Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   261   —

Ale postrojone białogłowy nie miały się gdzie z nudów podziać. To szły do swoich pokojów, to do kuchni, to w jadalnym siadały na ławach i patrzały markotnie na stoły, zastawione łakociami, dzbanami i butelkami w oczekiwaniu gości. Marta Karłowna krzyczała wciąż na dzieci, żeby nie dokazywały i nie niszczyły świątecznego ubrania.
Mironowna śledziła pilnie za wszystkiem i co chwila wstawiała swoje trzy grosze w ogólne gderanie, Nastazja uciekała i chroniła się po kątach przed matką i niańką, a Grześ znikł od samego obiadu.
— Co ci to, gołąbko, dziecino moja?... Zwiesiłaś główkę, jak zmrożona lelija!... — pytała się troskliwie Mironowna dziewczyny, zdybawszy ją wreszcie w własnej komnatce z czołem opartem o framugę okna.
— Ach, Mironowna, życie mi zbrzydło!...
— Wiem, wiem!... Wyszłabyś zamąż, dziewczyno, byle za kogo, byle za chłopa... Ulży ci, zobaczysz!
— Na Boga, Mironowna, daj ty mi spokój!...
Zerwała się i wyleciała; wsunęła się cicho do ojca, wyjęła mu z sennych rąk gitarę, przysiadła mu u kolan przed ogniem, cicho zabrzdąkała i zanuciła:

To nie śniegi w polu bieleją,
To bieleją ciała dziewicze,
To nie lilje tam rozkwitają,
To się kąpią córy książęce...