Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   136   —

— Działaj w myśl naszej przysięgi!...
Chruszczów spojrzał markotnie na przyjaciela. Ten uśmiechnął się i uścisnął mu rękę.
— Niech nie widzą na twej twarzy najmniejszej wątpliwości i niepokoju, niech nie widzą...
Chwilę potem pędził, jak strzała, sankami do miasteczka, a za nim podążał, ile tchu w psach, goniec naczelnika okręgu. Przed bramą forteczną spostrzegł kupkę gawiedzi, otaczającej kilkoro długich sań nieznanego mu kształtu, i gromadę rogatych renów, strzeżonych przez rosłych, zaszytych w puszyste futra kamczadalskich wojowników. Stali wsparci na ratyszczach oszczepów, jak ciemne posągi, a wschodzące słońce grało krwawo na żelaznych grotach, wyskakujących ponad ich głowami. W sieniach kancelarji, pełnych żołnierzy i kozaków, czekało zupełnie bezbronnych trzech krajowców jeszcze wynioślejszych i odzianych w jeszcze bogatsze futrzane, wzorzysto wyszyte szaty. Gdy Beniowski mijał ich, zmierzyli go spokojnem, śmiałem spojrzeniem. Dostrzegł, że mieli twarze tatuowane i żółte zęby morsa wdziane głęboko z obu stron w ciemny miąższ policzków.
Niłow obrzucił go wymówkami; daremnie zasłaniał się Beniowski budową szkoły, usprawiedliwiał własnem Niłowa pozwoleniem; naczelnik wpadał w coraz gorszy humor.
— Ani słyszeć, ani wiedzieć nic nie chcę!... Musisz być codzień, jak ci to już zapowiedziałem. Pracę tu w kancelarji zaliczam ci, jako obo-