Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   162   —

szonej z kolan białej ręce dziewczyny, zaskrzyło się w ostrzu igły w jej palcach, w złocie, w kamykach pierścionków. Długo nie ruszała się, nie podnosiła opuszczonej głowy Nastazja, powolnym ruchem kołysały kształtne jej piersi gronostajową opuszkę błękitnego kubraczka. Siliła się za wszelką cenę chyżo płynące myśli zatrzymać, w jedną jasną całość je skupić, wykuć z nich twardy oręż do swej obrony, znaleźć w nich mocne oparcie... Azali ma stąd odejść bez oporu do tego obrzydliwego człowieka! Rzucić wszystko, do czego przywykła, zmienić swój obyczaj, ojca i matkę widywać jak gości i sama gościem tu bywać, a stanąć najbliżej, tak zupełnie, zupełnie blisko do tego wielkiego, niezgrabnego cielska, do tej duszy mrocznej, obcej, niewiadomej... podobno okrutnej... obrzydliwej...
— Będę z nim sama w pustym domu, będzie ze mną mógł robić, co mu się spodoba!... Może mię bić będzie... Tylu ich tu żony bije... Nie ścierpiałabym!... Nie!... Może mię wywiezie stąd daleko, na inny pojedzie urząd... Wtedy zostanę sama, zupełnie sama, tylko z nim! Och, pojechałabym stąd, chętnie prawda, ale daleko, w kraje inne... Ach, gdyby wyjechali rodzice, gdyby ich przeniesiono gdzieś do stolicy... Ale niema nadziei!... Mały jeszcze urząd ma ojciec, długo jeszcze musi się wysługiwać zanim stołecznych dosięgnie stanowisk! Jak pomóc, poradzić co zrobić!?... Jakby nas stąd przeniesiono, wtedyby się wszystko zmieniło... Trzeba się nauczyciela