Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   29   —

— Ee!... Tak źle nie jest!... Straży już niema i wszyscy zostajemy tutaj!... — gadał wesoło Beniowski, rozglądając się chciwie po drewnianych obwarowaniach twierdzy. Oczy jego ślizgnęły się zkolei po domu naczelnika i spotkały się na krótką chwilę z parą innych błyszczących oczu, wyglądających przez szparę niedomkniętych drzwi kuchennych.
Zatrzaśnięto je niezwłocznie, ale Beniowski się roześmiał i mrugnął znacząco na Stiepanowa.
— Widziałeś?...
— Ba!... Cała ich tam gromada i ładne...
Beniowski nagle sposępniał i, kiwając głową na palisady fortecy, mruknął:
— Rudera!...
— W sam raz do tutejszego użytku... na strzały i kamienie kamczadałów!... — odrzekł Winblath.
W kancelarji, która znajdowała się na tem samem podwórzu fortecznem, ale bliżej wejścia, znaleźli za jednym ze stołów jegomościa w czarnym, opiętym fraku z metalowemi guzami.
Przeczytawszy list wręczony mu przez naczelnikowego ordynansa, podniósł do góry zwiędłą, zielonkawą twarz „biurowego szczura“ i szepnął słodziuchno:
— Dziękujcie, panowie, Bogu i za największe poczytajcie sobie szczęście, że miejscem waszego wygnania wyznaczono wam Kamczatkę, której naczelnik jest najlepszym, najlitościwszym, najdobrotliwszym, najwspaniałomyślniejszym,