Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   267   —

ny“, już się ze stolca nie podniósł i rychło tam usnął, a żona z córką i Mironowną niebawem go rozdziały i do łożnicy przeniosły.
Ale nazajutrz od samego rana nastał prawdziwy dzień sądny w domu naczelnika zarówno z ciężkiego pochmiela głowy rodziny, jak z żalu jego po przegranej. Ci, co wchodzili do świetlicy, gdzie naczelnik wielkiemi krokami z kąta w kąt krążył, drżeli i żegnali się w skrytości przed drzwiami: leciały stamtąd jeno przekleństwa, brzęki i stukoty. Co chwila wzdychała nasłuchująca w korytarzu Mironowna.
— Słyszę, nikiej karafeczka nowiutka!... Zydel we drzwi!... A teraz dzban cynowy... O Jezu, Jezu!... Co z nami będzie! Od powietrza, ognia i wojny, wybaw nas Panie!
Naczelnikowa z dziećmi zamknęła się w pokoiku Nastki. Siedząc skulona z dwiema dziewczynkami przytulonemi po bokach, przysłuchiwała się bojaźliwie stamtąd ciężkim krokom, rozlegającym się od czasu do czasu w sąsiednich komnatach, i ochrypłemu głosowi, wypytującemu Mironownę, gdzie są dzieci.
— Niech zaraz... zaraz przyjdą!... Słyszysz, stara!... A to każę cię smagać przed domem gołą na śniegu!...
— Może mię Wielmożny Pan choć zabić, niewolnicą jestem... Wiadomo! wolna w tem wasza wola... Ale co zrobię, kiedy wyszły... — dowodziła śmiało staruszka.
— A... a... a... gdzie klucze?