie mi znać, a zobaczę, co uczynić wypadnie!... A teraz wracajcie do miasta, a obejdźcie je okólnemi drogami, żeby nie widziano, skąd idziecie, i nie mówcie nikomu, coście tu słyszeli, aż dam znak!...
— To się rozumie!... — mruknął Trofimow. — A tylko z przysięgą będzie ciężko, my nie przysięgamy! Albowiem powiedziano jest: nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno!
Beniowski bystro spojrzał na mówiącego:
— Acha! Słyszałem, słyszałem!... Tyś Kuzniecowski?
— Kuzniecowski! — sucho i niechętnie odrzekł marynarz.
— W takim razie... zresztą pogadamy o tem, zobaczymy... A teraz idźcie już sobie. Czekają na mnie! Tylko ty, Sybajew, zostań. Mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gidy zostali sami, kazał kapitanowi natychmiast uwiadomić związkowych, żeby zebrali się wieczorem.
— Czy znasz porucznika Norina? — spytał na odchodnem.
— Owszem, znam go trochę... Razem służyliśmy...
— Prosi, abym mu pożyczył pięćset rubli na uekwipowanie się; mianowano go komendantem w Niżnim Ostrogu...
Sybajew uśmiechnął się.
— Nie odda, na to się przygotuj. Gdy ktoś z władzy pożycza od wygnańca, znaczy to, że mu coś zabiera.
— Nie o to chodzi, lecz czy można polegać na innej jego obietnicy...
— O ile nie tyczy się... pieniędzy!
Uścisnęli się za ręce i już mieli się rozejść, gdy nagle Beniowski oparł dłoń na ramieniu oficera.
— Sybajew, czy ty druh mój?
— Tak, wszak uratowałeś mi życie i... wyprowadzisz nas z tej obecnej małości do wielkich rzeczy... Z tobą nic mi nie straszne! Ty jeden tu masz rozum i duszę!
— Słuchaj, zbliżają się ważne sprawy, czuję, że mam coraz więcej nieprzyjaciół. Niedługo może zostanę zupełnie... osamotniony. Nie chciałbym być napadnięty... ztyłu... znienacka. Rozumiesz, hę?...
— Któżby śmiał?...
— Oby tylko nie swoi. Więc pamiętaj!
— Lecz co mam robić?
— Tymczasem nic. Czasem poglądaj za mną z ubocza, dobrze?... Jesteś szlachetnym i sprawiedliwym człowiekiem, bez zawiści, bez fałszu... Ty i Chruszczów!...
— Tak, wodzu, miłuję cię!...
Beniowski przyciągnął go do siebie i uścisnął; Sybajew niezgrabnie oddał mu pocałunek.



XVIII.

Beniowski wybierał się właśnie na bal, kazał Jędrzejowi wyczernić buty i przygotować bieliznę, a sam pilnie oglądał i oczyszczał z plam swój skromny granatowy czekmeń, gdy zastukano do drzwi, a chwilę potem, nie czekając na wezwanie, wszedł Norin.
— Darujcie, Auguście Samuelowiczu, że przychodzę i ponawiam prośbę moją, ale... gdy nie dostanę tych pieniędzy od was, doprawdy nie wiem, co począć! Tymczasem jest to rzecz pewna; wkrótce po przybyciu odeślę... Jutro wieczorem muszę jechać, a dziś nikt o pożyczce nie chce słyszeć... Wszyscy szykują się na ten wasz wieczór, porobili zakłady lub chcą je robić... Gdyby więc...
— Lęka się pan, że przegram!... — roześmiał się Beniowski.
— Ależ nie!... Bynajmniej!... — bronił się, czerwieniąc zlekka Norin.
— Bardzo słusznie, bo w grze i na wojnie fortuna kołem się toczy... Ale niepotrzebnie się pan niepokoi, gdyż wymienioną przez pana sumę odłożyłem i jej nie ruszyłbym... Chcą tylko prosić, abyś pan, zająwszy urząd w Niżnim, miał wzgląd na nieszczęśliwych towarzyszy moich, pozbawionych wolności i ojczyzny... Mówię o wygnańcach!
Jednocześnie podał gościowi sakiewkę z imperjałami; ten, nie kryjąc radości, przeliczył je drżącemi rękoma.
— Nie uwierzysz pan, jaką mi wyrządzasz przysługę... Chętnie uczynię o co prosisz, i będę miał wzgląd na wygnańców, ku czemu skłania mię i ludzkość mego serca... Licz pan na mnie!
— Chodzi głównie o danie im swobody ruchów, potrzebnych do zdobywania środków życia przez polowanie, a takoż o sprzedanie im niezbędnej broni i prochu ze składów rządowych...
Norin kiwał głową, ale mówić wydało mu się, że niema już o czem, więc jeszcze raz podziękował i pośpieszył się wynieść. Nie zatrzymywał go Beniowski, owszem wysłał zaraz na rozdroże Jędrzeja z rozkazem, żeby nikogo więcej z miasta nie puszczał, ostrzegając, że pana niema w domu.
— Inaczej nie dadzą mi się ubrać!
Tymczasem od tyłu dróżką przez las nadchodzili jeden za drugim spiskowcy. Wkrótce zapełnili szczelnie komnatę; niektórzy byli staranniej przyodziani, gdyż wybierali się stąd na festyn do miasta, ale większość przyszła w codziennej, wytartej i połatanej odzieży wprost z roboty, zmęczona, chmurna i podejrzliwa.
Beniowski powiadomił ich o rozmowie i o swej odpowiedzi marynarzom oraz strzelcom Chołodiłowa.
— Długo trzeba czekać! Wyda się!...
— Właśnie o to chodzi, żeby się przygotować... Gdybym im odmówił, uczyniliby jakie szaleństwo na własną rękę, coby wywołało dochodzenia i sądy i pomogło łacno nas wykryć... Nie było więc sposobu innego, jak wziąć ich pod swoją władzę i wpływ... Ponieważ jednak to są ludzie niesforni, niewykształceni, a są także wśród nich religijni fanatycy, nie taję, że grożą nam wielkie z ich strony niespodzianki; dlatego rozkazuję, aby od dziś każdy miał broń w pogotowiu opatrzoną i wyczyszczoną, brzeszczoty szabel pociągnięte odnowa o brusy, groty oszczepów odtoczone; też każdy niech ma parę pistoletów na doręczu i sześćdziesiąt ładunków... Kto tych rzeczy jeszcze nie nabył i uczynić tego nie ma za co, temu Chruszczow, nasz podskarbi, wyda potrzebną sumę, aby nie było żadnej wymówki... Proszę pamiętać, bo będę wymagał, sprawdzał ilość ładunków i oręża i ostro za nieposłuszeństwo karał... W razie alarmu na dwa strzały pistoletowe jeden po drugim, zbierać się zaraz zbrojno tutaj do szkoły...
Wśród grobowego milczenia zebranych dźwięczny głos Beniowskiego rozbrzmiał, jak spiż.
Wysłuchali rozkazu bez uwag i bez uwag rozeszli się, poczem Beniowski wezwał Jędrzeja, kazał mu psy założyć, zabrał Panowa z Chruszczowym i ruszył do miasta.
Wielki, czarny, niezgrabny, z ogromnych kłód modrzewiowych zbudowany dom Czułosznikowych gorzał od świateł. Czerwona łuna ognisk rozpalonych na dziedzińcu otaczała go mglistą, krwawą poświatą. Przy ogniskach na zdeptanych śniegach kupili się niewolnicy kamczadalscy, poganiacze psów, słudzy, kozacy, żołnierze, dzieci, kobiety i wyrostki z miejscowego pospólstwa, zwabieni zapachem pieczonego mięsiwa i wódki, ciekawem widowiskiem oczekiwanego hazardu, nadzieją, że i oni w ogólnym tumulcie czemś się pożywią, coś zobaczą, coś usłyszą, co na chwilę rozerwie szarą, nużącą martwotę tutejszego garnizonowego życia.
Szmer burzliwych rozmów, wykrzykników, śmiechy, docinki i uwagi, jakiemi ta zgraja witała przyjezdnych gości, wpadały do pokojów przez roztwierane co chwila drzwi i mieszały się tam z rozmowami zebranych, wnosząc w towarzystwo dziką, hulaszczą, rozkiełznaną nutę.
Bawialnia była już pełna mężczyzn w kolorowych mundurach i ciemnych kupieckich kaftanach, opuszonych drogiemi futrami. W sąsiedniej komnacie widać było przez uchylone drzwi postrojone białogłowy w kuczbajowych kozakinach zimowych, różnobarwnych z atłasowemi wytokami, z sznurami pereł, korali, drogich paciorków kryształowych na wysokich piersiach, ledwie przykrytych cienką bielizną.
Pośród nich królowała dorodna naczelnikowa w wysokim kokoszniku kameryzowanym szmaragdami i perłami, a obok Nastazja, śliczna, smukła, cała biała, jako żywy posąg z marmuru albo raczej wróżka zimowa, w powłóczystej sukni z śnieżystego multanu z białą futrzaną opuszką. Jeno czerniała nad tem korona jej kruczych cudnych włosów na głowie i płonęły w bladej twarzy pociemniałe od wzruszenia oczy, a koralowe usta uśmiechały się napoły dumnie, napoły lękliwie. Wiedziała, że była piękna, i poglądała wyczekująco przez uchylone drzwi na napływających. Niejeden tam wzrok męski o nią zahaczył z pobożnem westchnieniem, nie jedno tam serce młodzieńcze słodka ścisnęła tęsknota, lecz odbijała dumna dziewczyna wszelkie wyrazy afektu wzgardliwym błyskiem źrenic, jak ciosami szabli.
Od czasu do czasu wchodził do komnaty stary Niłow i z czułością spoglądał na córkę.
— Ach, Nastka, Nastka!... Wystroiłaś się, jak na „asambleję“ dworską!... I poco?... Nikt cię tu nie oceni!... Za darmo przepadną twe starania!... Co innego im pachnie!... Nie widzisz!?... Beniowski więcej ich teraz obchodzi, niż najpiękniejsza z niewiast!... — żartował podchmielony i rozgadany.
— Daj jej pokój!... Kiedyż ma się ubrać, jeżeli nie w takim wypadku! — broniła matka dziewczynę.
— A może i nie przyjdzie ten Beniowski?... wtrąciła setnikowa Czernych, dygając przed naczelnikiem.
— Ho, ho!... Musi!... Z kozakami go tu sprowadzimy!... Niema żartów!... Skoro raz nazwałeś się grzybem, to marsz do kobiałki!...
— Już jest... Widzicie go!... I całą zgraję wygnańców z sobą sprowadził, zuchwalec!... szepnęła skromnie żona protojereja Łożkowa.
— Pozwoliłem mu! — mruknął Niłow i zawrócił na salę.
Przybycie Beniowskiego na chwilę stłumiło wrzawę, ale rychło wybuchnęła ze zdwojoną siłą.
Pchano się ku niemu, zagadywano, witano, a gospodarz ciągnął go do stołu, gdzie stały karafeczki i gąsiorki z wódkami, beczułki z piwem i miodem. Oddzielono go niebawem od towarzyszy, którzy skromnie pozostali w pobliżu wejścia. Jeden Stiepanow pod ścianą przedzierał się zwolna w stronę niewiast; miał na sobie frak zielony, obszyty złotym galonem, pożyczony na ten wieczór u Gurcynina, białe łosiowe spodnie Norina i jegoż białe pończochy i czarne trzewiki z kokardami. Wyglądał wcale dobrze i trzymał się dostojnie tak, że mieszkańcy, nie poznając go, usuwali się mu z drogi pokornie, jak jakiemu dygnitarzowi.
Niebawem zagrała muzyka, gdzie rej wodził na skrzypcach Bielski, a pomagali mu usilnie: wojskowy gobojnik, flecista i brzękacz, walący z niemałą umiejętnością w tęgie tace mosiężne. Gurkot i hałas był tak wielki, że głosy ludzkie łacno stłumił i zwrócił serca wszystkich ku tańcom.
Uprzątnięto środek komnaty, mężczyźni zebrali się w kupę przy wejściu, a płeć biała siadła rzędkiem na ławie pod ścianą przeciwległą; starosta taneczny kazał kawalerom brać damy do kadryla. Przystąpił więc kapitan Czurin do pani Niłowowej, a Stiepanow sunął śmiało do Nastazji, ale już go uprzedził Sudiejkin; wziął więc wygnaniec córkę Czułosznikowa i tak zgrabnie nią obracał, że wzbudził powszechny podziw. Nawet Nastazja przyglądała im się ciekawie, lecz trwało to krótko, gdyż wałęsający się wśród tańczących Grześ coś jej szepnął, co ją bardzo zaniepokoiło. Zaledwie ustała muzyka, opuściła tańczących i z bratem razem przecisnęła się ku drzwiom sąsiedniego pokoju, pełnego spiętrzonej aż po powałę ciżby.
Ludzie stali na ławach i patrzyli na środek, przez głowy innych tam, gdzie siedziała półkolem na zydlach starszyzna, a przed nią, na niewysokim stole zmagał się w szachy Beniowski z Koleskowym; obok leżały kupy czerwońców, srebrnych rubli i tynfów i stały czarki z gorzałką, której zresztą nikt nie pił.
Koleskow był czerwony, tarł często czuprynę dłonią i, czekając na posunięcie przeciwnika, stukał wziętym pionkiem cichutko po stole; Beniowski był blady, ale pozatem niczem nie zdradzał wzruszenia.
— Szach i mat!... Muuurrowany!... Moja!... Wziąłem! — wykrzyknął radośnie Koleskow.
Uczynił się ruch, wiele osób powstało i wzburzone głosy zaczęły się spierać:
— Wygrał... Wygrał!
— Gdzie zaś!... Prosty wypadek!...
— Górą nasza!...
Tłum zakolebał się i odepchnął w tył Nastazję.
— Źle będzie z Beniowskim!... Ojciec trzyma za nim... stawia... Jak przegra to grubo, a jak straci, to znasz tatkę: nie daruje mu stary!... Będzie źle!... Szkoda mi go, zawszeć on prawdziwy wojskowy i... poczciwe „uczydło“!... Nie nęka tak jak ten stary diak przeszłego roku!... — szeptał Grześ.
— Boże, Boże!... Pocóż on gra? Ostrzegałam go!...
— To pani zna się na szachach?... — spytał niespodzianie Stiepanow, który już ich zdołał odszukać. — Jestem przyjacielem Beniowskiego i mogę ręczyć pani, że na świecie niema przedniejszego nadeń gracza.
— A jednak przegrał!...
— Wypadek. A może miał w tym czasie zbytnie szczęście w czem innem?... — dodał znacząco.
— Boże, Boże... Już nie chcę!... Niechby, niechby wygrał!... — szeptała dziewczyna.
— Zanim ustawią szachy i rozegrają początek, chodź Nastka potańczyć trochę ze mną... — prosił Grześ.
— Jużem obiecała temu oto kawalerowi, ale myślę, że ustąpi ci, jako bratu.
— Wola pani jest dla mnie rozkazem, choć mi ciężkie takie zrzeczenie się!... — uśmiechnął się kwaśno Stiepanow. — W każdym razie następny taniec zachowa pani miłościwie dla mnie!
— Tańczy pan gawota?
— Tańczę gawota i nawet menueta!
— Tego nie znam. Ale gawota pokazywał mi kniaź Zadzkoj. Jeno że sam nie ma już w nogach potrzebnej sprawności!... — roześmiała się dziewczyna.
Zabrzmiała znowu straszna orkiestra, tłumiąc nietylko gwar rozmów, lecz i łagodny głos skrzypiec Bielskiego; na ścianach i powale zamigały cienie tańczących. Tańczyli wszyscy, kto tylko znalazł sobie tancerkę; tańczyły i starsze i młodsze białogłowy, tańczyły mężatki i panny; tańczono zamorskie i swojskie tańce... Wodzono korowód, śpiewano pieśni... Najwięcej aplauzu uzyskał ruski „hołubiec“ z chusteczką, a najlepiej tańczył go Szwed Brondorp z naczelnikową. Ta ostatnia wolała jednak tańczyć z Sybajewym, który był o wiele młodszy, a ponieważ od niejakiego czasu nie pił, wyglądał wcale ładnie w swoim kapitańskim mundurze.
W sąsiednim pokoju zapatrzony w szachownicę, zapomniawszy o skupionych wokoło widzach, rozwijał ostrożnie swe plany Beniowski, zdradziecko napadał nań Koleskow, wywołując to okrzyki radości, to przestrachu, to zachwytu i zdziwienia w szeregach swych zwolenników. Chmurnie przypatrywał się grze naczelnik Niłow; gryzł wargi, trząsł brzuchem i pośpiewywał nieprzyzwoite piosenki sekretarz Nowosiłow, a setnik Czernych omal nie płakał.
Beniowski zdawał się nikogo nie widzieć; długo namyślał się nad każdem posunięciem i robił je lekko, zręcznie, ujmując łebki figur z wysoka białemi palcami długiej swej dłoni. Koleskow sam do siebie gadał, powtarzał znane figliki i śmieszne przypowiastki graczów:

Łap pionka,
Jak skowronka!...
A królowę,
To bij w głowę!...
Do konika
Nie podchodź bez biczyka!...

Wreszcie, gdy losy walki ważyły się zbyt długo, wyjął z kieszeni jakąś wyrzeźbioną W kształcie potworka figurkę i postawił ją wśród zabranych bierek.
— Tego nie wolno!... — protestował Czernych.
— Dlaczego!? Niech stoi!... To jego bóg!... — wołali ze śmiechem widzowie.
— Co ona komu wadzi?... Pan Beniowski też może sobie postawić, co chce... — bronił „swego człowieka“ Kazarinow.
— Istotnie nic mi nie wadzi!... — zgodził się Beniowski.
Ale gdy i tym razem Beniowski przegrał, zerwała się prawdziwa burza; stronnictwo kupieckie wyło i tupało z radości; Koleskow postawił swego potworka na kupce wygranego złota, tkał mu w rozdziawioną paszczę dukaty, wołając jak oszalały:
— Pisztak... Rykszta... Buks!... Na, żryj, używaj... Łomgis... Hokus...
— Tak, tak!... Chwat Koleskow!... Ty go pociesz, uszanuj!... Wygodził ci, twój przyjaciel, sam bóg ankalski!... Ho, ho!... — zachęcano gracza z tłumu.
— Takeście mi go zachwalali?... A, co widzę? Nic nie wart ten wasz Beniowski! Ja nie płacę! — gniewał się Niłow.
— „Woził, woził... razy kilka, powiozą i wilka!...“ Oj, po-wio-zą, po-wio-zą!... W sam czas... w samiuteńką porę na miejsce cieplutkie, na sam pęp świata!... — nucił przez zęby, błyskając jaszczurczemi ślepkami, sekretarz.
— Co z nami wyrabiasz, przeklęty rabie!?... Osmagać cię każemy, przybłędo!... Co wyrabiasz?... Oczy straciłeś? Czyś się tak zadufał w rozum swój, że już uważać na posunięcia nie chcesz?... — Przecie widoczna było, kiedy królowę posunął, że konia ruszać nie można, a ty co?... — krzyczał Czernych z pianą na ustach, szarpiąc za rękaw Beniowskiego.
— Puść mię pan!... Jeszcze gra nie skończona! — odparł ten.
Usta mu drżały, wąs jeżył się, ale opanował gniew i powiódł śmiałym wzrokiem po okalającym go murze rozognionych twarzy, błyskających ślepi, wyszczerzonych w drapieżnym śmiechu zębów, nastroszonych bród, rozwichrzonych włosów. Czernych chwycił się za głowę i rzucił się w tłum.
— Dziesięć tysięcy... dziesięć tysięcy, nie licząc futer... — powtarzał, przepychając się ku wejściu. — Chodź, Grzesiu, chodź!... Napijemy się wódki! — schwycił spotkanego na drodze chłopca pod rękę i powlókł go z sobą.
— Przepadliśmy! Pasy drzeć z niegodziwca!... Kto go wie, może on się zmówił z Kazarinowym?... Przegrywa a potem się z nim podzieli!... Śledztwo, śledztwo!... Dać go katu!... Jak go żelazem przypieką, jak mu pod paznogcie trzaski smolne wbiją, wszystko wyśpiewa!... Już ja się o to postaram!... Och!...
Wpadli do sali, gdzie choć muzyka ryczała, nikt już nie tańczył, a wśród gości panował rozruch, i gwar, i popłoch, gdyż wszystkim udzieliło się wzburzenie, napływające z komnaty graczów. Co się stało?... — pytała brata wylękła Nastazja.
Przeciskała się właśnie przez falującą ciżbę, przy uprzejmej pomocy Stiepanowa, tam, skąd szli oni.
— Beniowski znowu przegrał!...
— Co ty mówisz!? Nie może być!...
— Mówię ci. Ho, ho, Koleskow w kaszy zjeść się nie da!... „Tutejszy, tutejszy“, „matołek“, „żółtobrzuch...“ powiadają... A niejeden tutejszy może dwóch „stołecznych“ wart!... Tybyś, Nastka, jego wzięła sobie za nauczyciela!... Towarzysz on takoż o wiele weselszy od Beniowskiego... Piosenkarz doskonały! — żartował Grześ.
Nastazja zwiesiła bezradnie ręce, zdawało się, że padnie.
— Tu ciężkie powietrze!... Niech lepiej pani wyjdzie na ganeczek, przyniosę pani okrywkę!... — troszczył się i zabiegał koło niej Stiepanow.
— Już mi lepiej!... Nie trzeba!... Pójdę do ojca!... Prowadź mię pan!
Gdy Beniowski, ustawiwszy szachy po raz trzeci, obejrzał przed grą przycichły tłum, dostrzegł przedewszystkiem w odległym kącie prawie pod powalą bladą, zbolałą twarz Chruszczowa i posępnie gniewną Panowa, gdy zaś wzrok zniżył, ujrzał nagle w szeregu groźnych, podejrzliwych i wrogich spojrzeń przygasłe od przerażenia, wierne i tkliwe oczy dziewczyny. Jakby nagle promień słońca błysnął mu w skłębionych chmurach. Stała za krzesłem ojca, sama jedna niesłychanie czysta, dziewicza i powabna w tym męskim roznamiętnionym tłumie. Beniowski uśmiechnął się do niej, lecz rychło oczy odwrócił, gdyż z poza jej głowy wychyliła się niespodzianie blada i wąska, zawistna twarz Stiepanowa.
— No, zaczynamy!... Hej, ty stary... Pamiętaj Pukszta!... Ignis, lapis, finis!... — przynaglał Beniowskiego Koleskow, grożąc jednocześnie palcem swemu fetyszowi.
Była to jednak ostatnia wygrana Koleskowa. Daremnie zżymał się, mówił straszne, nikomu niezrozumiałe zaklęcia, wymyślał i groził swemu kościanemu potworkowi za każdą wziętą figurę i nawet go pod stół sadzał za karę. Beniowski wygrał jedną partję, potem drugą, trzecią i czwartą. Znużeni widzowie już się zaczęli rozchodzić, już dawno umilkła muzyka, opróżniła się sala balowa, już odeszła do domu pani Niłowowa, zabrawszy Nastazję, już błękitny świt wpadał do komnat i mieszał się z czerwonem światłem dopalających się świec, już sen morzył nawet samego naczelnika, gdy wreszcie wstali gracze od stołu i Czernych drżącą ręką począł liczyć wygranę.
— Dwadzieścia pięć tysięcy... prócz futer... — wyjąknął przerywanym głosem. — Czy teraz podzielimy się, Sergjuszu Mikołajewiczu? Czy potem?
— Nic pilnego... Oddaj tylko Beniowskiemu należną część... Podziału dokonamy jutro... w kancelarji! — odpowiedział znacząco sekretarz i spojrzał na Nilowa.
Ten skłonił głową i ciężko uniósł się z siedzenia.
Czułosznikow podbiegł ku niemu z fałszywie uprzejmym uśmiechem:
— Już Wasza Wysoka Szlachetność mój dom ubogi opuszcza, a może jeszcze raczy przed wyjściem gardło swe zwilżyć... Mam butelkę ratafji na tę okazję!...
Niłow kiwnął głową w milczeniu; pili, trącali się i Beniowskiego pić prosili, ale w piciu kupców już nie było wesela. Jedynie Koleskow wychylał kielich za kielichem, napełniając je sobie sam nie proszony, aż beknął wkońcu płaczliwie na cały głos:

Przepadajcie moje wozy.
Wszystkie cztery koła wraz!...
Buksztal... Puros... Fligeloo!...
Ignis, finis... lapis... czynis!...

— A i podły ty człowiek jesteś, Beniowski!... Zgubiłeś mię docna!... Czarownik ty jesteś, charakternik!... Uśmiechałeś się wciąż i stukałeś butem w ziemię!... Niesprawiedliwie grasz!... Gdybym wiedział, nie zgodziłbym się nigdy!... Kto wie, kto ty jesteś? Mnie tu wszyscy znają... ale ty skądeś się wziął?... Ha!... — wstał nagle i podszedł do Beniowskiego niepewnym krokiem, schwycił go jednak wpół ciała Czułosznikow i odprowadził na stronę. Kazarinow, który przegrał najwięcej, nie ruszył się wszakże, nie zaprotestował przeciw niegrzecznemu zachowaniu się swego człowieka i gniewnych oczu z Beniowskiego nie spuszczał. Tylko setnik ujął się gorąco za wygnańcem, z całą wiarą powtarzając ułożoną niegdyś przez siebie bajeczkę o swoim rodzicu uratowanym w czasie wojny na dalekim Zachodzie przez ojca Beniowskiego.
Niłow zasypiał nieprzytomnym pijackim snem; z trudem doprowadzono go do sanek, na które padł jak nieżywy.
Ranek różowy zarumienił już szczyty gór, i śniegi nizin, i dachy domów, i oszronione lasy, jako mgła, bielejące woddali. Gasły gwiazdy na rozświetlającym błękicie zimnego nieba, a dymy dopalających się ognisk przed domem Czułosznikowa nisko tłukły się po zdeptanym, zbrukanym, sczerniałym dziedzińcu niedawno jeszcze tak białym i gładkim. Beniowski wracał piechotą do domu samotny i zamyślony.



XIX.

Po przebytych wzruszeniach miasteczko, syte wrażeń, wyczerpane, ucichło na jakiś czas. Plotka jeno snuła się dalej cichemi krokami z domu do domu, rozważając wielekroć wszelkie szczegóły przeżytych zajść i wyprowadzając tysiączne wnioski, co do dalszych i bliższych ich skutków.
Beniowski usilnie pracował wraz z Baturinym nad wykończeniem map i opisów Kamczatki, których brak był, według słów naczelnika, jedyną przeszkodą, wstrzymującą wysłanie umyślnego gońca do stolicy.
Goniec miał tam zawieźć wiele rozmaitych sprawozdań urzędowych, wyroków sądowych, raportów i projektów, a w ich liczbie przedstawienie Beniowskiego do nagrody i ułaskawienia, wiadomość o poddaniu się plemienia Ankalów, nareszcie nowy pomysł Beniowskiego, przygotowany i przeprowadzany przezeń w głębokiej tajemnicy i ukryciu. Powiadomił o nim tylko Chruszczowa, Panowa i Baturina, prosząc ich o zupełną dyskrecję.
— Nawet przed Radę tego nie wniosę, aż upewnię się w powodzeniu i przygotuję grunt! Jasnem jest, że spisek nasz już długo się nie ukryje: zbyt wielu jest wtajemniczonych i zbyt rozmaici są wśród nas ludzie... Trzeba więc główne nasze siły stąd wyprowadzić i oddzielić od miejscowej ludności. W tym celu chcę namówić Niłowa, żeby nam pozwolił założyć kolonję rolniczą na południowym cyplu półwyspu...
— Kolonję rolniczą?... Bajki!... przerwał mu Chruszczow. — Już tu był przed paru laty niejaki Ryżykow, próbował siać jęczmień i żyto, wziął z kancelarji tysiąc rubli zapomogi, wszystko stracił, a zasiewy wyginęły od wczesnych przymrozków, jakie tu są co roku!
— Być może, że takby się i tym razem stało, lecz my przecież siać nie będziemy... Chodzi o to, aby nam pozwolono osiąść gromadnie daleko stąd, na morskiem wybrzeżu... Spróbuję więc przekonać Niłowa, że rolnictwo tu możliwe, a skoro mi się uda, proszę was, żebyście mię w naszej Radzie poparli!
— Najchętniej! — zgodził się Baturin. Plan jest dobry, nie wiem tylko czy wykonalny!
— Plan wyborny... Pozwoliłoby to nam i robić niepostrzeżenie zakupy na drogę, i zbroić się, i w razie czego zbudować nawet sobie tam okręt! — gorączkował się Chruszczow. — Czy aby się uda!? Mocno wątpię!...
— Przyjacielu, powodzenie powodzeniem się wspiera. Spróbuję w każdym razie... W razie odmowy takoż nic nie stracimy... Będziemy innego sposobu szukać!
Tegoż dnia jeszcze o zmroku udał się Beniowski do domu Niłowa i poprosił, aby go zameldowano naczelnikowi. Nastka posłała z zapytaniem Grzesia, a sama zabawiała gościa rozmową w jadalnym pokoju.
— Kto to jest ten Stiepanow?... Wydaje się być wcale grzecznym i umoderowanym człowiekiem!
— Jest to były kapitan, kawaler zewszechmiar godny...
— I poeta!... niech pan przeczyta, jaki mi przez Grzesia przysłał dzisiaj madrygał!
Podała mu papier w kilkoro złożony, a gdy Beniowski wahał się i nie brał, sama wetknęła mu go w palce.
— Chcę, nauczycielu, abyś przeczytał, a może mi poradzisz, co mam z tem robić?... — szepnęła zalotnie i odsunęła się odeń, słysząc za drzwiami kroki matki.
— Ach, to ty, Auguście Samuelowiczu, a ja myślałam, że to kapitan Sybajew! Miał przyjść i przynieść jakieś szczególne alaksińskie wyszycia, przywiezione niedawno z Niżniego przez tego nieszczęsnego Koleskowa... — mówiła wesoło Marta Karłowna, błyskając agatowemu oczyma. — Pogrążyłeś go mocno i kupców zarówno, Auguście Samuelowiczu... Biedny! Słyszałam, że pije śmiertelnie z rozpaczy! Zdaje się, że już nikt nie będzie miał odwagi z tobą stawać w zawody!
— Wszelka gra jest próbą fortuny, szanowna pani, i nigdy nie ma się w niej pewności...
— Już ty chyba, Auguście Samuelowiczu, wielką zawsze i we wszystkiem mieć możesz pewność!
— Najlepsze zamiary kruszą się często o błahe przeszkody. Choćby teraz widząc straszną trudność i niedostateczność wyżywienia tutejszej ludności, drożyznę mąki, przywożonej o tysiące wiorst, zamierzyłem prosić właśnie Iwana Piotrowicza, o pozwolenie na zrobienie próby posiewu zbóż rozmaitych...
— Już je robiono i nic nie wyszło okrom wydatków i przykrości...
— Słyszałem o tem, lecz mnie to nie zraża, gdyż pan Ryżykow był kupcem, nieuzdolnionym wcale do rolnictwa...
W tej chwili Grześ wezwał Beniowskiego do naczelnika do świetlicy; Marta Karłowna zaciekawiona podążyła za nim, a za matką pociągnęła i Nastazja.
Niłow z początku słuchać nie chciał o projekcie siania zbóż, przypominając w gwałtównych wyrazach swój zawód i wstyd z Ryżykowym, lecz Beniowski tyle w rozmowie rozwinął nowych dowodów, taką przytem zdradzał znajomość agry-kultury, botaniki, klimatyki oraz innych nauk, że stary słuchał go coraz uważniej, tem bardziej, że i żona i córka popierały wciąż wygnańca pochwalnemi wykrzyknikami.
— Po wszystkie wieki ludzie modliliby się za ciebie, Auguście Samuelowiczu! Przecież w razie powodzenia byłby tu kraj mlekiem i miodem płynący... — zachwycała się Niłowowa, słuchając opisów szumiących kłosami niw i wyobrażając już sobie góry taniej i bajecznie doskonałej mąki. — Mąka tutejsza rządowa jest taka, że często trzeba ją młotem kruszyć i siekierą rąbać... W długiej drodze przez bory i wody zamaka na ulewnych deszczach, śmierdnie od skóry jucznych worów, w których ją wiozą, a leżąc w składach rządowych zatęcha... Ani ciasta wymiesić z niej jak należy, ani rość chce od najlepszej zakwaski! — Glina i glina!...
— A i tej często niema!... W tym roku korę sosnową już jedliśmy! — westchnął Niłow. — Cóż, kiedy aura tu nieodpowiednia!...
— Aura wcale odpowiednia, panie. Pod tą szerokością w innych krajach winograd dojrzewa... Operacja słońca jest dostateczna, trzeba jedynie dobre wybrać miejsce, zasłonione od wiatru, suche, aby zboże szybko szło w kłos i aby ten nie pieścił się, nadmiernie nie delektował wilgocią, lecz rychło dojrzewał... Należy też dlatego duże pole odrazu obsiewać, żeby grzało grunt własną runią, żeby się nasycało słońcem w pogodę... Lasy karczować, bo tam grunt żyzny; znaczne jednak odrazu polany, żeby obsychały, żeby szron, ciągnący zawsze, z boru na kłosach nie siadał. A dlatego próbę należy robić wielką siłą ludzi, całą kolonją, jak to czyni się i w Europie na ziemiach nowych... Ryżykow obsiewał zapewne małe poletka...
— Obsiewał małe! — przyznał Niłow.
— Widzisz, mężu!... Pan Beniowski ma rację... A coby to był za triumf, gdybyś tu rolnictwo zaprowadził... Jakby się ucieszyła Cesarzowa Pani Nasza Serdeczna! Co? Przecież wciąż pisze w swoich rozkazach, aby troszczyć się o szerzenie na nowych ziemiach sztuki rolniczej.
Niłow powstał wzburzony.
— To prawda!... Już nie wiem jakąby za to dali mi nagrodę! Tyle tysięcy rubli rocznego wydatku skarbowi oszczędzonych, kultura w dzikie kraje wprowadzona!... — gadał, chodząc po komnacie.
Beniowski zamilkł, bojąc się spłoszyć nastrój.
— Pewny wtedy i generalski czyn, i pensja przyzwoita, podwyższenie na urzędzie... Nie do Ochocka, ale do samego Tobolska możeby nas przeniesiono... Zabrałbym wtedy z sobą ciebie, Auguście Samuelowiczu, zabrałbym z sobą na pewno...
Nastazja mimowoli jakoś znalazła się obok Beniowskiego i patrzała na niego takiemi oczyma, że ją matka aż za rękaw szarpnęła.
— Bój się Boga, dziewczyno, ojciec!... — szepnęła, uprowadzając córkę.
— Ach, już mi wszystko jedno, już mi jedno!...
Niłow wszakże niczego nie spostrzegł, chodził po pokoju, marzył głośno i popijał od czasu do czasu wódkę z lampki srebrnej drobnemi łykami.
— Nie częstuję cię, Auguście Samuelowiczu, bo wiem, że nie używasz... He, he!... Do wina, do drogich trunków przyzwyczajon jesteś... He, he!... A my tu... siwuchę! He, he!... Więc powiadasz, że całą tam chciałbyś urządzić kolonję na cyplu południowym, na Łopatce!? Widzi mi się, że tam wiatrowisko, że dmucha od morza...
— Można będzie przedtem obejrzeć, pomyśleć, przekonać się. Wasza Wysoka Szlachetność rok rocznie przecie objeżdża podwładny sobie okręg, może mię tym razem ze sobą zabierze!
Ha, zobaczymy, zobaczymy! Pogadam z sekretarzem...
— Sekretarz sam by może chciał coś takiego urządzić... Czy więc okaże się przychylny naszym projektom?...
— Musi! Jak każę, to musi!... Ze mną krótka sprawa!... Ale istotnie może lepiej, żebyś mi przedtem, nie mówiąc nikomu, szczegółową zapiskę przedstawił, zanim nie wyjechał goniec... A mapy zrobiłeś?... Nie!... Widzisz, idź już, idź!... Śpiesz się!... Kończ mapy i pisz zapiskę o kamczackiej florze i agri-kulturze!
Uradowany Beniowski udał się natychmiast do domu, aby podzielić się tak radosną wieścią z towarzyszami. Spory kawał za miastem na drodze spotkał się z Czułosznikowym i Koleskowym, którzy wbrew zwyczajowi szli piechotą przez las. Tknięty niemiłem przeczuciem, obejrzał się za jakim kijem wokoło lub schronieniem. Już go jednak kupcy dostrzegli i zbliżali się, zdwojonym krokiem.
— Właśnie od ciebie wracamy, Auguście Samuelowiczu... — zaczął słodko Czułosznikow. Chcieliśmy prosić cię, abyś zechciał grać w naszem imieniu z przyjezdnymi z Niżnie-Kamczacka kupcami... Wczoraj przyjechali i, nasłyszawszy się o twej w grze doskonałości, płoną ochotą spróbowania się z tobą...
— Bardzo żałuję, ale, zgodnie z umową moją z sekretarzem i komendantem, nie wolno mi grać w niczyjem innem imieniu!...
— Wiedzieliśmy o tem, hultaju, i wcale nie o to nam chodzi! Swoją się tu wiernością zasłaniasz, a co jednocześnie z naszymi ludźmi wyrabiasz?... Podniecasz ich do buntu, podmawiasz do nieposłuszeństwa!... Pomoc im swoją we wszelkiej swawoli obiecujesz!... Mało, żeś nas nieuczciwą grą obrabował, chcesz nas doreszty na mieniu zrujnować!... Co uczyniliśmy ci i dlaczego taką nienawiścią ku nam pałasz?... Ale urwie się twoje tu panowanie!... Nie takich ukrócaliśmy mołojców!... Nie takich!... W dyby pójdziesz, w dyby!... Na łańcuch do ściany, kuną za szyję! Ha, niegodziwcze!... Zaraz chodź z nami do naczelnika a zobaczymy, co mu powiesz, co zaśpiewasz, łgarzu i lisie chytry! Nawracaj!
Beniowski odstąpił kroków parę.
— Rozum straciłeś, człowieku! Widać onegdajsza przegrana pozbawiła cię całkiem zmysłów... Napadasz mię tu na drodze i posądzasz o tak głupi i nierozsądny zamiar... Cóżbym ja z twoimi ludźmi tu robił? Jaką korzyść z ich buntu rzekomego wyciągnął?... Prawda, iż ludzie z ekwipażu twego przychodzili mię prosić, iżbym im dał pierwszeństwo w budowli śpichlerza przy szkole; prawda i to, iżem zrobił z nimi w tej mierze układ, którego nieinaczej odstąpię, chyba za wyraźnym gubernatora rozkazem. Lecz nie waż się brać tego mojego tłumaczenia za usprawiedliwienie się przed tobą... Nie upodlę się do tego stopnia!... Miasto cobyś miał grozić, lękaj się sam o siebie!... Pośpieszę zaraz jutro do gubernatora i doniosę mu, jak srodze postępujesz ze swymi ludźmi, którzy z trudem tylko pracą rąk się żywią... Ty swem barbarzyństwem i niegodziwością i tego ich pozbawiasz... Wszystko im wydzierasz, okrutny i zdradziecki człowieku!
— Dobrze, dobrze!... Szczekaj sobie, co chcesz!... Mam kontrakt potwierdzony w kancelarji tutejszej, wiem, co robię, i nauk od byle przybłędy słuchać nie potrzebuję! Coś ty za jeden?... Warnaku piętnowany!... Nie jutro pójdziesz do naczelnika, a zaraz... Koleskow, bierz go!
Beniowski odskoczył od nich jeszcze dwa kroki i zasłonił się ręką. Z przodu lazł na niego z wysoko podniesioną palką rozjuszony, nawpółpijany Koleskow, a z boku podstępnie zachodził Czułosznikow. Beniowski wciąż się cofał, brodząc po kolana w śniegu, aż oparł się plecami o drzewo. Wtedy dopadł go Koleskow i z całego rozmachu uderzył w wyciągniętą rękę; ta zwisła natychmiast, jak obcięta szmata, ale w tejże chwili Beniowski zdążył chwycić drugą ręką za koniec kija Koleskowa i mocno go ku sobie pociągnął; Koleskow potknął się, potoczył i kij wypuścił. Widząc to, Czułosznikow zatrzymał się i pośpieszył kuzynowi z pomocą. Lecz ten już zerwał się na nogi i, wystawiwszy głowę przed siebie jak byk, rzucił się na przeciwnika. Czułosznikow ruszył z drugiej strony i zmogliby na pewno Beniowskiego, gdyby nie zjawił się niespodzianie Sybajew. To walce nadało inny obrót; Czułosznikow uciekł, a za nim podążył, chwiejąc się i potykając, Koleskow; Beniowskiego, pokrwawionego i z boleśnie rozbitą ręką, Sybajew poprowadził do domu. Tam Beniowski, opatrzywszy naprędce zdrapania, i przewiązawszy rękę, przywdział czyste ubranie, kazał zaprząc Jędrzejowi psy i pojechał niezwłocznie wraz z Sybajewym do sekretarza. Opowiedział mu całe zajście, powtórzył oskarżenie Czułosznikowa — rzekomy powód bójki z nim, Beniowskim, wreszcie jego zatarg z własną załogą.
— Wiem, wiem!... — potwierdził urzędnik. Posyłaliśmy mu żołnierzy.
— Ale źródłem wszystkiego jest odmowa moja na propozycję ogrania z nimi do współki przyjezdnych z Niżniego kupców, Gorochowa i Inokientiewa...
— Taki lis!... Rozumiem! A potem myśleli, że poraniwszy ciebie, wykręcą się od tych piętnastu gier, do jakich obowiązani są kontraktem!... Dudki!... Ja to zaraz załatwię!... Jedziemy natychmiast do naczelnika!... Ci lichwiarze i wydrwigrosze myślą, że jak mają pieniądze, to już im wszystko wolno, że wszystko mogą!... Zobaczymy: istnieje jeszcze władza państwowa!... — gorączkował się sekretarz, wodząc rękoma po rozkołysanym brzuchu.
— Nic się takiego nie stało! — próbował uspokoić go Beniowski.
— Jakto: napad na przejezdnej drodze.
Wysłał Sybajewa po komendanta, a sam z Beniowskim ruszył do fortecy. W jego opowiadaniu zwykła burda zamieniła się w zbrodnię stanu; daremnie Beniowski starał się sprowadzić ją do rzeczywistych rozmiarów: sekretarz nie dał mu przyjść do słowa.
— Ty, Beniowski, milcz! Ty chcesz być wspaniałomyślny, ale ty się na niczem nie znasz... Gdyby im pozwolić, wszystkichby oni zapędzili tutaj w barani róg; za wódkę, za pieniądze i podarunki łacno skłoniliby na swoją stronę i kozaków, i krajowców, i mieszczan i odwróciliby się od państwa i zaprowadziliby swoją republikę... A jakaby ona była, my o tem dobrze wiemy; przychodzili do mnie ci sami ludzie Czułosznikowa, pokazywali kociołek ze strawą: śmierdzi jak padlina i rusza się od robaków... Wszystkichby oni, drapieżnicy, obłupili, jak lipę z łyka... Umiaru nie zna ich chciwość... My z urzędu stoimy, z imienia Imperatorowej, jako obrońcy uciśnionych, jako sprawnicy i stróże praw, bez których człek człeku wilkiem się staje!... Naczelnik wściekł się od tej przemowy; żyły mu na skroniach nabrzmiały, nos posiniał, oczy wyszły z orbit. Gdy przybyły Czułosznikow ujrzał go w takim stanie, padł na kolana.
— A gdzie Koleskow?... Gdzie ten zbój? — pytał wielkim głosem władca.
— Leży chory od ran i krwi upłynięcia...
— I pijaństwa! — wtrącił komendant.
Sprawa została osądzona doraźnie i wyrok wykonany natychmiast: Czułosznikow został skazany na sześć miesięcy robót publicznych, a Koleskow na pięćdziesiąt kijów. Napróżno Beniowski starał się o złagodzenie wyroku, sekretarz pogroził mu palcem:
— Oj, Beniowski, Beniowski! Zbyt wiele ty o sobie trzymasz!... Patrz, żebyś się i ty... nie dostukał!...
— Źle... — przyznał się Beniowski Sybajewowi, gdy w nocy wracali z tego dziwnego sądu.
— Tak!... Będą nas nienawidzić! Ale co było robić?... Jakbyś ty się nie poskarżył, to oni oczerniliby ciebie... Widziałeś, że poto do ciebie przylecieli!... Tu niema wyboru!... Jedyna rada uciec stąd daleko, daleko w świat; tam, gdzie ważą się wielkie sprawy i dzieją wielkie rzeczy! Ech, Beniowski, Beniowski... pomyśl, czy to nie głupia rzecz, żebyś ty zginął z ręki pijaka!? Co wtedy byłoby?... Nie chodź ty piechotą po ciemnych ulicach miasteczka, ani po lesie!... Nie zawsze w porę pomocy przyjść się uda!... Sam wiesz, mówiłeś!...
— Źle, źle!... — mruczał Beniowski. — Trzeba się z tymi ludźmi jednak w jakikolwiek bądź sposób pogodzić!



XX.

Zgoda nie udała się. Koleskow umarł od uderzenia krwi do głowy, jak zawyrokował medyk Meder. Czułosznikowa wprawdzie zwolniono za wstawieniem się pani Niłowowej od robót publicznych, ale zdwojono mu karę pieniężną. W miasteczku głucho wrzało przeciw wygnańcom.
— Takie kary za pobicie jednego obieżyświata! Przecież to nasi ludzie, tutejsi, wszystkim znani obywatele!... I wielka rzecz, że przetrącili tamtemu rękę!... On sądem skazany, pozbawion wszelkich praw, to i zabić go nawet wolno bezkarnie, a on tu rządzi krajem, jak gubernator... Biały, gładki na gębie, wygadany, więc go białogłowy bronią. Wiadomo, jak łasa jest na chłopa naczelnikowa, a i córka też oczu z niego nie spuszcza!... — szemrano po kątach.
— Było dobrze, dopóki on się nie zjawił... Niech go ruszy powietrze... Bodaj ręce połamał i nogi!... Bodaj zgnił za życia! Nawet zabawić się teraz nie można; zaraz musisz z nim grać, a z nim gra nieciekawa... Wyjmij pieniądze zawczasu i połóż! — użalali się kupcy.
Wprawdzie Beniowski zwłóczył i wykręcał się obecnie od gry, lecz długo to trwać nie mogło; sekretarz przy każdej okazji dawał mu poczuć swe niezadowolenie, a komendant nawet groził.
— Ostrzegałem cię!... — wyrzucał Chruszczow Beniowskiemu, gdy ten opowiadał mu te smutne nowiny.
— Nie było innej drogi! Wskaż mi ją, proszę?... Rzeczy płynęły naturalną koleją... A zresztą nie jest jeszcze najgorzej. Cała sztuka, żeby im rzucić teraz inny plan, któryby ich pychę i chciwość podniecił, zajął. Wszystko szło dobrze i gdyby nie ten wypadek z Koleskowym... Ha, cóż robić!... Często zdarzają się nieprzewidziane przygody, do których trzeba się nagle przystosować!... Przywarujemy na jakiś czas, aż ludzie zapomną... Będziemy pocichu gotowali się do wymarszu, szykowali broń i zapasy... A kiedy projekt wsi rolniczej utrwali się i dojrzeje w umysłach urzędników, oni sami dadzą nam zapomogę rządową, — kilka, może kilkanaście tysięcy rubli. Wtedy zakupy i zamówienia łatwo pogodzą kupców z... nami!
— Bez sekretarza i w tej sprawie się nie obejdzie!... Będziesz więc musiał grać i wygrywać!... I tak dookoła historja o „białym byczku“, jedno się za drugie czepia...
— Cóż robić!... Będę grał!...
Grał i znowu ograł Kazarinowa i Proskuriakowa na kilka tysięcy rubli; przyczem między tymi dwoma i Czułosznikowym wynikły przykre zatargi, gdyż ostatni przez swe skazanie na karę uważał się za zwolnionego od nieszczęsnej z nimi spółki.
Choć Niłowa w czasie samej gry nie było, sekretarz zaniósł mu natychmiast należną część, co starego wprawiło w doskonały humor.
W przystępie wylania opowiedział nieostrożnie sekretarzowi o propozycji Beniowskiego: założenia osady rolniczej na cyplu Łopatki.
— Ryżykow był głupcem, nieukiem, ale temu człowiekowi wszystko się udaje, wszystko on umie i wszystko wie... Wiadomo, był generałem!... — gadał stary, popijając z kielicha bursztynową nalewkę z maroszki. — Dobra wódka! Muszę ją pochwalić, choć moja! — Niczem ananasówka!... Spróbuj, Sergjuszu Mikołajewiczu, własnego wyrobu mej żony!... zachęcał gościa.
Ten, jakiś chmurny, nie kwapił się.
— Nic mi nie mówił o tym projekcie!... — szepnął wreszcie.
— Ba!... Miał przedtem obejrzeć ze mną okolicę, żeby się ostatecznie przekonać!... Chciał z tobą już na pewniaka!... Co! Szanuje on bardzo twój wielki rozum!... Co!?
— Więc go bierzesz z sobą, Iwanie Piotrowiczu?... A czy to wypada?... Ty go z krajem w ten sposób zapoznasz, o on potem ucieknie!...
— Głupstwo!... Poco ma uciekać, albo mu tu źle!... Na pewno go ułaskawią w Petersburgu za zasługi już dokonane; gdyby zaś mu się powiodło to, co teraz planuje, wtedy może nawet dostać jaki urząd, naprzykład inspektora rolniczego z pensją i rangą... Zresztą ja go tu nie zostawię!
— To wyjeżdżasz?...
— Staram się o przeniesienie do Ochocka, albo jeszcze dalej na południe, ze względu na... wychowanie dzieci... i moje zdrowie, zniszczone tutejszym klimatem. Rozumie się na wyższą posadę, należy mi się ona z lat wysługi; gdyby zaś udało się z uprawą zboża, pewny jestem, że nie odmówionoby mi nawet Tobolska. A wtedy ty, Sergjuszu Mikołajewiczu, mógłbyś zająć moje miejsce... Nawet na pewno je zajmiesz, bo któż inny...
Sekretarz poruszył się niespokojnie.
— Nie mówmy o tem, Iwanie Piotrowiczu, wcale nie pragniemy się rozstawać z wami i waszą rodziną... Będziecie nam jeszcze długo tu panowali, ku zadowoleniu i szczęściu wszystkich...
— Zacny przyjacielu! Zapewne ciężko się będzie rozstać, służyliśmy tyle lat razem. Koń się przyzwyczaja a cóż dopiero człowiek. Wiesz co, rzuć ty tę swoją... Agafję!
Sekretarz poczerwieniał i, przymrużywszy oko, obejrzał uważnie pod światło nalaną w kieliszek nalewkę.
— Co za kolor! Warta całusa!... Najczystszy bursztyn!... Rzucić to można, dlaczego nie rzucić, trzeba tylko wiedzieć poco?...
Niłow otworzy! usta, lecz choć mocno rozmarzony wypitą nalewką, przypomniał sobie jednak rozmowę z żoną i wstrzymał się.
— Pogadamy, pogadamy, ale przedtem trzeba ten plan Beniowskiego wyświetlić...
— To nietrudno! Możemy wyjechać zaraz po świętach... Może i komendanta z sobą weźmiemy i... szachownicę! Co?... W Wierchniem, w Niżniem, w Awaczyńsku... dużo jest... graczów!... Tutaj już nie bardzo mają ochotę!... Co? — roześmiał się naczelnik.
— A co uczynimy z Kazarinowym?
— Ha, swoje dograć musi, ale zdaje się, że na całe życie mu starczy...
— Nic mu nie będzie!... Jeszcze sto razy w pierze porośnie, stary lichwiarz!... Ale ty, Sergjuszu Mikołajewiczu, zachowaj w tajemnicy, co ci o Beniowskiego planach mówiłem, żeby nas kto nie ubiegł... Poco gadać, kiedy nic jeszcze niewiadomo!... Co!?
— Rozumie się. Więcej powiem: nie należy i jemu zbytniej ufności i zachwytu wykazywać, aby nie wyprowadzić go z rygoru... Już i tak grać nie chce, unika...
— Co ty mówisz!...
— A tak!... Po trzy razy prosić go trzeba... kozaków nieledwie posyłać!
— Ach, tak nawet! Dobrze!... Zaraz mu to wymówię...
— Broń Boże!... To materja delikatna!... Gotowi nas w razie czego pomawiać o przymus... Niech mu tylko Wasza Wysoka Szlachetność da poczuć pewien chłód usposobienia, a on zaraz wyrozumie, o co chodzi! Ostra on sztuka!...
— Oho, ostra!... Ale i kosa na kamieniu się szczerbi!
Zacni wspólnicy uścisnęli się za ręce i rozstali, niezmiernie z siebie zadowoleni.
Niłow udał się na niewieścią połowę domu szukać córki, czuł potrzebę zobaczenia się i pogadania z nią. Nie znalazłszy dziewczyny w pokoju, podreptał do kuchni.
— Gdzie Nastka!?
— W szkole.
— To chodzi?
— Jeździ, a nie chodzi... z Mironowną... rozumie się....
— Nie wiem. Poco jej to?... Głupstwo i tyle!
— Przecież się zgodziłeś!...
— Nic nie pamiętam. Miał uczyć dzieci u nas... Nie wypada naczelnikównie...
— Idź już, idź, stary, i połóż się spać... Zakropiłeś znowu czuba od samego rana... Stoisz tutaj w otwartych drzwiach, przeciąg robisz, ciasto mi przez ciebie nie wyrośnie, a do świąt zostało dwa dni!...
Niłow nie ruszał się, patrzał na nią zpodełba mętnemi oczyma, a żyły mu na skroniach zwolna nalewały się krwią.
— Ja was nauczę!... — zaczął — ja was... nauczę... Gdzie Grześ?...
— I Grzesia niema, też w szkole!
— Szkoła... nauka!... Ja was nauczę!... Ciasto... Święto!... Babo przeklęta, ty mi za wszystko odpowiesz... Gdzie córka!? Dla gachów tutaj wyżerkę szykujesz, a o dzieci nie dbasz!... Ja was nauczę!... Gdzie Adelajda i Marta?... Rzuciliście mię starego na pastwę samotności! Ja was nauczę!... Cia-st-o! Patrzcie ją!
Zbliżył się chwiejnym krokiem do dzieży i zepchnął naczynie z ławy uderzeniem buta. Żółtawe, pyszne ciasto popłynęło grubą strugą po brudnej podłodze pod nogi osłupiałej Niłowowej i śmiertelnie przerażonej kucharki Kamczadalki.
Marja Karłowna rychło jednak oprzytomniała i, przybliżywszy się z uśmiechem do męża, szepnęła:
— Jaśku, Jasieczku!... Masz rację!... Chodź, obgadamy i ułożymy wszystko, jak sobie życzysz. Wszyscy przecie jesteśmy wierni twoi poddani i niewolnicy... Zrobisz z nami, co zechcesz... Ale chodź już stąd, bo tu gorąco i możesz się przeziębić... a wtedy smutne mielibyśmy święta!
Niłow wciąż stał pośrodku izby, rozkraczywszy nogi nad płynącem z dzieży ciastem, i patrzał mętnemi oczyma na blado uśmiechającą się żonę.
— Aha, boisz się, co?
— Boję się, Iwanie Piotrowiczu, boję!...
— Kogo się boisz? mnie, swego opiekuna i karmiciela!... Co?... Ja cię nauczę!...
— Ależ nie!... Boję się, że... sobie buty zawalasz obrzydliwem ciastem...
Niłow spojrzał pod nogi i nagle wdepnął obiema stopami w gęsty, drogocenny rozczyn; Kamczadalka aż przysiadła z cichym okrzykiem.
To ostatecznie udobruchało Iwana Piotrowicza; kazał niewolnicy przypełznąć do siebie, wytarł o nią powalane obuwie i z błogim uśmiechem pozwolił się żonie uprowadzić do sypialni.



XXI.

Niewesoło zapowiadały się święta; w samą wilję wiatr od morza taką przywiał zamieć, że ciężki chmurny dzień rychło zamienił się w siwą, rozdygotaną noc. Śnieżyca hulała cały tydzień świąteczny, zawiała domy po wręby, przecięła zaspami drogi i utrudniła wszelką łączność nawet między bliskimi sąsiadami. Jaki taki, przyciśnięty potrzebą, wlókł się, przytrzymując oburącz za poklaski sani, do lasu po opał, albo do miasta po sprawunki, lecz że smagane wichrem psy nie chciały wieźć, mało znalazło się i na to ochotników; woleli marznąć lub obchodzić się nawet w święta bez wybredniejszej strawy i napojów.
W domu naczelnika nudzono się śmiertelnie. Po urzędowych zrana wizytach, nikt już tu nosa nie pokazywał. Niłow miał na pociechę swój gąsioreczek, siedział przed ogniem, płonącym na kominku, popijał tę lub ową nalewkę i brzdąkał na wyreparowanej w tym czasie przez Beniowskiego gitarze.
Ale postrojone białogłowy nie miały się gdzie z nudów podziać. To szły do swoich pokojów, to do kuchni, to w jadalnym siadały na ławach i patrzały markotnie na stoły, zastawione łakociami, dzbanami i butelkami w oczekiwaniu gości. Marta Karłowna krzyczała wciąż na dzieci, żeby nie dokazywały i nie niszczyły świątecznego ubrania.
Mironowna śledziła pilnie za wszystkiem i co chwila wstawiała swoje trzy grosze w ogólne gderanie, Nastazja uciekała i chroniła się po kątach przed matką i niańką, a Grześ znikł od samego obiadu.
— Co ci to, gołąbko, dziecino moja?... Zwiesiłaś główkę, jak zmrożona lelija!... — pytała się troskliwie Mironowna dziewczyny, zdybawszy ją wreszcie w własnej komnatce z czołem opartem o framugę okna.
— Ach, Mironowna, życie mi zbrzydło!...
— Wiem, wiem!... Wyszłabyś zamąż, dziewczyno, byle za kogo, byle za chłopa... Ulży ci, zobaczysz!
— Na Boga, Mironowna, daj ty mi spokój!...
Zerwała się i wyleciała; wsunęła się cicho do ojca, wyjęła mu z sennych rąk gitarę, przysiadła mu u kolan przed ogniem, cicho zabrzdąkała i zanuciła:

To nie śniegi w polu bieleją,
To bieleją ciała dziewicze,
To nie lilje tam rozkwitają,
To się kąpią córy książęce...

Jedyną rozrywką o tym czasie były w miasteczku „maszkary“ i kolędnicy, którzy bez względu na zawieję włóczyli się z domu do domu, oprowadzali „kozę“ i „niedźwiedzia“, śpiewali pieśni, urządzali rozmaite figle, straszyli dziewczęta i dzieci.
Grześ bardzo się chełpił, że go nie poznano w domu, i dawał do poznaki siostrom, że w gronie kolędników był „sam Beniowski“.
— Nie wierzę, nie może to być... Wiecznie zmyślasz... — dowodziła mu Nastka.
— Doprawdy... ten wysoki, co stał w kącie.
— Widzisz, że kłamiesz... Zupełnie niepodobny; co najwyżej mógł to być Stiepanow...
— Zawsze z tej samej paczki i wcale od Beniowskiego nie gorszy. Chcesz, to go przyprowadzę...
— A przyprowadź go sobie, cóż mi to szkodzi!...
Śnieżyca, jak nagle się zerwała, tak nagle ucichła. Na Nowy Rok wzeszło słońce nad doliną, zrytą wydmuchami, sfałdowaną zaspami ubitego śniegu. Wdali wśród szczytów górskich, w głębokich skalnych rozpadlinach jeszcze się kurzyły resztki zawiei, niby dymy gasnących pożarów.
Mieszkańcy, złaknieni powietrza, widoku okolicy i sąsiadów, rojnie wysypali na ulicę. Co chwila przemykały się sanie, łamiąc z trudnością twarde śniegowe wydmiska; obok biegli zdyszani psiarze, a na saniach leżeli nieruchomo, owinięci w futra, miejscowi dygnitarze i bogacze, śpiesząc z urzędowemi wizytami do naczelnika oraz innej „władzy“.
Beniowski, jako starosta wygnańców, musiał też pół miasta objechać, rozwożąc obowiązkowe podarunki świąteczne: wyborowe futerka lisie, kunie, sobole oraz ręczne wyroby wygnańców: szkatułki, pasy srebrne, kunsztownie rznięte wyroby.
Czasami otrzymywał jakie oddarze, czasem — nie, zależnie od tego, co i komu dawał. Poniektórzy kupcy i mieszczanie bogatsi posyłali mu sami gościńce do domu, na znak pamięci, przyjaźni i szacunku.
Cała nieomal wieś wygnańcza zbiegła się do szkoły dla oglądania i podziału tej zebranej „kolędy“. Wesoło gwarzyli, popijając herbatę i częstując nią przybyłych z miasta gości, gdy wtem wstał od stołu blady jak śmierć Czurin młodszy i wyszedł za drzwi. W sieni wszakże, jęcząc, padł z wielkim łoskotem; skoczyli go ratować zebrani, lecz wśród nich również pojawili się chorzy, wszyscy jednako na boleści w żołądku i wymioty. Wszczął się popłoch wśród pozostałych.
— Zaraza!... — wołali, zrywając się od stołu i garnąc ku wyjściu.
— Stójcie, stójcie! — wstrzymywał ich Beniowski, sam słaniający się na nogach. — Porzucacie nas więc na pewną śmierć? Takaż to miłość wasza i braterstwo!? Nieście tutaj natychmiast przed ogień Czurina, rozcierajcie mu ciało, a wody ciepłej wiejcie do gardła dostatecznie, żeby zrzucił... Ty, Chruszczow, skocz do śpiżarni, nieś stągiewkę z świeżym tranem... Trzeba ludzi ratować!... A niech nikt jedzenia i picia ze stołu nie rusza!
Mówił coraz ciszej, aż skłonił się na ławę i zakrył twarz rękami. Obok Panow, Baturin, Winblath wili się w boleściach; inni, padłszy na ziemię, tarzali się, ryczeli i bili piętami o ziemię, jakby tknięci morowem powietrzem.
Chruszczow, Sybajew, Stiepanow, Wołkow, Brondorp i Serebrennikow, zdrowi jeszcze uwijali się wśród chorych, pojąc ich wodą tranem, rozcierając tężejące członki, układając wygodniej na ziemi, gdyż na ławach już miejsca nie stało. Przerażenie ogarnęło wszakże ratowników, gdy Czurin i Panow zaczęli krwią zrzucać; już chcieli biec po pomoc lekarską do miasta, gdy wstrzymał ich oprzytomniały cokolwiek Beniowski.
— Nie posyłajcie! Nie róbcie popłochu!... Co wam pomoże pijany Lapin?... Zresztą: nie znajdziecie go? Pewnie od rana suszy dzbanki u sąsiadów! Zanim go przywieziecie, będziemy albo uzdrowieni, albo umarli... Lepiej przyłóżcie tutaj wysiłków, grzejcie na ogniu misy cynowe, gliniane, jakie są i kładźcie ciężej chorym na żołądki... Na ratowaniu chorych zszedł czas wygnańcom aż do wieczora.
Tymczasem do Kazarinowa zjechali się wedle umowy: sekretarz, komendant z żoną, Proskuriakow z żoną i siostrzenicą, kupiec Krasilnikow z całą rodziną, pisarz kancelaryjny Sudejkin, kapitan okrętu Czurin starszy, świeżo przybyły z Awaczyńska, wreszcie naczelnik Niłow z żoną, córką i synem. Podczas gdy białogłowy na niewieściej połowie domu, gryząc cedrowe orzeszki, powiadały sobie domowe i miejskie nowinki, uzbierane w czas niepogody, panowie zebrani w świetlicy trącali się kielichami i czekali niecierpliwie na przybycie Beniowskiego.
Gdy ten wszakże nie zjawiał się, zaczął Proskuriakow nastawać ze słodziuchnym uśmiechem, aby przystąpiono, nie zwlekając, do gry, ponieważ wszyscy zgodnie z umową są już na miejscu, a o Beniowskim niekoniecznie tam powiedziano...
— Nawet nic nie powiedziano!... — wtrącił chmurno Kazarinow.
Porwał się komendant Czernych, jechać chciał po Beniowskiego, lecz wstrzymali go kupcy opowieścią, że pewnie hula z towarzyszami i jako ich przełożony opuścić ich w dzień świąteczny nie może.
Pogodził zwaśnionych dobrze już rozweselony napojami naczelnik, ogłaszając z rzewnym uśmiechem, że sam zamierza zastąpić w grze Beniowskiego i przegraną z własnej kieszeni pokryje...
— Ale nie myślcie... że przegram! Poznałem w stolicy swego czasu wszystkie tej gry fortele... Przygotuj, Kazarinow, kabzę!... A może kto jeszcze życzy sobie... do spółki ze mną!?
Na razie nikt się do gry nie kwapił, wszyscy jednak z wielkiem zaciekawieniem obstąpili stolik, gdyż to był pierwszy występ na tem polu Jego Wysokiej Szlachetności. Wyzwany na pierwszy ogień Kazarinow rad nie rad rozstawił drżącą ręką szachy; z początku widać było, że chce przegrać, ale gdy naczelnik go kilkakroć razy zgromił, stary się rozjątrzył, zapalił i... wygrał.
Niłow też się zapalił, podwoił stawki i kielichy...
Goście z coraz większem zainteresowaniem przyglądali się niebezpiecznym zapasom. Aż dobrze po północy wpadł na niewieścią połowę domu Grześ, wołając:
— Mamo, tatuś wszystkie pieniądze przegrał, już kołpak soboli i szubę zastawia!
Pobiegła niezwłocznie pani Niłowowa do świetlicy, a córce i synowi kazała zbierać się do domu, psiarza zawołać z saniami, aby zajeżdżał.
Z wielkim trudem przy pomocy sekretarza i komendanta udało się jej męża z sali wyciągnąć. Kazał Kazarinowi na siebie czekać, bo miał ino do domu po gotówkę pojechać. Stało się jednak inaczej, gdyż, wypiwszy tam parę kruż, podanych przez żonę, niby na drogę, z „obawy aury niezdrowej w czas tak spóźniony“, już się ze stolca nie podniósł i rychło tam usnął, a żona z córką i Mironowną niebawem go rozdziały i do łożnicy przeniosły.
Ale nazajutrz od samego rana nastał prawdziwy dzień sądny w domu naczelnika zarówno z ciężkiego pochmiela głowy rodziny, jak z żalu jego po przegranej. Ci, co wchodzili do świetlicy, gdzie naczelnik wielkiemi krokami z kąta w kąt krążył, drżeli i żegnali się w skrytości przed drzwiami: leciały stamtąd jeno przekleństwa, brzęki i stukoty. Co chwila wzdychała nasłuchująca w korytarzu Mironowna.
— Słyszę, nikiej karafeczka nowiutka!... Zydel we drzwi!... A teraz dzban cynowy... O Jezu, Jezu!... Co z nami będzie! Od powietrza, ognia i wojny, wybaw nas Panie!
Naczelnikowa z dziećmi zamknęła się w pokoiku Nastki. Siedząc skulona z dwiema dziewczynkami przytulonemi po bokach, przysłuchiwała się bojaźliwie stamtąd ciężkim krokom, rozlegającym się od czasu do czasu w sąsiednich komnatach, i ochrypłemu głosowi, wypytującemu Mironownę, gdzie są dzieci.
— Niech zaraz... zaraz przyjdą!... Słyszysz, stara!... A to każę cię smagać przed domem gołą na śniegu!...
— Może mię Wielmożny Pan choć zabić, niewolnicą jestem... Wiadomo! wolna w tem wasza wola... Ale co zrobię, kiedy wyszły... — dowodziła śmiało staruszka.
— A... a... a... gdzie klucze?
Kopnął nogą we drzwi Naścinej komnatki.
— Zamknęła i klucze z sobą wzięła. Ma tam swoje dziewicze sekrety...
— Przed ojcem, co?...
— I ojciec mężczyzną jest i przed nim srom niewieści Matka Boska chować każe!
Niłow mruczał, odchodził i znów wracał, rozpalony coraz silniejszą gorączką. Niezmiernie więc ucieszyła się Mironowna, gdy wystraszony kozak ordynans oznajmił przybycie Beniowskiego. Niłow patrzał na kozaka tępemi oczyma, jakby go nie rozumiał.
— Aa!... Beniowski!... — rzekł wreszcie. — Dobrze! Niech wejdzie! Prowadź go!
Gdy Beniowski stanął wyciągnięty po żołniersku w progu, naczelnik wlepił weń ten sam wzrok tępy i zamglony.
— Przyszedłeś?... A?... A wczoraj, co... co wczoraj robiłeś, ha? Czy wiesz, coś zrobił wczoraj, czy wiesz?...
— Wasza Wysoka Szlachetność, bardzo byłem chory i dziś jeszcze z trudem... przywlokłem się!
— Ha, gadaj zdrów!... Znamy te kłamstwa!... Choroba, zawsze choroba!...
— Nie ja tylko byłem chory, ale cała nas gromada, a jeden nawet... umarł, gość mój Czurin, brat kapitana z okrętu „Piotra i Pawła“.
Niłow zrobił wysiłek, zamyślił się i jak gdyby zaczął trzeźwieć.
— Umarł, mówisz? A możeście go... zabili!?
— Właśnie z obowiązku służby, jako starosta wygnańców, muszę całe zdarzenie opowiedzieć...
— Zaraz, poczekaj! Mironowna, dawaj kwasu z lodem, słyszysz! Żywo! Siadaj, Beniowski! Tymczasem, skoro to okazuje się... zabójstwo... poślę po sekretarza i komendanta, niech robią śledztwo! Co? Opieczętują... majątek... i jego... i twój... i was wszystkich... Tak, tak: was wszystkich!
Widział Beniowski, że nie dojdzie z nim do ładu, więc nie opierał się, nie prostował na razie omyłek, rad, że zobaczy kogoś przy zdrowych zmysłach. Za chwilę weszła pani Niłowowa, niosąc dzban kwasu i dwie kruże; była blada i uśmiechała się wymuszonym uśmiechem.
— Ha, jesteś nareszcie!... Gdzież to się włóczyłaś?... Co? Wyobraź sobie, co za noworoczna historja: ci zbrodniarze popili się i zabili... brata Czurina! Dam ja im!... Ho!... Pokażę!
Przyłożył krużę do ust i pił chciwie, Niłowowa spojrzała z przerażeniem na Beniowskiego i wyszła.
Gdy przyjechał nareszcie sekretarz z komendantem, Niłow był już spokojniejszy, jeno przekrwione i wyszłe z orbit oczy zdradzały niedawne wzburzenie. Siedział posępnie, podparłszy brodę na łokciu, i słuchał opowiadania Beniowskiego o wesołem zebraniu gości u niego i smutnym zabawy końcu.
— Wpadliśmy na myśl, że zostaliśmy otruci, gdyż niektóre kawałki cukru miały smak słony. Naówczas parę z nich wybraliśmy, owinęliśmy w płatki ryby i daliśmy owe pigułki do zjedzenia psu i kotu. Zwierzęta w pół godziny zdechły...
— Kogóż podejrzewacie?... komu coby przyszło z waszej śmierci?... — spytał głucho sekretarz.
— Od wielu ludzi dostaliśmy dnia tego gościńce. Otóż między innemi dostaliśmy głowę cukru od kupca Kazarinowa. Wyśledziliśmy, że jadowity cukier z tej głowy pochodził.
— Hę! Głupstwo!... Nie oszukacie mię! Popiliście się i pobiliście się!... Każę trupa felczerowi krajać!... — mruknął Niłow.
— Czyś ty, Beniowski, też pił ową herbatę? — spytał sekretarz.
Piłem, ale mało; gdyż jako gospodarz, dużo zajęcia miałem z ugaszczaniem gości.
— A to podła kupiecka dusza! Taką wymyślić historję!... — wybuchnął komendant.
— Juściż, że trupa należy krajać... — zwrócił się Beniowski do naczelnika. — Lecz przedtem, czy Wasza Wysoka Szlachetność nie uważa za słuszne zawołać wprędce, aby uprzedzić rozgłos, zaraz tu niby na południowe zaproszenie do siebie Kazarinowa i poczęstować go herbatą, oświadczając mu nawiasem, iż w upominku ode mnie Wasza Wysoka Szlachetność dostała głowę cukru, którą z nim masz teraz ochotę napocząć... Obaczymy, co na to powie ten pan!? A wtedy, szlachetny panie, postąpisz wedle prawa i swego rozumienia.
Długo tłumaczyli sekretarz i komendant naczelnikowi, wezwawszy do pomocy panią Niłowową, zanim nareszcie Iwan Piotrowicz zrozumiał, o co chodzi, i zgodził się.
— Ale ja tej herbaty pić nie będę... nie potrzebuję pić!?... — wołał.
— Ależ nie!... Ona może być zupełnie inna, nasza, gołąbku!... Nie o to chodzi!... — przekonywała go Marta Karłowna.
Na jej rozkaz zastawiono w jadalni stół, jak na przyjęcie; na boku w kącie umieszczono głowę cukru, zupełnie podobną do ofiarowanej wygnańcom, odrąbano od niej spory odłam, napełniono kawałkami cukru cukiernicę. Gdy przybyły Kazarinow z innymi gośćmi wszedł do komnaty, już kipiał samowar i pani Niłowowa królowała koło niego, nadstawiając pilnie uszu, aby lepiej słyszeć, co przybyli powiedzą. Beniowski stał ukryty przy drzwiach w korytarzu. Gadano o szykujących się na wiosnę wyprawach na Aleuty, o uszkodzonym okręcie Chołodiłowa, o rządowym statku „Piotr i Paweł“, wmarzniętym w lody u przystani na Czekawce.
— Czy aby starczy wam, kupcy, w tym roku zapasów herbaty i cukru? — spytał zdradliwie sekretarz.
— O, niema obawy!
— A często pijacie w domu herbatę?... wmieszał się Niłow.
— Kilka razy na dzień, zwyczajnie jak wszyscy!... — odparł zdziwiony Kazarinow. Parzymy brzuchy! Wiadomo: zimny klimat kamczacki!
— Jacy ci wygnańcy jednak dobrzy! — zaśpiewała niespodzianie Marta Karłowna drżącym trochę głosem. — Przynieśli mi wczoraj w prezencie noworocznym dwie głowy cukru... Dostali je pono od was, zacny Tymofieju Archipyczu!... Napoczniemy ją właśnie...
Uprzejmy uśmiech znikł nagle z twarzy kupca, zbladł jak chusta.
— Co wam jest? — już zupełnie przerażonym głosem zaszeptała Niłowowa. — Czy nie boli was co, Timofieju Archipyczu?...
— Właśnie. Dolegliwość mam przykrą, muszę wyjść!
— Nie waż się! Siadaj i pij zaraz razem z nami!... Będzie ci lepiej!... — warknął Niłow.
Mimo to Kazarinow spróbował wstać, lecz skoczyli doń obcesem sekretarz i komendant.
— Musisz pić!... Pij albo przyznaj się, coś zrobił? — wołali.
Obejrzał się kupiec za siebie, spaśne ciało pochylił naprzód, jak do ucieczki; wtem spostrzegł we drzwiach gniewną, surową twarz Beniowskiego, ręce przed siebie wyciągnął i upadł na kolana.
— Łaski, naczelniku, łaski, Iwanie Piotrowiczu!... Obrony! Pozbyć się go chciałem... Prawda: chciałem go uśmiercić!... Po nocach nie sypiałem, jeść, pić nie mogłem, ani żony całować... ani nic... Wszystko obrzydło mi, co ludzkie jest! Nie żeby mi chodziło o te kilkanaście przegranych tysięcy... W naszym stanie kupieckim rzecz to zwykła — zyskujemy, tracimy, znów zarabiamy... Ale tak się dać złapać! Tak się dać okpić!... Żółć mię zalewała, ile razy to sobie wspomniałem... I komu? Jakiemuś obieżyświatowi bez rodu, plemienia! Wszystkich on opętał, oplątał... Wszystkich... Nienawidzi on nas, prawosławnych, przeklęty schizmatyk, papista... Oczarował on nas, rzucił na mózgi zaćmienie... Wszyscy mu wierzą, a on wszystkich do zguby wiedzie... Nawet na córki nasze, na cnotę dziewic czystych śmie się w rozpuście swej targać! Patrz, czcigodny Iwanie Piotrowiczu, co znaleźliśmy przy trupie nieszczęsnego Koleskowa... Mało tego: niejakin Piacynin był u mnie i wyjawił, jako zbrodzień Beniowski zamierza wszystkich wygnańców zjednoczyć, aby na nas uderzyć znienacka, zwojować, poczem, owładnąwszy okrętem, ujść na morze, jak ów Ochotin... Więc, grzeszny człowiek, chciałem go co prędzej struć, aby zdechł, zanimby swe piekielne zamiary wykonał...
— Kiedyżeś się tego wszystkiego dowiedział? Wczoraj wieczór jeszcześ mi nic nie mówił!...
— Bo dziś dopiero był u mnie ten człowiek, właśnie chciałem powiedzieć...
— A trułeś ludzi dzień temu!... Łżesz i łżesz... Ale my cię zmusimy prawdę wyśpiewać... Sameś pewnie z nim był w zmowie! — syczał sekretarz.
— Tu oto jest ten papier... od trupa!... — bełkotał Kazarinow, wyciągając z zanadrza zmięty papierek.
— Więc przyznajesz się, żeś tych ludzi truł?... — spytał głuchym głosem Niłow, powstając.
— Chciałem uwolnić wszystkich, Bóg świadkiem.
— A co byłoby, gdybyśmy wszyscy zażyli twego cukru? Hę? — zapytała Niłowowa.
— Czurin umarł!... — wtrącił posępnie sekretarz.
— Zgrzeszyłem. Winien jestem, ukarzcie mię!... — bił się kupiec w piersi i robił raz za razem znak krzyża.
— Stąd pewnie idzie wszystko, żeś się chciał w ten sposób od gry wykręcić!... — dorzucił zapalczywie komendant.
— Jakie miałeś zamiary, to się pokaże. Popełniłeś zbrodnię i sądzon będziesz według prawa. Teraz pójdziesz do więzienia! — zawyrokował sekretarz.
— Weźcie go!... Zaraz go bierzcie!... — rozkazał Niłow.
Komendant Czernych z podręcznym kozakiem wyprowadzili płaczącego kupca, a sekretarz podjął z ziemi zmięty papierek, rzucił nań okiem i wyszedł na korytarz do Beniowskiego, ale Beniowskiego tam już nie zastał.
Usłyszawszy zeznanie kupca o Piacyninie, wybiegł on natychmiast, siadł na sanie i kazał pędem wieźć się do domu.
— Zginęliśmy! Wszystko zależy od pośpiechu!... Zbierz natychmiast Radę Związkową!... — zawołał, wpadając do Chruszczowa.
Sam widok Beniowskiego był tak straszny, że Chruszczów o nic nie pytał i, drżąc cały, pobiegł wykonać rozkaz. Wpół godziny Rada była w komplecie. Nawet chory Panow zwlókł się z łoża. Wysłuchawszy opowiadania Beniowskiego, on pierwszy szepnął z rozgorzałemi oczyma:
— Zbadać i... śmierć!
— Śmierć!... — powtórzyli inni.
Rzucono losy, sprowadzono oskarżonego, który drżąc z przerażenia, odrazu się przyznał. Wkrótce czterech uzbrojonych w muszkiety ludzi uprowadziło w las związanego i bladego, jak ścielące się wokoło śniegi, winowajcę.



XXII.

Opisanie i opieczętowanie znacznego majątku Kazarinowa zajęło tyle czasu, że do badania go przystąpiono dopiero w parę dni. Potwierdził wszystkie swoje pierwotne zeznania, więc rzucono się na poszukiwania Piacynina. Nikt go jednak nie znał, nie słyszano nawet o takim w mieście. Sam Kazarinow nie mógł określić, kto zacz był, gdyż widział go na krótko przed samem wezwaniem do naczelnika i zapomniał w zamieszaniu rozpylać się szczegółowo kim jest, skąd przychodzi i gdzie mieszka. Nieznajomy obiecał przyjść później, lecz już nie pokazał się. Służba nie widziała go, bo przyszedł do sklepu, kiedy tam nikogo prócz gospodarza nie było. Odszukany zaś przez kozaków inny Piacynin, głupowaty, niemrawy chłop, dowodził, że cały ów dzień przespał pijany, i zaprzysiągł, że jako żywo nigdy Kazarinowa nie widział i z nim nie mówił. Kupiec z początku upierał się, że to ten sam, lecz wzięty na dybę, całe oskarżenie cofnął i wyznał, że wszystko zmyślił na Beniowskiego, że zrobił to z zawiści, chciwości i zemsty za przegraną w szachy...
Beniowskiego nawet nie badano. Mimo to był przez cały czas bardzo niespokojny, kazał znieść ładunki i lepsze muszkiety do szkoły, urządził tam stałą wartę z pewniejszych spiskowców i co wieczór zbierał Radę Związkową, aby z nią rozważać bieg wypadków i obmyślać zaradcze środki.
— W razie czego będziemy przebijać się zbrojną ręką do plemienia Ankalów!... — postanowił.
— A co dalej? — spytał Baturin.
— Wrócimy na wiosnę z Kamczadalami i weźmiemy szturmem miasto! Droga nasza przez morze!...
— Z Kamczadalami!?... — powtórzył w zamyśleniu stary pułkownik.
Beniowski spojrzał nań bystro i zmarszczył brwi.
— Więc znajdźcie lepszą radę!
Milczeli.
— Juścić, że nie mamy wyboru, choć przykro iść z dzikusami na rzeź i rabunek swoich! — rzekł Chruszczów. — Ale to są rzeczy odległe. Najważniejszą sprawą jest obecnie, co powiemy, gdy zaczną szukać tego... nieszczęśnika!
— Powiemy, że go niema oddawna, że na jesieni jeszcze wyjechał do Niżniego na zarobki i więcej nie wrócił... — radził Stiepanow, zerkając na Beniowskiego.
Ten, zasępiony, nie mieszał się więcej do narad.
Nazajutrz po wykładzie w szkole przystąpiła do niego Nastazja i rzekła z nieśmiałym uśmiechem:
— Niech się pan nie martwi! Już wszystko skończone, za parę dni zapadnie wyrok!...
Beniowski drgnął.
— Jaki wyrok? Nie wie pani!?
— Dokładnie nie wiem... Zapewne pójdzie truciciel do kopalni.
— Widzi pani!... Jakże się nie mam smucić, zawszeć to z mego powodu! Przeklęta gra, bo o to poszło... Ale były okoliczności silniejsze nad wszystko, które mię grać zmuszały...
— Domyślam się. Ale możeby dało się uratować winowajcę... Ojciec z początku jest zawsze bardzo zawzięty, lecz potem łatwo go udobruchać!
— Niech pani pomyśli o tem, niech pani pomyśli!... Wielką mi pani wyświadczy łaskę...
— O, będę się starała!... Pan wie, że dla pana wszystko zrobię... — szepnęła uszczęśliwiona dziewczyna.
Spojrzał jej w oczy, poczem odwrócił pośpiesznie twarz.
— Zbyt dobra pani jest dla mnie!
Urwał, gdyż Mironowna ubrała już młodsze dziewczynki i zbliżała się ku nim. Nastazja stała jeszcze chwilkę promienna i zasłuchana.
— Jedziemy! Na co czekasz?...
— Ach, tak!... Jedziemy!... Zwolna wszystko do zwykłej wracało kolei, ustały jeno wesołe wieczorynki w mieście, gdyż strach obleciał wielu, a smutny los żony i drobnych dzieci Kazarinowa bardzo ciężył miejscowemu kupiectwu.
Zaopiekował się niemi bogaty i wielce szanowany przez wszystkich kupiec Iwan Czornyj, reszta pocichu zbierała składki, aby nieszczęśliwym jaki taki byt zabezpieczyć.
Niłow już prawie o zdarzeniu zapomniał i w godzinach wolnych od zajęć pił i snuł znowu marzenia o ochockiem gubernatorstwie, biorąc zawsze na powiernika Beniowskiego.
Raz Beniowski spróbował ostrożnie wybadać grunt w ciążącej mu mocno sprawie Kazarinowa, ale stary uniósł się gniewem:
— Ty nie wiesz, Beniowski, ten zbrodzień wszystkich nas chciał potruć, owładnąć skarbem, składami futer rządowych i wywieźć to wszystko do Ameryki!... Sam się przyznał...
— Trudno uwierzyć w taką śmiałość... Dowodzi to jednak, iż on jest prostym szaleńcem!
— Nie broń go!... Zresztą sprawa już przesądzona. Powiedz mi lepiej, jak idą przygotowania do twojej agrikultury!?
Beniowski na razie ustąpił, ale wraz z Nastazją w dalszym ciągu starali się wpłynąć przez panią Niłowową na naczelnika, żeby choć od ciężkich robót zwolnił skazańca.
Miało to ten skutek, że Niłow zagabnął pewnego razu sekretarza, co on o tem myśli.
— Niepodobna!... Majątek opisany, papiery wygotowane... Niepodobna!... Wszyscy wtedy zaczną psocić, a potem prosić, gdy się jednemu przebaczy... Bez surowych, nieubłaganych praw i ostrych kar jak my się tutaj na krańcu świata z tak małą siłą zbrojną ostoimy?... Każdy oczyma strzyże, gdzieby urwać. Muszą więc, nicponie, bać się, muszą drżeć na samą myśl... Oh, widzę ja, widzę w tem wszystkiem robotę Beniowskiego, ale niech mu Wasza Wysoka Szlachetność zbyt nie dowierza, gdyż i na niego mam ja tutaj sztuczkę niezłą...
Tu nachylił się do ucha Niłowa i zaszeptał z złośliwym uśmiechem:
— Pamiętacie, Iwanie Piotrowiczu, tę zapiskę, co ją Kazarinow w chwili zeznania przedstawił... Jest to poemat do córki waszej i choć pisany innym, niż Beniowskiego charakterem, lecz nikt inny, ino on mógł taki wiersz dowcipny skomponować... Dawno za nim śledzę; daleko mierzy niebezpieczny ten człowiek... Te szkoły, te wyjazdy, przyjazdy, rolne zamiary... Zręczny, ani słowa, nie mogę go na niczem przyłapać... Ale tym razem zdaje się, że mu pazur uwiązł, bo posłuchajcie tylko, Iwanie Piotrowiczu...
Położył na stole zmiętą kartkę, wygładził ją ręką i zaczął czytać uroczystym głosem:

Twe oczy, skąd Kupido na wsze ziemskie kraje,
Nastazjo Iwanowno, harde prawa daje,
Nie oczy, lecz pochodnie dwie nielitościwe,
Które palą na popiół serca nieszczęśliwe...

— Żono! — krzyknął na całe gardło Iwan Piotrowicz. — Żono!
Wbiegła, obciągając zawinięte przy zajęciu w kuchni rękawy.
— Co się stało?...
— Słuchaj!...

Twe wdzięki, jak straszliwe Ateny pawęże,
Rażą śmiertelnym blaskiem osłupiałe męże...

— Co słyszę! Napisaliście madrygał dworski, Sergjuszu Mikołajewiczu? — roześmiała się kobieta, zwracając się do sekretarza.
— Ja?... — oburzył się ten. — Gdzie zaś?...
— Zhańbił dziewkę, docna zhańbił, a ty się śmiejesz! — wybuchnął Niłow.
— Ależ kto?...
— Któż jak nie Beniowski!...
Niłowowa spoważniała.
— Jak on śmiał?... Jak ona pozwoliła mu!... Wołać ją!...
Marta Karłowna wyszła niezwłocznie, a sekretarz szepnął:
— Oto są skutki białogłowskiej nauki... Niewiasta powinna być niewinna i nieświadoma w swem dziewictwie przeczystem, a to co?... Uczy się! A czego się uczy przedewszystkiem, wiadomo!... — syczał sekretarz.
— Już ja mu ją z głowy wybiją... Skończy się to! — srożył się naczelnik.
Gdy jednak spojrzał na pobladłą ze strachu twarzyczkę wchodzącej córki, opamiętał się trochę:
— Znasz ten szpargał? Czytałaś go?... — spytał surowo, podając dziewczynie zmięty papierek. Rzuciła nań okiem.
— Tak. Jest to wiersz, który mi przysłał jeden oficer...
— Więc nie Beniowski?
— Nie.
— Tak to jej pilnujesz?... Ona, widzę, na wszystkie strony romansuje!... Czy nie Sybajew to czasem?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Więc kto?... I jakże się ten papierek u Koleskowa znalazł?
— Nie wiem. Dałam go panu Beniowskiemu...
— Nie matce więc, a jemu, jakiemuś przybłędzie!
Nastazja zapłoniła się bolesnym rumieńcem i rzuciła zukosa spojrzenie na sekretarza.
— Bo jego tylko miłuję i za niego jedynie wyjdę!... — odrzekła nieoczekiwanie z dziwną, wyzywającą mocą.
Niłow skamieniał. Twarz z czerwonej stawała mu się zwolna siną, żyły na skroniach nas brzmiały, jak postronki. Zerwał się wreszcie na nogi, szarpnął kołnierz futrzany i głucho zamamrotał:
— Precz!... Wziąć ją!... Ja was nauczę... Łeb mu utnę!... Zaraz go tu sprowadzić!... Na pal!...
Daremnie próbował go mitygować przerażony sekretarz:
— Pocóż na pal!?... Może się jeszcze przydać, zdolny człowiek!... Wyślemy go na jakiś czas do Niżniego, żeby przyszedł do przytomności... I po wszystkiem!...
Niłow chodził po komnacie, rozbijając sprzęty nogami.
— Niesłychane!... Żeby do tego doszło!... Co?... Przyjmowałem go w domu, jak człowieka, a on...
— Daj kurze grzędę!... Dawno to wiedziałem, ale to się da naprawić!... Zbyt dobrzy jesteście Iwanie Piotrowiczu!... Nie można popuszczać tym ludziom... Znam ja ich!
— Cóżeś zrobiła, nieszczęsna!... — wymawiała tymczasem córce Niłowowa.
— Już dłużej nie mogłam wytrzymać!... Trzeba z tem skończyć!... Trzeba było raz na zawsze odebrać nadzieję, cień nawet nadziei temu obrzydłemu workowi sadła!...
— Wiem sama. Powoli chciałam przygotować ojca!... Należało czekać, aż przyjdzie ułaskawienie dla Beniowskiego.
— Rok cały, matko, niepodobna!... I tak już chwilami zdaje mi się, że umieram... Niech raz wiem!
— Cóż się dowiesz?... Ojciec wsadzi go do kaźni!
— Pójdę z nim!... Pójdę z nim na koniec, świata!... Byle mię tylko chciał!
Niłowowa wzruszyła ramionami i wyszła na korytarz posłuchać, co dzieje się w świetlicy męża: grzmot przekleństw i łoskot padających przedmiotów ucichł. Kobieta przeżegnała się i szepnęła:
— Bogu niech będą dzięki!... Byle tylko nie przyprowadzili go zawcześnie!
Gdy kozacy wpadli do szkoły, zastali u Beniowskiego Chruszczowa, żonę Kazarinowa, oraz kupców Iwana Biełycha i Oblaskowa. Przyjście kozaków rzuciło popłoch na zebranych, sam Beniowski nie mógł ukryć zaniepokojenia. Nie miał czasu zastanowić się, ani wydać rozporządzeń, tak naglili go do pośpiechu wysłańcy; zamienił jeno znaczące spojrzenie z Chruszczowym, a pani Kazarinowej powiedział, iż dołoży wszelkich starań, aby prośbę jej spełnić.
W drodze próbował dowiedzieć się, co się w Zarządzie stało i o co chodzi, lecz kozacy sami mało wiedzieli.
— Przyszedł z początku Sergjusz Mikołajewicz, potem pan zawołał panią, a potem panienkę... Krzyczał bardzo gniewnie... ale powodu nie wiemy... Albo to trudno o powód?... Powodów jest tysiąc dla chętnego człowieka!... — przekładał podręczny.
Gdy weszli do domu, zabiegła im w korytarzu drogę Marta Karłowna i szepnęła:
— Pamiętajcie, Auguście Samuelowiczu, nic nie mówić, nic!... Wszystko znieść, jak od rodzonego ojca, a będzie dobrze!
Nie po raz pierwszy słyszał te rady, lecz bądź co bądź dodały mu teraz otuchy.
W świetlicy postąpił parę kroków od drzwi i ukłonił się grzecznie naczelnikowi, a potem sekretarzowi. Nie odpowiedzieli mu nawet kiwnięciem głowy.
— Znasz to pismo? — spytał Niłow, podając mu nieszczęsny wierszyk.
Beniowski obejrzał uważnie papierek z jednej i drugiej strony.
— Nie, nie znam!... — odrzekł zupełnie szczerze.
— Więc to nie ty pisałeś?...
— Czyżbym śmiał?...
— Łżesz, nicponiu!... Ona mówi zupełnie co innego — zaczął z wzrastającą irytacją Niłow.
— Anastazja Iwanowna mówi, żeś jej robił... nieprzystojne propozycje! — wtrącił podstępnie sekretarz.
Beniowski spojrzał nań z pod oka i poczerwieniał.
— Ha, to jakieś nieporozumienie!... Nietylko nie miałbym śmiałości, ale i dowcipu. Cały czas byłem zajęty obmyślaniem planu kolonji, której wykonanie przyniosłoby tyle chwały miejscowej administracji, tyle pożytku tutejszej ludności i zabezpieczyłoby dobrobyt mnie i moim nieszczęsnym towarzyszom.
— Przestań głowę zawracać!... Dosyć tego!... Już mię nie weźmiesz na jedwabne słówka!... Dopuściłem cię do swego zaufania, chciałem wrócić ci prawa, zrobić cię człowiekiem, a ty co? Wkradłeś się, jak opryszek nocny, do mego gniazda rodzinnego, sięgnąłeś po cześć moją... Coby powiedział generał-gubernator, gdyby dowiedział się, że ty, ty zbrodzień, pozbawiony praw... moją córkę... śmiałeś!... Dosyć, dosyć!... Ja cię!...
Zerwał się i szedł ku Beniowskiemu z zaciśniętemi pięściami, ale było coś w oczach wygnańca, co wstrzymało naczelnika, krzyknął więc ino na całe gardło:
— W dyby go! Wziąć!...
Drzwi natychmiast otwarły się i przyczajeni za progiem kozacy schwycili Beniowskiego za ramiona i ręce.
Z drugich drzwi wypadła Niłowowa i probowała uspokoić męża, lecz temu już twarz posiniała, już nabrzmiały żyły na skroniach i, tocząc błędnym wzrokiem po wszystkich, klął i wołał:
— Ja was nauczę!... W róg barani zegnę, złamię, skruszę... Na pal!... W łańcuchy...
Nawet sekretarz probował wymknąć się z niebezpiecznej świetlicy. W korytarzu trafił na Beniowskiego, otoczonego przez zmieszanych i wahających się kozaków.
— Odprowadźcie go do turmy, — kazał — lecz nie zakuwajcie w łańcuchy! — dodał łagodniej.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.