Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   217   —

— To się wie, szczerą prawdę! Jak Bóg na niebie — przysięgał Paresow.
Beniowski jednak w czasie indagacji wciąż ich łapał na sprzecznościach i marszczył brwi, a poczciwy Sybajew łagodził nieporozumienia dowodzeniem, że to „wszystko jedno“!...
— Musicie wierzyć mi i słuchać mię przedewszystkiem!... — nastawał Beniowski.
— To się wie!... Jak Bóg na niebie!... — powtarzał Paresow.
Na chwilę ucichli, gdyż przed ganek zajcechały nagle sanki i rozległy się tam zmieszane glosy. Beniowski drgnął i zachmurzył się.
— Schowajcie się tymczasem tutaj!... — rzekł, wpychając gości do małej alkowy, gdzie sypiał.
Ledwie zdążył zasunąć za nimi zasłonę, gdy drzwi otwarły się i na progu stanęła Nastazja w sobolim kołpaczku na głowie, w drogiem lisiem futerku, wzruszona i różowa od przejażdżki na mroźnem powietrzu; z poza jej pleców wyglądała kwaśna, cytrynowa twarz Mironowny i zawistne oblicze Stiepanowa.
— Nie przychodził pan te parę dni, więc sama uzyskałam pozwolenie odwiedzenia szkoły! Będę uczęszczać narówni z innymi... — śpiewała dziewczyna, rozglądając się ciekawie po skromnie przybranej komnacie. Oczy jej zatrzymały się na chwilkę na ławie zasianej skórą niedźwiedzią, nad którą wisiała broń, następnie na stole zasłanym księgami, mapami i papierami.
— Pracuję nad sprawozdaniem dla ojca pa-