Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   59   —

a przed nim otwierała się ta sama zimna, mglista przepaść morska. Na widnokręgu tu i owdzie błyskały gwiazdy, w oknach domów czerwieniły się niewyraźnie plamy ogni, a słupy brunatnych dymów bieżały szparko z niskich kominów.
Nagle Beniowski ocknął się, zrozumiał, że to wieczór, i szybko skierował się ku miejscu, gdzie zostawił towarzyszy. Na uprzątniętej ulicy było pusto i cicho, a gdzieś woddali psy ujadały gromadnie.
Beniowski powiódł ręką po oczach i twarzy i wstrząsnął się; głód mu dokuczał, ale nikogo tu nie znał, a nigdzie nie widział szynku, oberży, nawet sklepu, gdzieby mógł coś zjeść. Nie zwłócząc więc dłużej, przyśpieszył kroku i wyszedł za miasto, kierując się do wsi wygnańczej.