Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   105   —

wa przeprowadziłem w jedną noc sześćset sztuk wołów i półtorasta wozów zboża... Tam też nikt nie chciał wierzyć, aż stało się! Woleli z głodu umierać, nawet poddać się, niż się targnąć na niepewną imprezę...
— Zapewne, zapewne! Są to dzieła niezwykłe, lecz miałeś choć coś, jakiekolwiek oparcie, miałeś wojsko, wiernych, posłusznych żołnierzy, tutaj nic, zgoła nic!...
Beniowski wykrzywił usta.
— Tutaj mam też... ludzi, a przecie ludzie tworzą wszystko!...
— Daj Boże, daj Boże, żeby ci się udało!
— A więc chodź, poszukamy dogodnego miejsca!...
Wdzieli futra i wyszli.
Nie było jeszcze ciemno, ale zmrok i mroźna mgła już zalewały okolicę mętną powodzią. Dwaj przyjaciele długo błąkali się po zaroślach, brnąc w sypkim śniegu po kolana; wreszcie wyszli nad parów rzeki już skutej grubym lodem... Mroźny tuman wypełniał go po wręby i sunął ku morzu, jak korytem woda, kołysząc się, burząc jednocześnie jak dym. W szczerbie lądu, w ujściu rzeki blado przebłyskiwało żywe morze a nad niem gorzały tracące się w oparach północne gwiazdy. Beniowski długo wodził oczyma po zmierzchłych lasach świerkowych i modrzewiowych, po osypiskach stromych brzegów, usłanych grubemi śniegami, wreszcie wskazał ręką