Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   128   —

dze i zniszczeniu, o gwałtach i panoszeniu się zaborców po całym kraju...
— Znam to, znam to!... — szeptał starzec, śledząc gorejącemi oczyma rysujące się przed nim gdzieś w ciemnościach wizje dawno zapomnianych obrazów.
Musieli jednak przerwać rozmowę, gdyż zziębły Chruszczów zapukał i wszedł niebawem, prowadząc zaśnieżoną Alajdę.
Beniowski z Bielskim narzucili niebawem szuby reniferowe, czapki uszaste i wyszli. Na czystem, granatowem niebie jak promienisty obłok jaśniała Mleczna Droga; diademy gwiazd błyszczały na czołach gór, roiły się ich miljony na kopule firmamentu, mrugały w gąszczach lasów, przeświecały przez blade mgły oceanu nisko, tuż nad widnokręgiem... Zdawało się, że są wszędzie, i wobec ich ilości, ich skrzystego światła zatracała się niepozornie ziemia, zapadała we własny, martwy cień... Wtem z poza małej chmurki, co niby drobna skaza tkwiła samotnie w przestworzu, wytrysł promienny zielonawy słup i poszedł nad górami, lasami i dolinami, rzucając na śniegi drżące, świetliste odbicie, a za nim biegł drugi, trzeci...
Rozlała się cała ich fala; rozpostarła się wachlarzem po niebie, zmieniała kolory; to żółkły, to znów błękitniały świetlane smugi, zmieszały się, ścierały, aż zestrzeliły się w krwawy wieniec koło gwiazdy biegunowej, aby stamtąd popłynąć