Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   3   —

tej czworokątną basztą bramie drewnianej twierdzy ukazały się trzy w futra otulone postacie.
Przodem szedł rosły, barczysty mężczyzna, wydający się olbrzymem, w nastroszonej bobrowej szubie; ciemną, sępią twarz okalał mu, jak przyłbica, drogi kołpak z łap czarnoburych lisów.
Stąpał miarowo z podniesioną głową i patrzał dumnie na bicze śniegowe, siekące powietrze. Za nim o pół kroku podążał w skromnej delji reniferowej, również wdzianej włosem nawierzch, mniej wspaniały dorodnością i zachowaniem się osobnik. Na jego futrzanej bermycy błyskał galon wojskowy; naostatku za nimi wlókł się prosty kozak w futrzanych butach i w kamczadalskiej do kolan „kuchlance“.
— Słyszycie, Iwanie Piotrowiczu, jak to wyje! — rzekł wojskowy, wskazując ręką w stronę ciemniejącego opodal budynku.
Wspaniały Iwan Piotrowicz zatrzymał się i posłuchał; lecz świst zamieci, plusk rzeki i ryk dalekiego morza głuszyły wszystkie inne dźwięki.
— Nic nie słyszę. Czegóż on chce?
— Nie wiem. Wrzeszczy, jak opętany, rwie na sobie pazurami ciało; na kraty, na współtowarzyszy się rzuca... Wołał, że chce widzieć wielkiego Taju! Bałem się, że sobie co zrobi... Zawszeć on rządowy zakładnik; jasak stracimy, jak zginie!
— Co taka bestja może sobie zrobić? Duch w nim mocno siedzi, a broni przecież nie ma!