Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   139   —

— Czy ci ludzie są poddanymi władzy Waszej Wysokiej Szlachetności?... — spytał wreszcie.
— Tak, podbici są już dawno, ale nie dają inaczej jasaku jak zbrojną ręką, albo za zakładniki. Czy nie puścić więc ledwie dyszącego Orunczy, a zostawić którego z tych wojowników, co przyszli?...
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność każe im raz jeszcze wyłożyć wszystkie okoliczności swej prośby, byśmy mogli dokładnie wymiarkować, azali mają myśl ukrytą lub są prostymi i bezradnymi dzikusami.
Nilów kazał porucznikowi Norinowi wprowadzić wojowników oraz kozaka tłumacza.
Weszli, wnosząc ze sobą zapach skór reniferowych, woń dymu i skrzepłej krwi, właściwą koczownikom-myśliwcom. Na rozkaz tłumacza zdjęli czapki, ale nie kłaniali się nisko do kolan, jak to mieli zwyczaj czynić krajowcy podmiejscy. Beniowski lubował się w cichości ich dumną postawą i hardem spojrzeniem.
— Jesteśmy z pod przełęczy gór, od Malki, z pod Sukacza i Ganali. Stało się nieszczęście. Na jesieni zapaliły się lasy od góry ognistej i pożar wypędził moc niedźwiedzi z zimowych barłożyn na doliny, gdzie pasiemy reny zimową porą. Osiadły bestje nad rzeczkami i jeziorami, gdzie łowimy ryby. Z początku radzi byliśmy obfitej zdobyczy z polowania na nie. Więcej niż czterdziestu zakłuła oszczepami, zastrzeliła z łuków młodzież nasza, drugie tyle pojmano w doły