Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   234   —

co?... — krzyczał Czernych z pianą na ustach, szarpiąc za rękaw Beniowskiego.
— Puść mię pan!... Jeszcze gra nie skończona! — odparł ten.
Usta mu drżały, wąs jeżył się, ale opanował gniew i powiódł śmiałym wzrokiem po okalającym go murze rozognionych twarzy, błyskających ślepi, wyszczerzonych w drapieżnym śmiechu zębów, nastroszonych bród, rozwichrzonych włosów. Czernych chwycił się za głowę i rzucił się w tłum.
— Dziesięć tysięcy... dziesięć tysięcy, nie licząc futer... — powtarzał, przepychając się ku wejściu. — Chodź, Grzesiu, chodź!... Napijemy się wódki! — schwycił spotkanego na drodze chłopca pod rękę i powlókł go z sobą.
— Przepadliśmy! Pasy drzeć z niegodziwca!... Kto go wie, może on się zmówił z Kazarinowym?... Przegrywa a potem się z nim podzieli!... Śledztwo, śledztwo!... Dać go katu!... Jak go żelazem przypieką, jak mu pod paznogcie trzaski smolne wbiją, wszystko wyśpiewa!... Już ja się o to postaram!... Och!...
Wpadli do sali, gdzie choć muzyka ryczała, nikt już nie tańczył, a wśród gości panował rozruch, i gwar, i popłoch, gdyż wszystkim udzieliło się wzburzenie, napływające z komnaty graczów. Co się stało?... — pytała brata wylękła Nastazja.
Przeciskała się właśnie przez falującą ciżbę,