Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   16   —

tartych włochatych „kuchlankach“ biegli za nimi, pokrzykując.
Dumnie stąpając, przeszli w drogich szubach urzędnicy i wojskowi w stronę czarnej twierdzy.
Potem znowu nastała senna, leniwa cisza. Mijał krótki dzień, co zaledwie rozbłysnął, już się zataczał. Znowu wśród zamrożonych śniegów zaświeciły krwawe plamki ogni w okienkach chałup...
Mieszkańcy po wczesnej kolacji układali się już byli do snu, gdy od morza, od przystani Czekawki, przybiegł prawie bez tchu nieletni syn dozorcy składów rządowych z papierem do samego naczelnika i przyniósł wieść, że dawno oczekiwany statek zawinął nareszcie do portu.
Rozgorzały natychmiast przygaszone ognie i zaroiło się na ulicach. Wszystko biegło w kierunku twierdzy, ale brama była już zamknięta i szyldwach nie puszczał nikogo. Opowiadano więc sobie dziwa zasłyszane przelotnie o niebezpieczeństwach, jakie przebyła załoga statku w czasie burzy, o strzaskanym wielkim maszcie, o zranionym kapitanie okrętu, o zmytych w morze majtkach, o nadchodzącej już dla wszystkich ostatniej godzinie i niespodziewanym zbawcy, który się nagle pojawił, niewiadomo skąd...
— Wszystko urządził... Maszt na miejsce postawił... Ducha w ludzi tchnął... Żagle napiął... w taką wichurę... Statek do steru przywrócił... Co dlań burza?... On po wałach niebosiężnych płynął, jak my po drobnej świeży!...