Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   98   —

tychmiast wesoły uśmiech rozjaśnił mu piękną twarz...
— A widzisz: nic mu nie jest!... — wykrzyknął żartobliwie sekretarz. — A tylko widzę już, że trzeba go będzie ożenić!!... Solus tristus est! Czy jak tam u was po łacinie?...
— Solus tristis est! — poprawił go Beniowski.
— Dobrze, dobrze — ożenimy go, ale niech pierwej ogra Kazarinowa i Proskuriakowa... A to młoda żona w pierwszych ogniach wszystkie zeń siły i myśli wysączy!... Wtedy co?... — sprzeciwiał się komendant.
— Mnie bo się nie śpieszy — mam swoją Aglaję, której dopilnuję, bądź pewien! Ale ty, Nikandrze Gawryłowiczu, oraz inni żonkosie i starzy samce — strzeżcie się... On wam tu z tymi wąsami wszystkie baby pouwodzi, wszystkie dziewuchy popsowa! Na to mi patrzy... Hej, jenerale, może nie lubisz białogłowskich wdzięków? Co!? Ino nie łżyj!...
— Po tylu trudach i tylu ranach została ze mnie jeno mamiąca złuda powierzchowności: nic tam pod nią się nie kryje, jeno popiół... Stąd omyłka miłościwych panów!... — uśmiechnął się znowu Beniowski.
— Kto cię tam wie!... Tak się jakoś zamyślasz, że nie puściłbym cię blisko do mojej sypialni, choć Aglaja zna mores, oj zna!... Może nie? Stój, powiedz! — zwrócił się do zmieszanej kobiety.
Ta spłonęła jednolitym, bolesnym rumieńcem