Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   114   —

Proskunakow gładził rudą, szeroką jak los pata brodę i świdrował małemi zielonawemi oczkami pokolei każdego z mówiących.
— Rad byłbym usłużyć miastu, ale... cała rzecz rozbija się o brak domu!... W byle domu szkoły założyć nie można. Do tego potrzebne są specjalne budowle! — zauważył Beniowski.
— I dom się znalazł. Odszukał go w papierach okręgowych nasz niezrównany Sergjusz Mikołajewicz! — krzyknął radośnie komendant. — Takuteńki, o jaki prosiliście, Beniowski!
— A to ciekawe!?... Gdzież on się znalazł?... — spytał z żywem zainteresowaniem Beniowski.
— Okazało się, że został zostawiony do przechowania Zarządowi Okręgowemu dom norweski przenośny po ekspedycji admirała Beringa, próchnieje bez użytku w składach rządowych w Czekawce. Wyciągną go stamtąd, przewiozą, a co brak będzie, to dorobią napoczekaniu nasi cieśle; za tydzień, za dwa najwyżej dom stanie, gdzie wskażesz ty, Auguście Samuelowiczu. Co, zgoda?
— My słyszeć o odmowie nie chcemy... Już spisaliśmy trzydziestu zdatnych do nauki dzieciaków... Z dorosłych też się paru ciekawych znajdzie! — dorzucił znacząco Kazarinow.
— Owszem. Powtarzam, że rad byłbym uczynić wszystko co mogę i umiem, i szkołę takową urządzić — będzie to pierwsza tu szkoła, czas na nią, oj, czas — lecz tylko w tym wypadku, gdyby