Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   233   —

może sobie postawić, co chce... — bronił „swego człowieka“ Kazarinow.
— Istotnie nic mi nie wadzi!... — zgodził się Beniowski.
Ale gdy i tym razem Beniowski przegrał, zerwała się prawdziwa burza; stronnictwo kupieckie wyło i tupało z radości; Koleskow postawił swego potworka na kupce wygranego złota, tkał mu w rozdziawioną paszczę dukaty, wołając jak oszalały:
— Pisztak... Rykszta... Buks!... Na, żryj, używaj... Łomgis... Hokus...
— Tak, tak!... Chwat Koleskow!... Ty go pociesz, uszanuj!... Wygodził ci, twój przyjaciel, sam bóg ankalski!... Ho, ho!... — zachęcano gracza z tłumu.
— Takeście mi go zachwalali?... A, co widzę? Nic nie wart ten wasz Beniowski! Ja nie płacę! — gniewał się Niłow.
— „Woził, woził... razy kilka, powiozą i wilka!...“ Oj, po-wio-zą, po-wio-zą!... W sam czas... w samiuteńką porę na miejsce cieplutkie, na sam pęp świata!... — nucił przez zęby, błyskając jaszczurczemi ślepkami, sekretarz.
— Co z nami wyrabiasz, przeklęty rabie!?... Osmagać cię każemy, przybłędo!... Co wyrabiasz?... Oczy straciłeś? Czyś się tak zadufał w rozum swój, że już uważać na posunięcia nie chcesz?... — Przecie widoczna było, kiedy królowę posunął, że konia ruszać nie można, a ty