Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   140   —

i potrzaski. Ale zostały najgorsze, w których sam duch Księcia Lasów zamieszkał. Ani wyjść z jurty, ani oddalić się na krok od ogniska... Zjawiają się, jak cień, wyrastają z ciemności, jak duch Złego, w swych lodowatych pancerzach, po których ślizga się bezsilny oszczep, niby tępa trzcina... Nocami skaczą na namioty, obalają je na śpiących i wyciągają pojmanych ludzi z pod skór, jako ryby z sieci... Są niektóre rodziny całkiem wyżarte, są inne wyżarte do połowy, ale niema już żadnej bez uszczerbku... Próbowaliśmy odkoczować z tych miejsc — poszły za nami, gdyż wśród śniegów nie mają innego pożywienia prócz nas i stad naszych... Wychodziliśmy całym ludem przeciw nim... Lecz strzały najtęższych łuczników odskakują od nich, jak od opoki. Daj nam więc, Wielki Taju, broń ognistą, abyśmy się mogli zratować od zguby, i wypuść Orunczę, który jeden z pośród nas umie nią władać...
Tym razem pochylili się nisko do stóp Niłowa i rzucili mu pod nogi nowy pęk drogich, czarnoburych lisów oraz srebrzystych kastorów. Niłow futra nogą nadeptał i spojrzał wyczekująco na Beniowskiego.
— Miłościwy Panie! — rzekł ten po ponownym namyśle. — Ci ludzie zdają się mówić prawdę. Słyszałem w drodze opowiadanie sybirskich myśliwców, że spłoszone z zimowych legowisk na jesieni niedźwiedzie, nie mogąc zbudować sobie drugiej nory, nie kładą się spać już wcale,