Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   189   —

uchyliły się i ze szpary wyjrzał długi nos Mironowny.
— A czego tam? Wszelki duch Pana Boga chwali... To wy, panie Beniowski? Czegóż to po nocy chcecie?...
— Chciałbym w sprawie osobistej zobaczyć się z naczelnikiem.
— Nie można!... Śpi... A jak śpi, szczególniej po... zabawie, to go nikt ruszać nie śmie! Taki rozkaz wydan raz na zawsze!...
— O cóż to chodzi?... — spytała nagle, występując z cienia, pani Niłowowa.
— Opieczętowano mi dom, miłościwa pani!... — odrzekł kłaniając się Beniowski. — Nie mam się gdzie na noc podziać, ani potrzebnego odzienia na zmianę, ani pościeli skąd dostać!
Wyczuwał wrogość z wyrazu twarzy i spójrzeń stojących przed nim kobiet i, nie rozumiejąc powodu, chciał się wycofać. Mironowna jednak przymknęła nagle za nim drzwi, skąd ciągnęło mroźne powietrze, musiał więc krok naprzód postąpić i znalazł się w blasku łuczywa, płonącego u przymurku. Marta Karłowna obrzuciła ponownem spojrzeniem jego rękę ranną, twarz bladą, uduchowioną, całą postać zgrabną i silną. Źrenice jej na mrugnięcie powiek spotkały się z jego cudownemi oczyma.
— Nic panu poradzić nie mogę! — szepnęła, cofając się w cień, aby ukryć wybijający na twarzy rumieniec. — Mironowna, idźno zobacz, co tam z Nastką. Słyszę, że jęczy...