Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   262   —

Jedyną rozrywką o tym czasie były w miasteczku „maszkary“ i kolędnicy, którzy bez względu na zawieję włóczyli się z domu do domu, oprowadzali „kozę“ i „niedźwiedzia“, śpiewali pieśni, urządzali rozmaite figle, straszyli dziewczęta i dzieci.
Grześ bardzo się chełpił, że go nie poznano w domu, i dawał do poznaki siostrom, że w gronie kolędników był „sam Beniowski“.
— Nie wierzę, nie może to być... Wiecznie zmyślasz... — dowodziła mu Nastka.
— Doprawdy... ten wysoki, co stał w kącie.
— Widzisz, że kłamiesz... Zupełnie niepodobny; co najwyżej mógł to być Stiepanow...
— Zawsze z tej samej paczki i wcale od Beniowskiego nie gorszy. Chcesz, to go przyprowadzę...
— A przyprowadź go sobie, cóż mi to szkodzi!...
Śnieżyca, jak nagle się zerwała, tak nagle ucichła. Na Nowy Rok wzeszło słońce nad doliną, zrytą wydmuchami, sfałdowaną zaspami ubitego śniegu. Wdali wśród szczytów górskich, w głębokich skalnych rozpadlinach jeszcze się kurzyły resztki zawiei, niby dymy gasnących pożarów.
Mieszkańcy, złaknieni powietrza, widoku okolicy i sąsiadów, rojnie wysypali na ulicę. Co chwila przemykały się sanie, łamiąc z trudnością twarde śniegowe wydmiska; obok biegli zdyszani psiarze, a na saniach leżeli nieruchomo,