Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   118   —

żałoby przedtem utrwalić lepiej swojej własnej pozycji?
Był niespokojny i ten stan swój pokrywał pozorami surowości i uroczystej powagi. Przywdział szaty odświętne, siadł na szerokim połatku, przykrytym skórą niedźwiedzią w ten sposób, że palące się u ściany w żelaznym pierścieniu łuczywo rzucało całe światło na drzwi wchodowe, podczas gdy jego postać i lice ostawało się w cieniu. Świeciły tam jeno plamy groźnych, szeroko otwartych oczu i ruszały się zlekka końce sumiastych wąsów, ozłocone ogniem.
Pierwszy wtoczył się mężczyzna tyleż prawie wysoki, co szeroki, cały zaszyty w kosmate futra. Nie zdejmując uszastej zaśnieżonej czapki, zbliżył się i oddał ukłon wojskowy.
— Iwan Sybajew, kapitan strzelców...
— Dawno pan służy?...
— Od dzieciństwa, urodziłem się moskiewskim „strelcem“... Z ojcami za ich bunt zesłany zostałem na Kircugę, potem dosługiwałem się stopnia od prostego żołnierza w Tobolsku, w Omsku, jeżdżąc aż hen, pod kałmucką granicę.
— Cóż pana do naszego związku pociąga, wszak pan wolnym jest?
— Wolny i nie wolny!... Zagnali mię tu, w tę przepastną dziurę, gdzie nawet upić się niema z kim!... Nuda!... Kamczadale uśmierzeni, pokorniejsi od płazów... Leniwy jeno skóry z nich nie łupi... Nie lubię tego!... Rządzą i panoszą się chamy, kupcy i urzędniki kancelarskie, pokrzy-