Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   119   —

wiane nasienie... Nie lubię tego!... A Chruszczow dobry, szlachetny człowiek... Dlaczegóż nie mam do was przystać?...
— A pan wie, co panu za to grozi?...
— A no wiem!... Niech tam!... Zato świata kawał zobaczę!... Może zwojujemy jaki nowy kraj, a wtedy, gdy uderzymy czołem przed matką-carycą nowem królestwem w poddaństwo, to nam, może, przebaczą!... Ho, ho!... Kto wie, co nas jeszcze czeka!?
— Pan wie, że pan obowiązany jest radzie głównej spiskowej posłuszeństwo... bez granic!?
— Rzecz prosta! Słuchać będę, skoro przyrzekłem. Bez tego nic!...
— Jutro przysięgniesz i Komunję świętą przyjmiesz!...
— Przysięgnę i przyjmę!... Dlaczego nie!? Kto zdarł ze łba skórę, nie żałuje włosów!...
Chciał jeszcze mówić, ale Beniowski skinął ręką.
— Kiedy indziej... Dziś późno, a dużo was...
— Słucham, jenerale!... Jak każesz!... Kiedy indziej, to kiedy indziej!... Chciałem tylko powiedzieć, że za Lewantia Popowa i Strzelca Wołkowa to ja ręczę...
Ukłonił się po żołniersku i zwrócił ku drzwiom. Czatujący na schodkach Chruszczów odprowadził gościa w kierunku sąsiedniej chaty i gwizdnął zcicha w stronę lasu.
Natenczas z ciemności wyłonił się nowy gość, wiedziony przez Panowa.