Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   2   —

morszczyzny, ziemnowodna koronka, utkana w ciche dni łagodną gładą morską na przymierze między tonią oceanu a lądem.
Znikło wszystko.
Został jeno na linji bojowej zawsze ten sam, nagi, spracowany strąd, wyniosły, długi, śniegiem omglony oraz skaczący nań z dołu z niemilknącym hukiem wał zielonawych bałwanów.
Brzeg pocięty, poszarpany szparami, spękany w wądoły, w które z bulkotem i wyciem wlewały się wirzyska. Ruina ziemi, same piargi i opoki bez krzewinki, bez trawki, bez żadnego umocnienia. Smutny wał obronny, wał samotny wiecznej walki bez wytchnienia i poparcia...
Górą nad nim niewstrzymanie sunęła przez powietrzne przestworza szalejąca śnieżyca, obojętna na wszystko, bezwzględna, potężnym ruchem dążąca wciąż naprzód, niby biały anioł śmierci, zapatrzony w jemu tylko wiadomy cel...
Jej pióra omiatały z tym samym spokojem i mocą piany fal, i łęgi dolin, i wiszary górskich łańcuchów, i szczeciny zatraconych w śniegach lasów, i przyziemne budowle miasteczka, schowanego w głębokiem ujściu rzeki.
Ta ludzka siedziba zataiła głęboko swe życie w zawianych do szczytu domostwach; na pustych ulicach jeno wiatr gwizdał w szczytach dachów i węgłach zrębów, wzdymając z dołu mroźną kurzawę i mieszając ją z wirami lecących z nieba płatków śniegu.
Mimo to, wśród ogólnego bezludzia w nakry-