Przejdź do zawartości

Popiół/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA
DZIEŁ WYBOROWYCH.
№ 461
GRAZIA DELEDDA.
POPIÓŁ
przekład z włoskiego
Wili Zyndram Kościałkowskiej.
CZĘŚĆ I.
Cena 25 kop.
—————————
W prenum. 19¼ k.
WARSZAWA
Redakcya i Admin.
14. Warecka 14.

1906



Słowo wstępne.

Grazia Deledda nabiera coraz większego rozgłosu, tak w ojczyźnie swej, jak w czułej zawsze na zalety literackie — Francyi. Ostatnia jej powieść „Cenere”, której przekład obecnie podajemy, zajmie zapewne w wszechświatowem piśmiennictwie miejsce pobliskie „Dawida Copperfield’a”. I tu, jak tam, znajdzie czytelnik subtelne wniknięcie w dusze dziecka i młodzieńca wśród galeryi oryginalnych typów i portretów. Różnica tkwi tylko w środowisku, szerokości geograficznej i w artystycznym rozmachu. Deledda nie posiada bowiem przedziwnej, kolosalnej, wszystko przeistaczającej fantazyi Dickens'a . Nie ma jego barwności rozrzutnej, ani siły plastycznej, w zmorę nieraz przechodzącej ewokacyi. Jako większa realistka, tworzy ona na gruncie ścisłej obserwacyi a w przedmiot wnika z miłością wielką i z prostotą, co odbija się nawet w przedziwnej przezroczystości jej stylu. Liryzm jej nie dorównywa wzniosłemu patosowi dickensowskiego liryzmu, lecz tchnienie szczerej, głębokiej poezyi, odczucie przyrody samej w sobie i w związku z ludźmi, opromienia jej dzieło.

Wila Zyndram — Kościałkowska.



CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Noc wigilii Św. Jana zapadła. Z domku bielącego się przy drodze, z Nuoro do Mamojado, wyszła Ola, kierując kroki w pole. Było to wysokie i piękne, piętnastoletnie dziewczę, o oczach figlarnych, modrych, nieco skośnych, o ustach zmysłowych, których dolna wydęta i rozdwojona warga, podobna była do dwóch dojrzałych wiśni. Na głowie miała czerwony, pod brodą zawiązany kapturek, z pod którego wyglądały dwa pasma czarnych, błyszczących, za uszy zakręconych włosów, a spódniczka czerwona i wdzięczny gorsecik z brokateli, dopełniając jej stroju, użyczał wschodniego jakiegoś wdzięku. W palcach, pokrytych metalowemi, świecącemi obrączkami, niosła tasiemki i wstążeczki czerwone, któremi zamierzała zaznaczać św. Jańskie zioła, to jest krzaczki dziewanny, tymianku i złotocienia, by o świcie narwać ziółek na leki i amulety.
Zresztą nie groziło jej, by ją ktokolwiek podpatrzył znaczącą cudotwórcze zioła. Do koła zamieszkanej przez nią z ojcem i dwoma małemi braciszkami chatki, było pusto i bezludnie. Jeden jedyny dom widniał tylko z dala, wyłaniając się z zielonych łanów zboża, jak skała z zielonych wód zalewu. Na polu dogorywała wiosna, wiejska, dzika. Złocienie roniły liście, rozsypywały się paciorki jałowca, więdły i opadały róże polne, trawy żółkły, a w powietrzu rozchodził się świeży zapach sianożęć.
Na zachodzie kłębiły się obłoczki białawe i droga mleczna rozświecała zmierzchy wieczorne. Nad strumieniem, odbijającym gwiazdy i ciemne tło nieba, Ola spostrzegła braciszków swych, polujących na świerszcze polne.
— Do domu! Natychmiast! — zawołała młodym, dziecinnym niemal jeszcze głosem.
— Ani się nam śni! — odparł przekornie młody chłopak.
— Dobrze — odparła — nie zobaczycie roztwierąjącego się dzisiejszej nocy nieba, bo wiadomo, że tylko grzeczne i posłuszne dzieci widzą w wigilię Świętego Jana otwierające się niebo, a w niem Boga Ojca i aniołów świętych i... Ducha Świętego... Wam, nieposłusznym, pokaże się rogaty, we własnej osobie. Zobaczycie! pokaże się, jeśli nie wrócicie natychmiast do domu.
— Wracajmy! — zaproponował starszym przekonany wymową siostry. Młodszy opierał się chwilkę. Świerszcze uśmiechały mu się snąć więcej od raju... Ostatecznie dał się uprowadzić starszemu bratu.
Ola szła po za strumień, ścieżką, w krzaki i zarośla; tu i owdzie przystawała, przewiązywała wstążką upatrzone ziele, a gdy się podnosiła bystrem spojrzeniem obrzucała okolicę.
Serce jej kołatało lękiem, nadzieją, radością. Noc wonna, świeża, pełną była szmerów miłosnych... i Ola kochała... wszak miała już lat piętnaście i pod pretekstem znaczenia świętojańskiego ziela dążyła na schadzkę z kochankiem.
Przed pół rokiem, w długi wieczór zimowy, do chaty wstąpił był wieśniak prosząc o ogień. Był parobkiem u jednego z bogatych mieszkańców Nuoro i właśnie obsiewał grunta do koła domu, widocznego z okien chaty. Był to chłop młody, rosły, o długich, czarnych jak smoła a lśniących od pomady włosach, o oczach czarnych a tak ognistych, że aż paliły. Ola patrzała w nie śmiało, nieprzywykła bowiem spuszczać powiek.
Ojciec Oli, młody był jeszcze, lecz już szpakowaty, znękany życiem i pracą, złamany nędzą. Przyjął sąsiada uprzejmie, użyczył mu żądanych żużli, rozpytał o „gospodarza“, którego grunta wieśniak obrabiał, zaprosił, by wstępował, przechodząc.
Chłop korzystał z zaproszenia i od onego wieczoru „wstępował“ często, coraz częściej. Gdy deszcz lał na dworze, rozpowiadał bajki zasłuchanym, do komina tulącym się malcom; w dnie pogodne wskazywał Oli miejsca, gdzie najobficiej rosły grzyby, najwięcej było dzikiej, jadalnej zieleniny.
Pewnego dnia zawiódł ją na wzgórze, gdzie, pomiędzy krzakami różowych kampanuli, sterczały kamienie i opowiadał, że pod rozwalonemi grobowcami bywają ukryte skarby.
— Tyle jest tego tu i owdzie — mówił zupełnie seryo, do zbierającej dzikie finochi (kopr) dziewczyny — mógłbym natrafić kiedy, a wówczas...
— A wówczas? — pytała nieco drwiąco Ola, wznosząc nań oczy zielonkawe, zapewne od odbijającej się w nich pól zieleni.
— Wówczas — ciągnął z tropu nie zbity — wyjadę daleko i, jeśli zechcesz, wezmę cię z sobą. Wyjadę na ląd stały. Znam się z tem. Dopiero niedawno skończyłem służbę wojskową. Byłem w Rzymie, w Kalabryi byłem i w wielu jeszcze innych miejscach. Cudnie tam! Gdybyś wiedziała jak cudnie.
Ola śmiała się niedowierzająco, lecz wesoło. Za kamieniami ukryci jej braciszkowie walili wróble w krzakach. Zresztą, jak okiem sięgnąć, nie widać, nie słychać nikogo. Parobek w pół objął dziewczynę, podniósł, przymknął oczy, pocałował. Odtąd kochali się gorąco, z uczuć swych zwierzając się krzakom dzikim i milczącym, na samotnych wzgórzach, kamieniom.
Wzrosła w samotności i ubóstwie Ola, pokochała go za to wszystko, co jej przedstawiał pożądań godnego: za kraje cudne, które zwiedzał i o których cuda opowiadał, za miasto, z którego pochodził, za bogactwa „gospodarza.“, któremu służył, za fantastyczne jego rojenia, za ślepą wiarę w lepszą przyszłość. On, kochał ją, bo młodą była, piękną, namiętną, oboje zaś: nierozwinięci, pierwotni, gwałtowni, egoiści, kochali się z nadmiaru sił żywotnych, z bujności, instynktownie szukając tego, co im życie uprzyjemnić mogło.
Zresztą matka Oli — wedle opowiadań córki — dziwaczną była i namiętną.
— Z dobrego była domu — mawiała Ola — krewnych miała pomiędzy szlachtą. Chcieli ją wydać za starego bogacza. Dziad mój, ojciec mojej matki był poetą. Na jeden wieczór układał po trzy, cztery piosenki tak łatdne, że je powtarzali wędrowni śpiewacy, słuchaczy wprawiając w zachwyt. — O! tak! dziad mój, był wielkim poetą! pamiętam jeszcze niektóre jego wiersze. Nauczyłam się ich od matki mojej, posłuchaj.
Recytowała strof parę w dyalekcie miejscowym i ciągnęła:
— Brat mojej matki, wuj Merzioro Desogos, był artystą: malował po kościołach i rzeźbił pulpity. Zastrzelił sic. Wołał się zabić, niż spłacić zasądzoną sumę. Tak jest! Krewni mojej matki szlachcice i uczeni; lecz matka nie chciała wyjść za starego bogacza; spotkała mego ojca; młody był, piękny jak malowanie; zakochała się, uciekła z nim. Matka, pamiętam, mawiała często: „Ojciec mnie, wydziedziczył, lecz mniejsza z tem! Niech tam inni cieszą się bogactwy, ja mam mego Michała!“




II.

Pewnego dnia ojciec Oli udał się do Nuoro, po zakup krup i mąki.
— Strzeż się Ola, — mówił, wróciwszy, do córki, wygrażając jej pięścią. — Niech mi tam ten twój gagatek nie obija progów. Oszust, naciągnął nas, bo się nie nazywa Luisico, lecz Anania, rodem jest z Orgosolo. Sępia to rasa! Korszuny, kmotry zbójów i kajdaniarzy. Strzeż się Ola! mówię ci: żonaty.
Dziewczyna rozpłakała się, łzy jej, wraz z przyniesionem przez ojca ziarnem, spadały do żaren, lecz zaledwie ojciec odszedł do swych zajęć wybiegła w pole, szukając kochanka.
— Wiem! wiem! — wołała zdala a oczy jej ciskały błyskawice gniewu — Nie Luisico się nazywasz, a Anania i żonaty jesteś!
Anania kończył zasiew z oranych gruntów. Dwie ptaszyny świergotały bujając się na pobliskim krzaku; kłębiące się białe obłoki podnosiły głęboki szafir nieba; wszystko tchnęło ciszą, spokojem pogodą.
Ecco! — odrzekł spokojnie młody człowiek, nie wypuszczając z rąk worka z ziarnem, — i cóż ztąd? Żonę mam, prawda, ale starą. Narzucono mi ją gwałtem, zupełnie tak, jak gdy krewni chcieli wydać twą matkę za starego bogacza... Widzisz, i ja ubogi jestem, a ona bogata! Cóż ztąd? stara umrze prędko a myśmy z tobą oboje młodzi i ja ciebie tylko, Olo! kocham. Umrę jeśli mnie porzucisz.
Dziewczyna rozczuliła się, uwierzyła mu na słowo.
— Cóż poczułem teraz, co poczniem? — biadała. — Ojciec obije mnie; zabronił cię widywać.
— Cierpliwości jagniątko moje miłe, cierpliwości! Żona moja stara, umrze prędko, a chociażby nie umarła umkniem na ląd stały, za morze, skoro skarb znajdę.
Ola oburzała się, płakała, pewności co do znalezienia skarbu nie miała ale... kochała dalej, jak kochała przedtem.
Skończyła się siej ba, Anania jednak wychodził często w pole, doglądać wschodzące żyto i wypleniać chwasty. W godzinach, przeznaczonych na spoczynek, zamiast sypiać, szedł na wzgórze, w zarośla, grzebał pomiędzy rozwalonemi grobowcami, pud pretekstem zbierania kamieni na obmurowanie zagrody, w rzeczy samej szukając ukrytych skarbów, w które niezachwianie wierzył.
— Tu, czy gdzieindziej są i znajdę je — mawiał Oli. — W Maras, oracz, ot taki sam, jak i ja, wykopał sztaby złote. Nie poznał się na nich, odstąpił kowalowi... Nie taki ja głupi! poznam się od razu.
— Na wzgórzach tych — ciągnął — przed laty, przed wieki, mieszkali olbrzymy, wielkoludy, w których wszystko, nawet ćwieki w podeszwach obuwia, złote były. Wszystko to teraz leży w ziemi, byle odszukać! W Rzymie, gdym był żołnierzem, widziałem, i nie w jednem miejscu, za szkłem, w szafach, w salach większych, jak pół tego zagona, złote monety, naczynia, przeróżności! znalezione, wykopane, tam, gdzie je niegdyś olbrzymy zakopali. 8am widziałem! Ha! alboż to i teraz, na drugiej półkuli niema wielkoludów tak bogatych, że nawet pługi i kory mają ze szczerego srebra.
Mówił to z przekonaniem, z oczyma, rozbłysłemi od ciągłych rojeń o złocie, o srebrze. Nic potrafiłby zapewne określić, co by zrobił ze znalezionym skarbem, marzył jeno o ucieczce z Olą na ląd stały i błoga przyszłość przedstawiała mu się w nieokreślonych bez barwy widmach.
Okolo Wielkiejnocy, Ola wybrała się sama do Nuoro i rozpytała o żonę Anania. Dowiedziała się, że jest kobietą podżyłą, lecz bynajmniej nie tak jeszcze bardzo starą, zdrową, rzeżką, wcale zresztą nie bogata.
Ebbene — odpowiedział Anania, gdy mu zarzuciła kłamstwo. — Cóż z tego, teraz biedna, lecz gdym się z nią żenił bogatą była. Po ożenku służyłem w wojsku, chorowałem i ona chorowała, a nie wiesz Olo, ile to choroba zjada pieniędzy. Pożyczaliśmy temu, owemu, straciliśmy. Zresztą, powiem ci, pewien jestem, że baba, w nieobecności moej, sprzedawszy ziemię, pieniądze trzyma w schowaniu. Przysiądz bym gotów.
I to mówił szczerze, z przekonania, to też łacno przekonywał Olę. Wierzyła z potrzeby wierzenia weń, wciągnięta zresztą w jego rojeń fantastyczne koło. Trzebaż, że pierwszych dni czerwca, pracując w ogrodzie swego „gospodarza”, wykopał obrączkę metalową, miejscami błyszczącą. Przekonany był, że złotą była.
— Tu, tu właśnie być musi skarb ukryty — mówił pokazując Oli znalezioną obrączkę.
W polu wiosna zakrólowala bez podziału. Błękitne wody strumienia odbijały kiście bzów kwitnących. Trawy roniły woń balsamiczną, powietrze samo zdawało się upajającem.
Ola chodziła z oczami płonącemi. W zmroki jasne, przejrzyste, w południe oślepiające, gdy dalekich gór wierzchołki zlewają się z nieboskłonami, wzrokiem goniła swych, w pól nagich, niby z bronzu ulanych, śniadych, ogorzałych braciszków, rozigranych w słońcu, naśladujących świegot piskląt w gnieździć. Goniła wzrokiem i myślała o, dniu, w którym porzuci to wszystko, uchodząc z kochankiem.
Pokazał jej znalezioną obrączko, twierdząc, że jest złotą i ukrytych w tem miejscu skarbów zapowiedzią. Wierzyła, czekała ziszczenia się nadziei, a tym czasem chłonęła w siebie wszystkie wiosny upadające balsamy i... trucizny.

∗             ∗

— Olo! — ozwał się głos Anania, z po za krzaku.
Drgnęła, zwróciła się, podła mu w ramiona. Usiedli razem na ciepłej trawie, na kwitnących czombrach, pod krzakiem oleandrów, roniących woń korzenną.
— Ledwom się wyrwał — mówił Anania, obejmując Olę. — Wyobraź sobie, gospodyni była w połogu, żona moja ją pielęgnuje i chciała zatrzymać mnie na noc w domu. Nie! — odrzekłem — nie zostanę za nic — gdyż muszę zbierać czomber i dziewannę, chybaś zapomniała, że dziś wigilia Św. Jana”, mówię, i odszedłem. Ecco! Jestem.
Zaczął szukać coś w zanadrzu, a Ola zrywając dziewannę pytała się, czemu właściwie służyć mogą świętojańskie ziółka?
— Jakto nie wiesz? — mówił — dziewanna, dziś naznaczona, zerwana jutro rano, posiada moc cudowną: służy na leki i w innych wielu razach. Dość naprzykład wysypać tem obwód winnicy lub owczarni, a żaden szkodnik nie wejdzie.
— Przecieżeś nie owczarz — zauważyła Ola.
— Teraz nie, lecz kto wie czem zostać mogę. Sani „gospodarz” może mi powierzyć swą winnicę. Zresztą, dość położyć trochę tego ziółka w stodole, a mrówki i myszy nie tkną ziarna. Jak będzie młócka, przyjdziesz do nas, prawda? Zbierze się nas wielu, będziemy śpiewali, zabawim się.
— Gdyby to ojciec puścił — westchnęło dziewczę.
— Eh! dziwak! żeby też choć widział na własne oczy moją żonę, przekonałby się, że stara jak grzyb. — Mówiąc to szukał ciągle w zanadrzu. — Gdzież się podział? Gdzie?
— Co, żona — spytała figlarnie Ola.
— Krzyżyk srebrny... aha! znalazłem. Szczero srebrny. I to znalazłem na...
— Znalazłeś — zawołała rozradowana Ola — gdzie? tam gdzie i pierścionek? Mów, mów prędzej. — Ola oglądała, macała podany sobie krzyżyk.
— Czy aby srebrny? Ależ tam pewnie są ukryte skarby!
Anania nie śmiał rozwiać złudzenia Oli, przyznając się, że krzyżyk znalazł na drodze.
— Tak — twierdził — muszą tam być ukryte skarby.
Olę zdjęły nowe wątpliwości.
— Czy aby skarb, leżący w ziemi „gospodarza”, nie należał do niego.
— Skarb zostaje własnością tego, co go znajdzie — twierdził Anania i dla lepszego przekonania Oli zaczął ją całować.
— Zobaczysz, znajdę skarb, lada dzień wykopię — mówił, drżąc cały. — Byłe prędzej, bo żyć bez ciebie nie mogę, różyczko luba! Kwiatku ty mój! Gdy patrzę na mą żonę cni mi się, zamieram! przy tobie, z tobą żyćbym chciał wiek cały!
Olę przebiegały długie dreszcze. Do koła panowała głęboka cisza. Gwiazdy perliły się na niebie, kwiaty omdlewały w ciepłem powietrzu, wzmagała się woń siana i ziół aromatycznych.
— Stara umrze, prędko umrze — mówił z przekonaniem Anania — Po co starzy żyją? Potrzebne to komu! Kto wie, może za rok, za pół, pobierzem się z tobą Olo!
— Dałby to Święty Jan! — wyrwało się Oli, lecz natychmiast dodała:
— Śmierci życzyć nie wolno nikomu.
— Zostań — błagał ją coraz natarczywiej chłop, pieszczotliwie jak, rozpieszczone dziecko — choć chwilkę jeszcze, nie odchodź, zostań. Zwaryuję bez ciebie.
Ale Ola, drżąca cała, powstała z trawy.
— Spotkamy się jutro rano — mówiła szybko, zmieszana. — Przed wschodem słońca rwać będę naznaczone dziś zioła... zobaczysz... zrobię ci z nich amulet przeciw pokusom...
Co mu tam pokusy. Klęczał przed dziewczyną, przytrzymując ją silną dłonią.
— Zostań! nie odchodź! Olo! Kwiatku mój, różyczko! życie ty moje, ukochanie! Patrz, całuję ziemię, po której stąpasz... zostań! Umrę, jeśli odejdziesz.
Nalegał, błagał, a głos jego był tak przejmujący, słodki, że do łez wzruszał Olę. Została.

∗             ∗

Pod jesień Michał spostrzegł, że się coś złego z Olą święci. Ból i gniew zawrzały w piersiach słabego, znękanego, schorowanego człowieka. Przecierpiał wiele, oswoił się ze złą dolą, ale ba... Zbuntował się biedak, zawziął, córkę precz z domu wygnał.
Płakała, łamała ręce. Nic nie pomogło, ojciec pozostał niewzruszony. Czyż nie ostrzegał, czy nie mówił? Zawiodła go, a on jej ufał! Gdyby to było z nieżonatym, wybaczyłby może, ale tak, nigdy.
Ola schroniła się do pustego domu pośród pola, które Anania uprawiał. Braciszkowie przynosili jej chleb i resztki strawy, lecz ojciec dopatrzył i obił chłopców.
Przyciśnięta głodem i chłodem — jesień chłodna była, chmury pokryły niebo, wiatr wstrząsał obmokłe krzaki — zdecydowała się szukać wsparcia u kochanka i wybrała się do Nuoro. Przypadkiem, czy, że był uprzedzony, Anania spotkał ją w pół drogi, pocieszył, uspokoił, przykrył swym płaszczem i odprowadził w góry, do Fonni, do Mamojady.
— Uspokój się, nie bój — uspakajał ją — umieszczę cię u mojej krewnej, dobra kobieta i dobrze ci tam będzie. Bądź spokojną, nie opuszczę cię nigdy.
Zawiódł ją do wdowy, która miała przy sobie czteroletniego synka. Spostrzegłszy chłopca śniadego, ogorzałego, obdartego, z odstającemi uszami, i ogromnemi czarnemi oczami, Ola przypomniała sobie swych braciszków i rozpłakała się szczerze.
— Ach! Któż tam będzie miał o nich pieczę? Kto nakarmi, napoi? Biedne sierotki! Kto usłuży schorzałemu ojcu, chleba upiecze, bieliznę u pierze?
Płakała dzień cały, noc cala płakała. Potem suchemi już, lecz ponuremi oczami, zaczęła się rozglądać w nowej siedzibie.
Anania odszedł. Wdowa blada, chuda, podobna do widma, z żółtą nad czołem opaską, przędła, siedząc, przed dogasającym kominem. W izbie wszystko ubogie było, stare, szare, zakopcone. Z pułapu i po kątach zwisały płachty opylonych pajęczyn. Stoły i stołki poczerniałe były, poobłamywane. Chłopak o czarnych oczach i odstających uszach, cichy był, nie śmiał się, nie płakał, nie odzywał i całą jego zabawą, całem zajęciem było pieczenie kasztanów w dogasających na kominie żarach.
— Cierpliwości córko — mówiła wdowa, nie odrywając oczu i chudych palców od wrzeciona. — Różnie się na świecie dzieje. Ty nie pierwsza, nie ostatnia. Rodzimy się, by cierpieć! I ja młodą byłam, śmiałam się chętnie, a potem płakałam. Wszystko minęło.
Pokiwała głową. Oli serce się ściskało od nadmiaru otaczającego ją smutku. Mroki zwiększały się, zimno było i na dworze wiatr dął i huczał, jak zbałwanione morze. Przy dogasających węglach wdowa przędła, pogrążona w smutku i we wspomnieniach. Ola, przykucnąwszy na ziemi, w rogu komina, przypomniała sobie noc inną, wonną, czerwcową, w blaskach miesiąca, z perlistem i na niebie gwiazdami i perlistą na pachnących ziołach rosą.
Kasztany małego Zuanna pękały w gorących popiołach, wiatr, niby rozgniewany dach nadbiegającej nocy, kołatał we drzwi chaty. Dokoła chłód, ciemność, pustka.
— A ja — ciągnęła monotonnie, po długiej chwili milczenia wdowa — nie z byle jakiej byłam rodziny i nie za byle kogo wyszłam za mąż. Ojciec tego ot chłopca nazywał się też Zuanne. Wiedz córko, że synom, chcąc, by do ojców podobnemi byli, trzeba dawać na chrzcie świętym ojców imiona. Mąż mój zdolny był, zręczny i silny. O! silny, wysoki jak topola. Patrz! na ścianie w kącie płaszcz jego wisi. Długi, co?
Ola obejrzała się. Na szarem tle ściany dostrzegła fałdy długiego płaszcza, śród których pająki snuły sieci.
— Nie ruszę go z miejsca — mówiła wdowa — chociażbym zmarznąć miała, nie ruszę. Dla synów gdy dorosną, dla tego, co najpodobniejszy będzie do ojca, jak on zdolny, zręczny.
— Lecz kimże był — spytała zaciekawiona Ola?
— Kun był — ciągnęła z ożywieniem i dumą na trupio bladej twarzy, lecz głosu nie zmieniając i chudych palców od Kądzieli nie odrywając wdowa — był bandytą. Był nim przez lat dziesięć, tak przez całe lat dziesięć. Poszedł w parę miesięcy po ślubie. Ileż to razy chadzałam do niego w góry Gennuargentu! Polował na kozy dzikie, na orły, sępy, a za każdym razem, gdym go odwiedzała pieczono pół kozła, by mię ugościć. Sypialiśmy pod gołem niebem, na wiatrach, na dżdżu, na gór szczytach, pod tym oto płaszczem, lecz dłonie mego męża płonęły wówczas nawet, gdy śnieg padał. Innym razem wesołe zbierało się towarzystwo.
— Jakie — pytała coraz bardziej zaciekawiona i na chwilę o troskach swych zapominająca Ola, a chłopiec o wielkich, czarnych oczach, nastawiał ciekawie odstające uszy, podobny do wilczątka, wsłuchującego się w wycie oddalonej wilczycy.
— Jakie? Wiadomo jakie, bandytów. Byli to ludzie zdolni, zręczni, silni, odważni na śmierć, na życie. Ty głupia, myślisz może, że bandyci są ludźmi niegodziwymi? Mylisz się, córko. Są to ludzie zacni, potrzebujący zużytkować moc swą i zdolności. Tyle, tylko tyle. Mąż mój nieboszczyk mawiał, że niegdyś ludzie wojowali ciągle pomiędzy sobą, a gdy to ustało muszą napadać, grabić, rozbijać; nie ze złości, broń Boże! lecz dla zabicia czasu, z bujności...
— Piękna mi bujność! lepiej by o mur rozbijali własne głowy. — Zawołała Ola.
— Nie znasz się zgoła na tem. Co przeznaczenie przeznaczy, to się staje. Nie zmienisz, nie umkniesz i pod ziemię się nie skryjesz. Chcesz, opowiem ci jak i kiedy, nieboszczyk mój bandytą został.
— Opowiedzcie ciotko! — prosiła Ola, czując już dreszcze przyjemnej ciekawości i dziecinnego strachu.
Ciemność się wzmagała, wiatr dął coraz silniej, zdawało się, że wywróci, zdmuchnie małą chatę. Trupio-bladą twarz wdowy rozświecały od czasu do czasu tryskające z komina żywsze iskry. Oli zdawało się, że przeżywa jedną z tych strasznych baśni, jakie zeszłej zimy Anania opowiadał jej braciszkom. Czyż losy jej nie były straszną bajką?
Wdowa opowiadała:
— Pobraliśmy się byli przed kilku zaledwie miesiącami; byliśmy zamożni, żyta, kartofli, kasztanów było poddostatkiem. Mieliśmy wina, rodzenek, dom był, ogród, koń, pies. Mąż mój nie potrzebował pracować, więc się nudził i nie znosząc bezczynnego życia chciał zostać kupcem. Silny był, zdrów, zdolny, zręczny, a w bezczynności, mawiał, złe przychodzą myśli. Na handel nie mieliśmy jednak gotowego grosza. Wówczas jeden z przyjaciół mówi mu: „Znamię Atouzu — tak się zwał nieboszczyk mąż mój — przystań do bardana“, to jest do bandy, wybierającej się na wyprawę, — objaśniła, głosu nie zmieniając, wdowa.
— Banda liczną była, a wyprawę zamierzano w okolicę oddaloną, nieznaną; napaść na dom pewnego jegomościa, o którym wiedziano, że ma pieniądze i trzy skrzynie sreber. Wiedziano o tem od człowieka, co przybył ztamtąd umyślnie do Saspasii dla powiadomienia naszych bandytów i ofiarowywał się za przewodnika, bo droga daleką była, za góry, za rzeki. „Pôjdź z nami Zuanne“ — namawiano mego męża. Gdy mi się z tem zwierzył; „słuchaj — mówię mu — potrzebne bo ci bogactwa tego jegomościa?“ On na to odpowiada: „o bogactwa nie dbam, lecz są do przebycia góry, rzeki, tyle się ciekawych zobaczy rzeczy, pozna ludzi. Ciekaw jestem bandytów i ich życia; tu mi się nudzi w bezczynności. Pomyśl, byłoby gorzej gdybym uczęszczał do karczmy i rozpił się, jak to się nie jednemu przytrafia. Tam, nie bój się! nic mi się złego nie stanie. Tylu innych, młodych rusza rok rocznie, ot tak, po prostu, dla spędzenia czasu, zużytkowania sił i zdolności” — tak mówił nieboszczyk mąż mój.
Wdowa zamilkła na chwilę.
— Płakałam, zaklinałam go, by pozostał — ciągnęła, nie odrywając oczu i chudych palców od przędziwa. — Nie pomogło, poszedł, ludziom mówiąc, że się udaje do Gagliardi, w interesie.
— Poszedł — westchnęła — zostałam sama, a ciężarną już byłam. Banda składała się z sześćdziesięciu ludzi. Szli rozbici na małe partye, schodząc się w nocy na narady. Przewodnikiem był ów, tamtejszy, co ich o bogaczu powiadomił; wodzem sam słynny Corteddu. Słyszałaś o nim pewnie? Oczy miał, jak rozpalone żużle a pierś porosłą rudą szczeciną. Olbrzym! Goliat! jak lew silny, w przedsięwzięciach jak błyskawica szybki. W pierwszych dniach wyprawy deszcz lał, jak z cebra, przeciągały burze, piorun raził jednego z towarzyszy, strumienie górskie wezbrały, a w nocy same błyskawice wskazywały drogę. Przybywszy do lasu, pod Monte del Sette tratelli pod górą Siedmiu braci, Corteddu, zebrał starszych. „Żle mi się widzi — mówi — wątpię, by się nam udało, niebo się przeciw nam sprzysięgło, a przewodnik pachnie mi zdrajcą. Kto wie, czy nie zwabił nas w zasadzkę. Rozejdźmy się. Innym razem lepiej nam się uda.
— Wielu — ciągnęła wdowa — zgodziło się na wniosek wodza, ale Piłata Barras, z Ulani, ten, co miał nos srebrny, bo mu jego własny, w potyczce obciął pałasz żandarma, założył protest. „Bracia w Chrystusie — zawsze tak przemawiał! — zawołał — że deszcz pada niezaprzeczoną jest prawdą, lecz nie dowodzi to bynajmniej, by niebo nam nie sprzyjało. Owszem, zsyła raczej próbę dla zahartowania młodych, których wyprawa niniejsza jest początkiem karyery. Jeśli przewodnik zdradzi nas, zabijemy go i tyle. Naprzód bracia! Naprzód, źrebce wy moi nieustraszeni”. Corteddu wstrząsał swą grzywą, a ktoś z boku zauważył, że Piłata „węchu” nie ma. Wówczas ten wrzasnął: „Węszą psy, a nie ludzie. Nos mój ze srebra, lecz twój, głupcze, z trupiej kości. Cofając się zasłużym na miano tchórzów i jakiż przykład damy młodym, którzy poszli z nami? Niech odraz u rozwiną odwagę na kształt nowego, bojowego sztandaru, a wówczas dowiemy się ile są warci. Wracając bez wypróbowania sił i zdolności w domowe progi, rozpróżniaczą się na nic, straceni będą. Naprzód, naprzód bracia w Chrystusie i wy, źrebce moje miłe”.
— Wówczas — ciągnęła wdowa — wszyscy stanęli po stronie Piłata, ale Corteddu, doświadczeńszy. miał racyę. Przewodnik zdrajca, wiódł ich w zasadzkę. W domu bogacza czekali ich ukryci żandarmi. Wszczęła się bójka, jednego zabito, kilku raniono, wielu porwano i zanotowano. Zabitemu, by go niepoznano, towarzysze odcięli głowę i zabrali z sobą, by pogrzebać, jak przystało, w lesie. Mąż mój został poznany i zanotowany. Tak mu było przeznaczone... widzisz, nie było innej rady, jak zostać bandytą... Poroniłam.
Wdowa przestała prząść i chude ręce trzymała nad żarzącemi się żużlami. Ola drżała ze strachu, z zimna, z ciekawości. Jakże straszne, lecz jak ciekawe i piękne były te historye! Tak, prawda! dotąd myślała Ola, że bandyci są ludźmi złymi, teraz dowiadywała się, że ulegają przeznaczeniu, odważni są, prześladowani, wykolejeni. Nie byłaż ona sama wykolejoną losu ofiarą?
— Pora wieczerzać — odezwała się wdowa powstając z miejsca. Zapaliła świece w starym, czarnym, żelaznym lichtarzu i postawiła na stole kartofle. Codzień kartofle! Od dwóch dni Ola żywiła się samemi kartoflami i kasztanami.
— Anania krewnym jest waszym, ciotko? — spytała przerywając milczenie.
— Krewnym mego męża, ale dalekim, — odrzekła wdowa i dodała wzgardliwie:
— To też Anania wcale do nieboszczyka me podobny. Mąż mój powiesiłby się raczej na pierwszym lepszym dębie, niżby miał postąpić tak, jak Anania postąpił z tobą.
Ola rozpłakała się, cofając za komin, a że mały. Znamię znalazł się w pobliżu, przygarnęła do piersi senną jego główkę, ujęła w swe dłonie, śniadą, brudną rączkę dziecka i płakała długo cicho, rzewnie, myśląc o swych biednych, opuszczonych braciszkach. Nagłe przemówiła głośno:
— Są jak nieopierzone pisklęta, gdy zraniona przez strzelca matka do gniazda nie wróci. Kto ich nakarmi, kto matkę zastąpi? Pomyślcie ciotko! młodszy nie umie sam się jeszcze rozebrać, ani umyć!
— Kładzie się nie rozebrany — pocieszała ją wdowa. — Nie płacz! Na nic się to nie przyda! Cierpliwości! Pan nasz, Ojciec niebieski karmi ptaki powietrzne i lilje polne odsiewa.
— Jakże wiatr wieje, huczy — szlochała Ola, a po chwili uspakajając się nieco, spytała wdowy:
— Ciotko! czy wierzycie w umarłych?
— Ja! — odrzekła kobieta — gasząc niepotrzebną już świecę, ujmując wrzeciono i siadając przed kominem — nie wierzę ani w umarłych, ani w żywych.
Zuanne podniósł z kolan Oli czarną główkę.
— Ale ja wierzę — odezwał się cicho, cichutko i znów skrył twarzyczkę w fałdy jej sukni.
Tymczasem wdowa wróciła do przerwanej wieczerzą opowieści. — Poroniłam pierworodne nie dzieciątko. Miałam potem drugiego syna. Ma teraz lat 8 i jest owczarkiem w jednej owczarni. Potem ten mi się urodził — ciągnęła, ruchem głowy wskazując małego Zuanne. — Byliśmy już wówczas ubodzy, bo mąż mój złodziejem nie był, a życie kosztowało drogo, poszedł dostatek, mienie poszło, nie nie zostało oprócz tej oto chaty.
— Jak, kiedy umarł? — pytała niecierpliwie niemal Ola, gładząc włosy uśpionego, jak sądziła, na jej kolanach dziecka.
— Jakże miał umrzeć? Wiadomo, jak mu przystało, na wyprawie. Mąż mój ani dnia jednego nie odsiadywał w więzieniu. Nie dałby się, za nicby się nie dał. Bywało żandarmi, szukając go, przetrząsają góry i lasy, a on, zmyliwszy pogoń, najspokojniej nocuje w tamtej oto komorze, lub gwarzy ze mną, siedząc u komina, tam, gdzie właśnie teraz siedzisz.
Dziecko podniosło z kolan Oli główkę. Obrzuciło okiem izbę, po chwili ukryło znów twarzyczkę na kolanach Oli.
— Dwa lata temu, dwa roki bez mała — ciągnęła monotonnym głosem wdowa, oczu i chudych palców nie odrywając od wrzeciona — dowiedział się, że żandarmi odeszli w góry, na poszukiwania. „Szukać mnie tam będą, mówi, więc najstosowniejsza chwila dla przedsięwzięcia nowej wyprawy. Z powrotem spędzę noc w domu. Wyczekuj mnie, żoneczko...”. I odtąd — ciągnęła głosu nie zmieniając — czekałam go noc jedną, drugą, trzecią. Uprzędłam cały kłąb wełny czarnej. Noc czwartą czekałam...
— Gdzież był — przerwała dziewczyna?
— Kto go wie, nie mówił gdzie idzie, mówił tylko, że na nową idzie, wyprawę — odparła wdowa z pewną niecierpliwością. — Czekałam go cztery noce, lecz smutna byłam i serce mi biło za lada szelestem! Czwartej nocy zapukano do drzwi: „Przestań go czekać kobieto, nie wróci już nigdy” rzekł zamaskowany jakiś człowiek, podając mi ten oto płaszcz mego męża.
Wdowa westchnęła. Westchnienie to do jęku podobne było. Zamilkła. Ola patrzała na nią długo. Nagle spostrzegła wystraszone oczy Zuanne, którego rączęta ciemne i twarde jak dzikiego ptaka piszczele, wskazywały ścianę.
— Co ci jest, co tam widzisz? — spytała dziecko.
— Tam się coś rusza — szepnął. — Cień... widmo... Umarły.
— Jaki tam umarły! — zaśmiała się Ola — lecz w nocy, leżąc w izdebce ciemnej i chłodnej, słysząc wiatru wycie myślała o opowieści wdowy, o tym nieznajomym, zamaskowanym, co rzucając od proga ciemny płaszcz ostrzegał: „Nie czekaj go kobieto! nie wróci już...” i myślała o tem dziwnem dziecku, któremu się pokazują umarli... o pisklętach nieopierzonych w opuszczonych gniazdach... o braciszkach swoich, skarbach ukrytych, o nocy wigilii św. Jana, o zmarłej swej matce... Strach ją zdjął wielki... smutek jeszcze większy, tak wielki, że gdyby nie lęki piekła, zapragnęłaby śmierci.




III.

Syn Oli urodził się w Fonui, wczesną wiosną. Za poradą wdowy po rozbójniku, która też służyła dziecku za matkę chrzestną, nazwano je imieniem ojca, Anania. Chłopiec spędził dzieciństwo w Fonni i głęboko wrył mu się w pamięć krajobraz wioski, przyczepionej do skały, niby jastrzębie gniazdo. Zimą wszystko to spowijały mgły lub śniegi, lecz na wiosnę trawa pokrywała ścieżki i zaułki wioski, zieleniąc się pomiędzy kamieniami niedbale brukowanych ulic, po których pełzały spokojnie żuczki, a mrówki śpieszyły bez przeszkody do mrowiska. Lepianki z kamieni szarych, chropowatych jak łuska rybia, wychodziły na zaniki przed sienią mroczną, ganeczkiem z poczerniałych brewion, schodkami koszlawemi, oplecionemi zielonością. Malownicza dzwonnica bazyliki św. Męczenników, wyłaniając się z wieńca dębów klasztornego dziedzińca, królując nad okolicą, tonęła, w błękitnych przezroczach południowego nieba. Horyzonty, jak wymarzone, opasywały wioskę: wysoka góra Gennargentu z osrebrzonemi wierzchołkami, panowała nad wzgórzami Barbagia, wznoszącemi się niby konchy zielone, precz aż pod skałę, na której zboczu Fonni przysiadło swemi szaremi lepiankami, wyziewając wiatry halne i błyskawice nocne.
Zimą wioska wyludniała się niemal, gdyż zamieszkujący ją pasterze trzód, jak wichry halne silni, a jak wilki przebiegli, zstępowali z trzodami na pastwiska cieplejsze, od strony południa, lecz na wiosnę wioskę napełniali jeźdźcy, konie, psy, starsi i młodzi, gromadni pasterze.
I Zuanne, syn wdowy po rozbójniku w jedenastym już roku życia swego został pasterzem. Dniem wiódł na samotne pastwiska w górach pewną liczbę kóz, należących do rozmaitych mieszkańców wioski. Ze świtem przebiegał ulice i zaułki, zwołując kozy, które wychodziły z zagród na głos jego. Pod wieczór odprowadzał je do wioski i kozy rozchodziły się same, rozpoznając zagrody do których miały wracać.
Mały Anania towarzyszył wiernie swemu przyjacielowi, małemu Zuanne, o dużych, odstających uszach. Obaj biegali boso, w porteczkach i kurtkach podartych, zbrukanych, z rozwianemi czarnemi czuprynami. Anania chory na oczy, miał je zaczerwienione a i z noska ciekło mu często, umorusany był, brudny. Kiedy kozy pasły się spokojnie, pomiędzy kwitnącemi krzakami i gronami dzikiego kapryfolium, chłopcy wybiegali na drogę, obrzucali kamykami przechodniów, zakradali się w pola obsadzone kartoflami, szukali u stóp drzew opadłych orzechów. Zuanne słuszny był i szczupły, Anania niższy i przysadzisty, obaj pełni sił bujnych i pomysłów dzikich. Zuanne często mówił o swym ojcu, przechwalał się, obiecywał wstąpić z czasem w jego ślady i pomścić jego krzywdę. Anania chciał zostać żołnierzem...
— Przyaresztuje cię, wydam w ręce władzy — mówi najspokojniej i jaknajłagodniej.
— O, ja cię wpierw zabiję! — odpierał żywo Zuanne.
Bawili się w rozbójników, uzbrojeni w kije z któremi obchodzili się jak z fuzyaini. Posiadali kryjówki i Anania nie mógł nigdy odnaleźć towarzysza gdy się skrył w górach chyba, że Zuanne udawaniem kukułki na ślad swój go naprowadzał.
Na nawoływania te prawdziwa kukułka odpowiadała z oddali, pobudzając chłopców do zbójeckich, względem siebie, zamysłów i szczęściem bezowocnych poszukiwań. Głos kukułki oddalał się, w miarę jak się do niego zbliżali. Wówczas siadywali na trawie, zadawalniając się rzucaniem kukułce wyrocznych pytań.
Skromniejszy Zuanne skromne też zadawał pytania:
— Powiedz mi kukułko! kukułeczko miła, która być może godzina? — pytał.
— Ku-ku — ku-ku — powtarzało się w oddali do dziewięciu lub dziesięciu razy.
— Powiedz mi kukułko, kukułeczko miła, za ile lat się ożenię — wołał śmiało Anania.
— Ku-ku! ku-ku!
— Za cztery! — zaśmiał się Zuanne. — A toż się wcześnie ożenisz!
— Cicho bądź — upominał go młodszy chłopiec — wsłuchajmy się dobrze, co powie.
— Kukułko, kukułeczko miła, za ile lat będę miał syna?
Kukułka kukała bez końca i liku, a dwaj chłopcy, w wiejskiej samotni, w ciszy przerywanej jeno smętnem kukaniem kukułki, zadawali jej coraz zuchwalsze i smutniejsze pytania.
— Kukułko powiedz, powiedz moja miła, za ile lat umrę niebogi?
Pewnego razu Anania udał się sam w góry, wznosząc się coraz wyżej pomiędzy głazy białawe, krzaki dzikich, silnych mirtów, wzorzyste dzierzganie fijoletowyeh czombrów na skalnym gruncie. Dotarł do samego szczytu. Słońce było już zaszło lecz w dali, po za sinemi wzgórzami paliło się jeszcze, rzucając na niebo czerwone smugi.
Przeląkł się chłopiec tej pożogi wyżyn, na których się oparł, samotności, ciszy. Przypominał mu się ojciec towarzysza, bandyta, z trwogą obejrzał się w koło. Pomimo wojownicze swe usposobienie, bał się strasznie rozbójników, który cli ujrzeć Zuanne pragnął znów sercem całem. Bał się Anania nawet długiego płaszcza, wiszącego śród kurzu, i pajęczyn, w chacie wdowy. Zbiegając z góry, posłyszał nawoływania swego towarzysza, a spostrzegłszy go opowiedział mu gdzie był, co widział, o niebie całem w ogniu i dodał, że mu się on tam pokazał. Syn wdowy nie bardzo mu zrazu dowierzał, lecz z dziwnem jakiemś spoglądał nań odtąd uszanowaniem. Razem wrócili do wioski, milczący i zadumani, wiodąc za sobą stado kóz, których żałosne beczenie rozlegało się w smętku zapadającego wieczoru.
Gdy nie towarzyszył pastuszkowi kóz, mały Anania spędzał dnie na cmentarzu okalającym bazylikę św. męczenników, bawiąc się z dziećmi fabrykantów świec woskowych, pracujących za kościołem. Ogromne, stuletnie dęby ocieniały obszerny cmentarz, otoczony szeregiem lodżyi zrujnowanych. Kamienne schody wiodły do kościoła, na którego nagim frontonie czernił się krzyż duży. Na wschodach tych, Anania z towarzyszami spędzał godziny całe, bawiąc się barwnemi kamykami, lub z odłamków korka lepiąc miniaturowe gromnice. Z okien pobliskiego, na koszary zamienionego klasztoru, wyglądały wąsate twarze żołnierzy; przez otwarte drzwi dawniejszych celi, widać było buty z ostrogami i rozwieszone tu i owdzie mundury. Głos jakiś grzmiał w oddali basem:
A te questo rosario,” czy innej jakiejś żołnierskiej piosenki zwrotkę. Jakiś braciszek, ostatni zapewne z pozostałych, w uszczuplonym, w gruzy rozpadającym się klasztorze, w poszarpanej sutannie, podartych sandałach przesuwał się po korytarzu, szepcząc pacierze. Czasem żołnierz z okna, lub braciszek zadawali dzieciom dziecinne, żartobliwe pytania. Czasem który z żołnierzy zagadnął wprost już Anania:
— Co porabia twa matka?
— Przędzie — odpowiadało dziecko.
— A co jeszcze?
— Chodzi do studni po wodę.
— A no, powiedz jej, niech tu przyjdzie, mam jej coś do powiedzenia — kończył żołnierz.
Sessignoria — odpowiadało najniewinniej dziecko, a gdy powtarzało propozycyę matce, dostawało w nagrodę szturchańca i Ola zabraniała synkowi powrotu na cmentarz, chociaż Anania widział ją raz rozmawiającą z żołnierzem. Naturalnie, nie słuchał matki, gdyż cóżby robił, nie mając do zabawy pod nieobecność Zuanne, dzieci fabrykantów świec woskowych.
Oprócz w niedziele i w święta św. męczenników, wiosna i samotność panowały bez podziału, na ocienionym przez stuletnie dęby cmentarzu, w otaczających go podziemiach i lodżyach, pełnych zapachu wosku.
Drzewa orzechowe wydawały się Ananii wyższe od samej góry Genuargentu, mroczne jak sam kościół ze swą opadającą gipsaturą i pobladłemi malowidłami, polnemi smutku i opuszczenia. Później przez życie całe, przypominał mu się ten smutek zaznany w dzieciństwie na cmentarzu opuszczonego klasztoru, gdzie na wiosnę trawy rosły pomiędzy kamiennemi, popękanemi płytami, a w jesieni słały się żółte kobierce suchych liści, podobnych do opadłych piór nieżywych ptaków. Zuanne, który się palił chęcią bawienia się z dziećmi, na kościelnym cmentarzu, i smucił, gdy Anania nie dopisywał mu na posterunku, towarzystwa zazdrości! dzieciom fabrykantów świec woskowych i starał się od nich odciągnąć małego swego przyjaciela.
— Pójdź jutro ze mną — mawiał mu, sypiąc kasztany na żar w kominie — pokażę ci gniazdo zajęcy. Jest ich tam tyle, ot takich malusich, bez szerści jeszcze, a uszy już mają, ot, jak długie! Oj długie! — kończył mrużąc oczy.
Nazajutrz Anania udawał się z nim na poszukiwanie rzeczonego gniazda i naturalnie nic nie mógł znaleźć, ale Zuanne klął się na wszystkie bogi, że wczoraj jeszcze na własne widział oczy. Ktoś musiał znaleźć. Szkoda, że Anania wcześniej nie przyszedł, miałby małe zajączki.
— Widzisz! wolisz się bawić z temi tam szubrawcami — mówił Zuanne — lepsze ci świeczki woskowe od żywych zający. Gdybyś tu wczoraj był ze mną...
— A czemuś ich wczoraj nie zabrał — zarzucał mu Anania.
— Chciałem, byś sam znalazł gniazdo — odpowiadał tamten — teraz chodź, poszukajmy gniazda wrony.
Mały pastuszek dokładał wszelkich starań, by zająć i zatrzymać u swego boku małego przyjaciela lecz Ananii zimno było w górach, na które spuszczały się mgły jesienne, wołał pozostawać w wiosce! O matce swej, z tej epoki swego życia, niejasne zachował wspomnienie. Widywał ją mało, rzadko zastawał w domu; pracowała jako najemnica w polu lub u obcych ludzi, a wracała wieczorem zmęczona, zziębnięta, głodna. Ojciec chłopca, od dłuższego już czasu nie pokazywał się w Fonni, i chłopiec nie pamiętał nawet, czy go kiedy widział.
Tylko wdowa po rozbójniku zajmowała się nim nieco i o niej dziecko zachowało wyraźne wspomnienie. Tyle go razy usypiała, koiła swemi dziwnie smętnemi piosenkami. Ona to czesała mu włosy, obcinała brudne u nóg i rąk paznogcie, ocierała — niezbyt zresztą łagodnie — nos, mylą go czasem, upominała. Wieczorem, przędąc u skąpego ogniska, rozpowiadała o heroicznych czynach nieboszczyka męża swego. Obaj chłopcy wsłuchiwali się z nienasyconą ciekawością, lecz Ole opowiadania te przestały zajmować i wzruszać. Przerywała wdowie, lub udawała się na spoczynek do swej ubogiej izdebki. Anania sypiał z matką, często zastawał ją już śpiącą, lecz bladą zawsze, zziębłą i szukającą przez sen, zimnemi stopami jego ciepłych pleców i ramion.
Nie raz słyszał, jak wzdycha i szlocha w nocnym mroku, lecz nie śmiał spytać co jej dolega, gdyż bał się matki. Zwierzył się przyjacielowi, małemu Zuanne, który uważał za obowiązek oświecać go.
— Musisz wiedzieć — mówił — że jesteś bękartem, to jest, że ojciec twój nie jest mężem twej matki. Zdarza się to zresztą bardzo często.
— Czemuż się z nią nie ożenił? — pytał naiwnie Anania.
— Ba! inną ma żonę. Gdy umrze tamta, z tą się ożeni.
— A kiedy tamta umrze?
— Kto wie! życie w ręku Boga! Ojciec twój przychodził tu dawniej często. Znam go.
— Znasz! — zawołał Anania zaciskając piąstki w instynktownym żalu do nieznanego, zapominającego o nim ojca. — On to, on pewnie był przyczyną łez matki.
— Znam — mówił Zuanne, zbierając rozpierzchłe wspomnienia — Przystojny, wysoki, patrz! ot taki i oczy ma błyszczące jak iskry... nosi szynel jak żołnierze.
— A gdzie mieszka?
— W Nuoro. Nuoro to nie wioska, to duże miasto, tam, za Genuargenta, za górami. Znam Monsiniora z Nuoro, tego, co mię bierzmował.
— Jakto! byłeś w Nuoro?
— Byłem — skłamał po chwili wahania Zuanne.
— Nieprawda! nie byłeś! — zarzucił mu Anania, pamiętałbym.
— Byłem bo, widzisz, przed twem urodzeniem — twierdził starszy.
Odtąd Anania chodził znów chętnie w góry z pastuszkiem, chociaż bał się zimna. Rozpytywał go o swego ojca, o miasto, tajemnicze owe Nuoro, o drodze, co doń wiedzie, i w nocy potem śniła mu się ta droga i miasto pełne kościołów, domów wysokich... ba, chyba wyższych od najwyższej góry.
Pewnego wieczoru, ostatnich dni listopada, Ola, wróciwszy z Nuoro, gdzie chodziła na odpust, posprzeczała się z wdową. Od jakiegoś czasu sprzeczała się ze wszystkiemi i napadała częstej na dzieci.
Anania słyszał potem, jak płakała noc całą, a chociaż obiła go wieczorem, żałował jej bardzo, chciałby jej powiedzieć:
— Ucisz się, ucisz matulo! Zuanne twierdzi, że płaczesz nademna. Uspokój się. Niedługo wyrosnę, pójdę do Nuoro, ojca odszukam i poproszę, by przyszedł do nas. Albo... pójdę teraz... zaraz puść mię tylko...
Chciał to powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dzień nie wzszedł był jeszcze, gdy Ola zerwała się z posłania, wybiegła do kuchni, wróciła z węzełkiem jakimś.
— Wstawaj! — zawołała na dziecko.
Ubrała go sama, uściskała, potem zawiesiła mu na szyi, na łańcuszku woreczek jedwabny, zielony, szczelnie zaszyty[1].
— Co tam jest wewnątrz? — pytał ciekawie Anania.
Rezetta — odrzekła Ola. — Amulet, co ci przyniesie szczęście. Nie mam nic cenniejszego... Dał mi to kiedyś starzec, braciszek wędrowny, kwestarz... Strzeż tego, noś zawsze na piersiach... pamiętaj, byś nie zgubił...
— A jak wygląda! stary kwestarz? Czy długą miał brodę i wielki kij w ręku
— O tak! wielki.
— A może... był to On sam.
— Kto?
— Pan nasz, Jezus Chrystus?
— Może... — odrzekła kobieta. — Otóż obiecaj mi, że nie zgubisz, a zawsze na sobie na samych nagich piersiach nosić będziesz i nikomu nigdy ani słówka nie piśniesz o tym woreczku. Obiecaj! Przysięgnij.
— Przysięgam — ndrzekł z powagą mały Anania — tylko, czy łańcuszek mocny?
— O! mocny!
Ola wzięła zawiniątko, ujęła dziecko za rączkę, powiodła do kuchni, dała mu napić się trochę ciepłej kawy z kawałkiem chleba, otuliła go w podartą chustę i wyszła z nim razem.
Dniało.
Zimno było przejmujące, mgła wypełniała dolinę, czepiając się stoków gór. Same wierzchołki wyglądały tu i owdzie, srebrzyste śród mlecznego mgły zalewu, a góra Spada zdawała się, pływającym śród wód olbrzymim łomem bronzu.
Anania przeszedł z matką puste ścieżki, spoglądając na nurzający się w mgłach krajobraz, kierując kroki dalej, dalej w nieznane sobie okolice. Serce mu biło gwałtownie, a droga szara, wilgotna, po za którą pozostały lepianki Fonni, wznosząca się wyżej, coraz wyżej, była, wiedział to, drogą, wiodącą do Nuoro!
Zimno było, dla rozgrzania się chłopiec od czasu do czasu, biegł szybko, nie czuł się jednak zmęczonym; przywykł używać wiele ruchu, lekko mu było, jakgdyby miał skrzydła, ciepło, wesoło.
— Dokąd idziemy? — pytał matki.
— Po kasztany — mówiła mu raz, a innym razem: — W drogę, w pole, zobaczysz.
Anania biegał, skakał, przewracał koziołki, lecz ciągle macał się, szukając w zanadrzu zielonego, jedwabnego woreczka, tajemniczego, lecz snąć potężnego talizmanu. Mgły opadały.
Po lazurowem niebie wlokły się leniwie pasma białawych obłoków, góry zdawały się odświeżone wilgocią, aż wreszcie żółty promień musnął kaplicę, wznoszącą się na ostrym szczycie góry, odrzynającej się na ołowianem tle chmur.
— Tam to idziemy? — pytał Anania, wskazując gaj kasztanów. W ciszy porannej słychać było świegot samotnej ptaszyny.
— Dalej — odpowiedziała krótko Ola.
Anania biegł dalej. Nigdy jeszcze nie odchodził był tak daleko od wioski i wszystko go zajmowało, zaciekawiało: droga nieznana, horyzonty nowe, mury opleśniałe, olszynki gęste, krzaki, osypane czerwonemi jagodami, ptaszki, wszystko zdawało mu się nowem, ślicznem...
Mgły opadły, słońce rozpuściło jasne promienie, a chmura, na której rysowała się góra Gonare, z ołowianej zmieniła się na różową i na tle tym kapliczka zdawała się bliższą, bliską.
— Ale kiedyż dojdziemy do końca drogi? — pytał Anania, ciągnąc matkę za rękaw.
— Natychmiast. Zmęczyłeś się?
— Wcale nie — odrzekł i pobiegł dalej. Czuł jednak znużenie i ból w kolanach, to też po chwili zwolnił kroku, znalazł się u boku matki i zaczął zarzucać ją tysiącznemi pytaniami. Ola, z koszem na głowie, blada, z podbitemi oczyma odpowiadała mu zaledwie i z roztargnieniem.
— Czy wrócim na noc do domu? — pytał, — nie powiedziałem Zuanne, że odchodzę; szukać mnie będzie. Daleko też do tego gaju? A może to aż w Mamojada?
— Tak... właśnie!
— A! w Mamojada! A kiedy tam odpust? Może to być mamo, by Zuanne był aż w Nuoro. To droga do Nuoro, prawda? Słyszałem, że trzeba, dziesięciu godzin, by zajść tam pieszo. Byłaś nieraz mamo w Nuoro, prawda? Kiedy tam odpust?
— Był onegdaj — odrzekła, drgnąwszy, Ola i po chwili spytała syna:
— Chciałbyś mieszkać w Nuoro?
— Czemu nie! bo... bo...
— Wiesz, w Nuoro mieszka twój ojciec — rzekła Ola, domyślając się co Anania ma na myśli. — Chciałbyś mieszkać u niego?
Chłopiec zamyślił się chwilkę.
— Chciałbym — odrzekł po chwili żywo, lecz brwi zsuwając.
Co myślał mówiąc to? Ola się nad tem nie zastanawiała.
— Chciałbyś, bym cię doń zaprowadziła — pytała.
— Dobrze — odrzekł obojętnie.
O południu zatrzymali się przy ogrodzie, w którym kobieta w spódnicy, spiętej naksztalłt szarawarów, kopalń ziemię zawzięcie. Kotka biała to się do niej łasiła, to znów czatowała na jaszczurkę, przebiegającą wzdłuż muru.
Wszystkie te szczegóły wryły się w. pamięć, dziecka, zapamiętał je już na zawsze.
Dzień, po chłodnym poranku, był ciepły, nie bo błękitne, góry owiane sinawym brzaskiem, gaje ciemne a trawa przy drodze i woda w ruczajach połyskiwały w słońcu.
Ola, usiadłszy na ziemi, zdjęła kosz z głowy, przywołując chłopca, który oparty o murek, ciekawie spoglądał w ogród, na kopiącą ziemię kobietę, kotkę białą, zieloną jaszczurkę.
W tej właśnie chwili zjawił się na drodze wóz pocztowy. Z kozła powoził człowieczyna z rudemi wąsami, obrzękłą, uśmiechniętą twarzą.
Zdawało się, że Ola chce się przed nim schować, lecz woźnica dostrzegł ją i zawołał.
— Dokąd idziecie kobieto?
— Dokąd mi się podoba — odmruknęła niechętnie.
Anania odwrócił się i ujrzawszy wóz pocztowy zawołał:
— Woźcie mnie na wóz wuju Baptysto.
— Ale... gdzie dążycie — pytał woźnica?
— A no... jeśliś ciekaw, idziemy do Nuoro. Co prawda moglibyście nas podwieźć trochę — zauważyła Ola. — Zmęczyliśmy się do reszty.
— Słuchajcie — odrzekł woźnica — przejdźcie się jeszcze do Mamojado, zanim tu popasze konie. Ztamtąd wezmę was na wóz.
Istotnie dotrzymał obietnicy i w Mamojado wziął podróżnych na wóz. Rozpytywał Olę, po co się wybrała do Nuoro?
Chłopiec zmęczony, nie posiadał się z radości, siedząc na wózku pomiędzy matką i woźnica, wymachującym batem. Podziwiał krajobraz daleki i bliższe, kłusujące szkapy.
Oddalali się od gór, stracił je już z oczu, stracił na zawsze i przypominał sobie, co mu o tej drodze opowiadał Zuanne i myślał jak, wróciwszy do Fonni, opowiadać mu nawzajem będzie...
— Aha powiem mu, jechałem wozem pocztowym, a tyś nim nie jechał.
Tymczasem woźnica, obrócony do Oli, pytał:
— Czemu, do dyabła, wybrałaś się do Nuori?
— Ciekawyś! a no, za służbą... już się nawet umówiłam u jednej pani... w Fonni, nie mam zaróbku i wdowa po Zuanne Atouzu, wyrzuciła mię za drzwi.
— Nieprawda — pomyślał sobie mały Annania — czemu mama zmyśla, czemu nie mówi prawdy, że idzie do Nuoro do ojca swego syna. Basta. Co mi tam! zmyśla, widać, że tak trzeba — uspokoił się, tembardziej, że go sen morzył. Pochylił główkę na kolana matki, przymknął oczęta.
— Kto tam teraz mieszka — pytała naraz Ola woźnicy, wskazując w dal. Mój ojciec już tam nie mieszka?
— Nie mieszka...
Westchnęła głęboko. Wóz zatrzymał się na chwilę, po chwili potoczył się dalej, Anania zasnął głęboko.
W Nuoro czekało go rozczarowanie. Więc tak to wygląda miasto, wielkie miasto? Domy może i większe od lepianek w Fonni, ale znów nie tak olbrzymie, jak je sobie wyobrażał, a tam, daleko, na sinych horyzontach rysują się góry małe, zupełnie małe, jak na żart. Zaimponowali mu tylko spotkani na ulicy chłopcy, gdyż odziani byli lepiej i inaczej, jak jego towarzysze w Fonni.
Długo chodził z matką po ulicach miasta. Pod wieczór dopiero weszli do kościoła. Pełen był ludzi, na ołtarzu gorzały niezliczone światła, a w kościele rozlegał się śpiew słodki, anielski, nie wiadomo zkąd pochodzący, gdyż śpiewaków nie było widać.
Anania był zachwycony. Z jakąż przyjemnością opowie to, za powrotem, małemu Zuanne.
Ola pochyliła się nad nim i szepnęła mu do ucho.
— Pozostań tu i nie rusz się z miejsca, dopóki nie wrócę. Pójdę, dowiem się, czy zastaniem w domu przyjaciółkę, u której noc spędzimy.
Anania pozostał sam w kościele. Bał się trochę, lecz patrzał ciekawie na ołtarze, świece, kwiaty, Ludzi. Zresztą nie miałże na piersi w zielonym jedwabnym woreczku talizmanu potężnego? To go uspakajało. Przypomniał coś sobie o swym ojcu. Gdzie też mieszka i czemu go matka wprost tam nie zawiodła?
Wtem wróciła Ola; doczekała się końca nabożeństwa, wzięła go za rączkę i wyszła z nim razem, ale przez inne drzwi nie te, przez które weszli do kościoła. Długo szli przez różne ulice i zaułki aż doszli do skraju miasta. Wieczór zapadł, zimno było, Ananii chciał o się jeść i pić, smutek mu ściskał serce, a myślał ciągle o wesołem i ciepłem, chociaż skąpem, ognisku w chacie wdowy i o pieczonych co wieczór przez Zuanne kasztanach.
Zatrzymali się w zaułku, otoczonym samemi plotami. W głębi, het! precz na horyzoncie, widać było góry, co się tak małemi zdawały małemu góralowi.
— Słuchaj! — mówiła Ola cicho i glos jej drżał. — Widzisz tam dum, ostatni... z rozwartą bramą...
— Tak widzę.
— Tam... znajduje się twój ojciec... Wszak chcesz go zobaczyć, prawda? Słuchajże... doprowadzę cię do samej bramy... Wejdziesz. Na przeciw są drzwi, będą zapewne otwarte. Wejdź! Nie bój się. Jest to tłoczarnia oliwy... stoi tam mężczyzna wysoki, rękawy ma zakasane, głowę przykrytą, popędza konia... zobaczysz... To twój ojciec.
— Czemuż sama nie wejdziesz ze mną mamo! — spytał płaczliwie chłopczyna.
— Wejdę... ale potem... zobaczysz... teraz wejdź tam śmiało i od progu powiedz: „Jestem synem Oli Derios.“ Zrozumiałeś?
Szli pod bramę. Anania czuł, jak drży ręka matki, szczękają zęby. U bramy pochyliła się nad nim, dotknęła zawieszonego na szyi dziecka woreczka, pocałowała syna.
— Idź już, idź — szepnęła, popychając go w bramę.
Wszedł. Tuż, na przeciw, ujrzał drugie drzwi. Było za niemi światło, otworzył i znalazł się w izbie ciemnej, z wielkim kotłem zawieszonym nad kominem. Koń kary chodził w maneżu, a mężczyzna wysoki, z zakasanemi rękawami, okrytą głową, w brudnej, zaolejonej kurcie popędzał konia. Dwaj inni mężczyźni mieszali w kotle drągami, z których ociekała ciecz gęsta i czarna.
Przed ogniskiem siedział chłopak w czerwonej na głowie czapeczce. Ten, pierwszy dostrzegł wchodzące do tłoczarni dziecię. Obrzucił je bystrem okiem, a sądząc, że żebrze zawołał.
— Pójdź precz!
Ale Anania, choć onieśmielony, nie ruszał się z miejsca, dotykając rączką swego talizmanu. Milczał, oglądając się czy matka nadchodzi?
Wysoki mężczyzna o błyszczących oczach zwrócił się doń:
— Czego chcesz mały?
Byłże to jego ojciec? Anania podniósł wystraszone oczy i stojąc na progu wymówił cichutko, tak, jak go nauczyła matka.
— Synem jestem Oli Derios...
Obaj ludzie mieszający w kotle, podnieśli drągi. Jeden zawołał, zwracając się do wysokiego mężczyzny.
— Twój syn zatem.
Wysoki mężczyzna cisnął bat o ziemię, dopadł do dziecka, wpatrzył się weń błyszczącemi źrenicami.
— Kto... kto cię tu przysłał? Czego chcesz? Gdzie matka twoja — pytał nagle.
— Tam... na dworze... wybełkotał przestraszony chłopiec.
Mężczyzna rzucił się ku drzwiom, za nim wybiegł chłopak w czerwonej czapeczce, ale Oli już nie było i nikt jej tu odtąd nie widział.

∗             ∗

Przywołana z domu nadbiegła ciotka łatana, żona olejarza, kobieta już nie młoda lecz jeszcze przystojna, pulchna, biała, o ciemnych, łagodnych oczach otoczonych siecią drobnych zmarszczek z jasnym puszkiem nad podniesioną wargą. Zdawała się spokojna, bynajmniej zajściem nie wzburzona, wesoła i zaledwie weszła, pochyliła się nad nieznajomem dzieckiem, ujęła za ramiona, przypatrując mu się uważnie.
— Nie płacz! nie płacz biedaku! — mówiła — wróci mama, ucisz się... a wy, chłopcy, do roboty, zawołała na pomocników męża, odpychając dalej zaciekawionego chłopca w czerwonej czapeczce.
Anania płakał rzewnie, nie odpowiadając na mnogie pytania, jakiemi go zarzucano. Chłopiec w czerwonej czapeczce przypatrywał mu się błękitnemi, złośliwemi oczkami, uśmiechając się drwiąco pomiędzy różowemi pucami.
— Gdzie poszła? Czemu nie nadchodzi... a może nie wróci... gdzie jej szukać? czy znajdę? — myślał biedak, zanosząc się od płaczu.
— O tak! przelękła się pewnie tego wielkiego, zaolejonego, brzydkiego człowieka. I to ma być jego ojciec?
Pomału jednak uspakajał się pod łagodnemi słowy ciotki[2] Tatany. Szlochał coraz ciszej, oczy ocierał piąstkami i myślał o... ucieczce.
Tymczasem kobieta, olejarz, robotnicy, chłopiec w czerwonym berecie, wszyscy razem mówili, krzyczeli, śmieli sie, sprzeczali.
Basta! — zawołała kobieta, zwracając się do oliwiarza: — Syn to twój i tyle, ah ty, taki, owaki!
Ten zakrzyczał:
— Niechcę go, niepotrzebny mi...
— A niech cię. Niemasz że serca, litości! jakież z was mężczyzn lute bestye! — wołała na połv żartem, na poły seryo kobieta — zawsześ nic nie wart Anania, Atouzu! O ten sam zawsze!
— Kimże chcesz bym był? Idę natychmiast dać znać władzom o tem dziecku.
— Ani się rusz z miejsca! tego jeszcze brakowało, by wywoływać skandal na własne grzechy.
— Pójdę! pójdę.
— Poczekaj przynajmniej do jutra, namyślisz się przez noc a teraz kończ robotę i myśl, o tem co powiedział mędrzec: „Złość wieczorną rozwieje poranek.”
Mężczyźni wzięli się do pracy, lecz olejarz mruczał coś, klął, niecierpliwił. Dwaj drudzy śmieli się, żartowali, przycinali mu, a żona zauważyła spokojnie:
— Każdy ma własne grzechy i w sumienie bliźniego wglądać nie powinien. Jeśli kto, to ja mogłabym wyrzekać, świadkiem święta Katarzyna. Wstydziłbyś się Anania! Nicponiu!
— Cicho! ciszej! — zwróciła się do płaczącego ciągle dziecka — jutro się wszystko ułoży. Ecco. Nieopierzone pisklęta winne mieć gniazdo! Biedne pisklęta!
— Ha! — zaśmiał się jeden z robotników — czyś się domyślała o istnieniu tego ptaszka?
— Gdzie poszła twoja matka? Jak wygląda? — pytał chłopiec w czerwonym berecie, stając przed dzieckiem.
— Bastianeddu! — zawołał olejarz — jeśli nie wyjdziesz sam, to cię ztąd wyproszę.
— Sprobójcie! — zaśmiał się wyzywająco chłopiec.
— Ej! powiedz bo mu jak wygląda Ola — doradzał, śmiejąc się, robotnik, a drugi zanosił się też od śmiechu.
Tymczasem ciotka Tatana, nalegająca lecz łagodna, rozpytywała dziecko, oglądając ubogie jego łachmanki. Mały Anania odpowiadał po cicha, szlochając, nieśmiało.
— Biedaku! niebożę! pisklę nie opierzone, wyrzucone z gniazda! — mówiła pieszczotliwie niemal. — Nie płacz! Opatrzność czuwa nad takiemi. Pewnieś głodny, co, zgadłam? Chodź do mnie, ciotka Tatana, nakarmi cię, rozbierze, położy. Nad łóżeczkiem twem czuwać będzie Anioł Stróż twój święty! a jutro... a no, jutro zobaczym...
Mówiąc to wiodła niebożątko do małego domku, stojącego, w pobliżu tłoczarui. Tam nakarmiła chłopca chlebem białym, serem, dała mu nawet jajko jedno i gruszkę. Nigdy mały Anania nie jadł tak dobrze i gruszka wraz z pieszczotliwą dłonią i łagodnym głosem kobiety pocieszyła go zupełnie.
— Jutro — mówiła obiecująco ciotka Tatana.
— Jutro! — powtarzało pełne niejasnych nadziei dziecku.
Ciotka Tatana, słała tymczasem łóżko dla męża, rozpytywała małego przybysza o wszystko, co chwilę wzywała świętej Katarzyny, lub się nią świadczyła, co chwilę cytowała króla Salomona.
Nagle, podnosząc oczy, dostrzegła w szybce okienka puentą twarz Bastianeddu.
— A nie stój no tak na dworze, żabo mała; Zimno!
— A zimno! — odrzekł płaczliwie chłopiec w czerwonym berecie — pozwolilibyście wejść ogrzać się — Idź do olejarni.
— Ojciec mnie ztamtąd wypędził, bo weszło ludzi aż strach!
— A no to wstąp tu, sieroto ty jeden. I ten nie ma matki! A co mówi wuj Anania, czy klnie jeszcze ciągle?
— Pozwólcie mu kląć ile chce! — radził Bastianeddu, siadając przy małym nieznajomym, i zbierając odrzucone przez Anania łuski gruszki.
— Zeszli się wszyscy — opowiadał głosem i z gestami dorosłego mężczyzny. — Jegomość Pane, ojciec mój, wuj Pera, łgarz Franciszek Carchide, zia Correda, i wszyscy mówią razem...
— Co mówią? — spytała ciekawie kobieta.
— A no, mówią, żeście ciotko, powinni zaopiekować się tym malcem. I wuj Pera mówi, śmiejąc się „komu bo, Anania, zostawicie swe bogactwa” — mówi i wszyscy aż się zanoszą od śmiechu.
Kobietę zaciekawiało to ogromnie. Przykazawszy chłopcu w czerwonym berecie pilnować małego znajdę, wybiegła do olejarni.
Pozostawszy sam na sam z małym Anania, Bastianeddu zaczął mu się zwierzać.
— Ojciec mój ma aż sto lirów w kuferku, a ja wiem gdzie klucz leży schowany. Mieszkamy tu, w sąsiedztwie, trzymamy fermę w dzierżawie... komisarz aresztuje jęczmień, ale to nie... Co tam się gotuje w garnku? Boję się, by nie było z tego pożaru, tak para bucha.
Mówiąc to podjął pokrywę.
Diavolo! kartofle! poprobójmy.
Oblizał się, palcami wyciągnął z garnka na pół ugotowany kartofel.
— Co robisz! — zawołał przerażony Anania — a jeśli nadejdzie ta pani...
— Umiemy robić makaron, ja i ojciec — opowiadał bynajmniej nie zdetonowany Bastaneddu. — A ty potrafiłbyś?
— Nie potrafiłbym — odrzekł pokornie Anania. Odpowiadał, lecz myślał ustawicznie o matce. Gdzie się podziała, czemu nie weszła do olejarni? Opuściła go może, zapomniała? Teraz podjadł, ogrzał się, łzy mu znów do oczu nabiegały, myślał tylko, jak i gdzie uciec? Chciał szukać matki. To jedno miał w myśli i sercu.
Tymczasem wróciła ciotka Tatana, a wraz z nią przyszła kobieta odarta, zataczająca się, z dużym czerwonym nosem, siną i wywaloną wargą.
— To ów kotek, koteczek — wołała ohydna baba, podchodząc do dziecka. — Pokaz że mi oczęta, buzię masz, jak słonko, goździku ty mój... Odwracasz sic, niegrzeczny! Ebbene! Winszować wam Tatano Atouzu! dostał ci się cukierek, dostał!
Mówiąc to pochylała się, by ucałować dziecko, lecz Anania odwracał się od cuchnącej wódką baby.
— Ciotko Nanna! — ozwał się Bastianeddu z gestem wychylania kieliszka — uraczyliście się dziś, co się zowie.
— Co, co mówisz bąku? Kto cię tu wpuścił? pora ci spać.
— Pora, wielki czas! — potwierdziła ciotka Tatana. — Odejdźcie oboje.
Mówiąc to, popychała łagodnie ku drzwiom pijaczkę, lecz ta prosiła pić. Bastianeddu zaczerpnął wody z kadzi i podał jej kubek. Baba, podniósłszy go do ust, odepchnęła z niechęcią i wyszła, zataczając się, Tatana zamknęła drzwi za odchodzącymi.
— Zmęczonyś niebożę — ubolewała nad małym Ananią — chodź, rozbiorę cię, położę.
Poprowadziła go do dużej izby obok kuchni i rozbierając pocieszała:
— Nie bój się, jutro mama wróci... albo pójdziemy razem jej szukać. Czy umiesz przeżegnać się? dobrze. A Ojcze, nasz, credo czy umiesz? Trzeba co wieczór mówić „Wierzę w Boga!” Nauczę cię i wiele innych pięknych modlitw cię nauczę, jedną zwłaszcza, prześliczną, do świętego Paskala, by cię ostrzegł, gdy godzina śmierci nadejdzie. Amen! Amen. A! masz rezetta! Śliczności! rzecz to święta, pamiętaj o tem, a święty Jan będzie cię miał w swej pieczy. Widziałeś świętego Jana? Taki mały, nagi chłopczyk z czarnemi włoskami, jak ty aniołku! A potem widzisz, chrzcił Pana naszego Jezusa Chrystusa, śpij, słodkie dziecko! W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Anania leżał w dużym łóżku, z czerwonemi poduszkami. Otuliwszy go kołdrą ciotka Tatana wyszła, pozostawiając go po ciemku. Wziął w garstkę swój talizman, przycisnął do ust, zamknął powieki, lecz spać nie mógł.
Jutro!... jutro... Zdawało mu się, że od niewiem już jak dawna, opuścił Fonni. Co tam Zuanne myśli o jego odejściu? Czeka go pewno. Myśli mu się mąciły i tylko obraz matki stał żywo w pamięci. Gdzie, gdzie poszła, gdzie się podziała? Zimno jej może, noc taka zimna!.. Zobaczy ją jutro... jutro... pójdą szukać jej razem... albo ocieknie... jutro...
Posłyszał głos olejarza. Zły ten człowiek powtarzał:
— Ależ niechcę go, niepotrzebny mi.
Pomału wszystko ucichło, rozwiało się, ktoś wszedł... drzwi skrzypnęły... Wysoki mężczyzna cicho, na palcach, zbliżał się do łóżka, uchylił kołdry. Szorstkie wąsy otarły się o twarzyczkę Anania, a ten udając, że śpi, otworzył jednak ostrożnie jedno oczko i spostrzegł pochylonego nad sobą swego ojca.
W parę chwil potem weszła ciotka Tatana, położyła się obok dziecka, lecz Anania długo jeszcze słyszał, jak mruczała pacierze i litanje.




IV.

Nikt nie dał znać władzom o tem, że matka opuściła małego Anania. Oli udało się umknąć niepostrzeżenie i niewiadomem pozostało dokąd się udała. Ktoś utrzymywał, że ją widziano na parostatku książęcym pomiędzy Sardynią i Civitavecchia. Jeden z kupców, rodem z Fonni, jadący do Rzymu, utrzymywał, że ją tam spotkał, strojną jak dama, wesołą, w towarzystwie wesołych kobietek. Spędził jakoby z nią godzin kilka.
Opowiadano o tem w olejarni, w obecności małego Anania, który się przysłuchiwał ciekawie. Nakształt zwierzątka pozornie ułaskawionego, żył tylko myślą o ucieczce; tak jak w Fonni, u boku matki, marzył o udaniu się dla odszukania nieznanego ojca, tak teraz, znalazłszy ojca, roił o wyprawie dla poszukiwania straconej matki. Im dalej uszła, tem lepiej! Za morze! tem lepiej! droga dłuższą będzie i ciekawszą. Zresztą, co prawda, nie kochał jej, nie kochał, gdyż nie obdarzała go nigdy pieszczotą, opuściła go — odczuwał to z goryczą — wstydził się tego. I ojca nie kochał. Za cóż-bo miał kochać tego wysokiego zaolejonego mężczyznę, co tak długo nic o nim nie wiedział, a teraz całował ukradkiem, jakgdyby się go wstydził, a wobec obcych odpychał, upakarzał...
Najmilszą mu już była ciotka Tatana. Ta go lubiła, opiekowała się nim, myła, czesała, ubierała, uczyła go pacierza, opowiadała mu o królu Salomonie, wiodła do kościoła, usypiała w swem łóżku, karmiła przysmaczkami. Zmienił się na lepsze w krótkim czasie, popełniał, wyglądał jak panicz, czerwoną kurtkę wiejską zmienił na sukienny, ciemny spencerek, mówił jak mówią w Nuoro, naśladował w wielu razach Bastianeddu.
W rzeczy samej jednak i w głębi dziecięcej swej duszy nie zmienił się wcale, zmienić się mógł. Śniły mu się sny dawne, przygody, łącząc się z tęsknotą za rodzinnym kątem, za tem, co stracone było, za swobodą wiejską, której dawniej zażywał. Mieszały się z tem uczucia litości, wstydu, a myśl zwracała się ustawicznie ku niedobrej matce, co go opuściła. Pragnął matki, gdyż każdy miał matkę, a on się czuł w sieroctwie swem upokorzony. Rozumiał już, że Ola nie mogła mieszkać z olejarzem, skoro ten miał inną żonę, i rozumiał, że ojciec jego wołałby żyć z jego matką, niż z dobrą ciotką Tataną. Ale też czuł instynktem, że: w całej tej życiowej kombinacyi matka jego była stroną najsłabszą i dlatego też może stawał po jej stronie.
Z czasem instynkty te słabły, lecz nie zacierały się w sercu dziecka. Umysł się przekształcał, lecz w myśli tkwił nie starty obraz utraconej matki.
Pewnego dnia Bastianeddu, co go prześladował swą niepożądaną przyjaźnią, zaczął mu się zwierzać:
— Matka-bo moja wcale nie umarła — mówił, przechwalając się — mieszka za morzem, jak i twoja; uciekła sobie wówczas, gdy ojciec siedział w więzieniu. Gdy wyrosnę, odszukam ją, przysięgam, że odszukam. Mam też wuja, na studyach na kontynencie. Pisał, że spotkał raz na ulicy moją matkę i chciał ją kijem obić, lecz go przechodnie powstrzymali. Ecco! wuj to mi podarował ten beret czerwony.
Zwierzenia te były balsamem na zbolałe serduszko małego Anania. Nabierał przyjaźni dla nowego, przez los zesłanego sobie towarzysza. Odtąd wiele lat spędzili razem, w olejarni, w domku ciotki Tatany, na dziedzińcu i okolicznych zaułkach. Batsianeddo był w tym wieku co Juanne, przyjaciel utracony, lecz nie zapomniany; zresztą, chociaż zepsuty, był w gruncie rzeczy szlachetnym, pełnym zapału. Chodził do szkoły, lecz nauczyciel skarżył często przed ojcem na nieobecnego w szkole ucznia. Wówczas ojciec Bastianeddu, handlarz wełny i szerści, przywiązywał syna sznurem do stołu w izbie, zmuszając go do uczenia się. Zręczny Bastianedd, wymykał się najczęściej z niewoli, lub tak samo, jak wielu dorosłych przestępców, wychodził z niej gorszy i w złem zatwardziałym. W czasie długich i częstych nieobecności ojca w domu, pozostawiany sam sobie, rozwinął się nad wiek, poczuwał do pewnej odpowiedzialności, zamiatał izbę, jeść gotował, prał bieliznę. Anania pomagał mu często i chętnie, a wzamian starszy towarzysz udzielał mu rad, ucząc go wielu rzeczy dobrych i złych wielu. Spędzali też nie mało czasu w długie zimowe wieczory w olejarni, gdzie duży Anania, jak teraz zwano męża ciotki Tatany, pracował dla bogatego właściciela siniora Daniela Carbon i, do którego olejarnia należała.
Olejarz, wedle potrzeby i pory roku, zmieniał się w rolnika, ogrodnika, winoborcę, zwąc siniora Carboni „gospodarzem“ — il padrone, gdyż służył mu od lat wielu, używając dość znacznej swobody i otrzymując wysoką płacę.
Olejarnia wychodziła z jednej strony na dziedziniec i zaułek, kędy przyszedł był mały Anania, tego wieczoru, w którym go matka opuściła; z drugiej na ogród, biegnący wzdłuż drogi. Ogród był piękny, chociaż dziki i zaniedbany, falisty, miał płoty z głogu, figi indyjskie, brzoskwinie, migdały, i dąb stary z dziuplą, zamieszkały przez mrówki, żuczki, gąsiennice i ptaszki różne. Ogród ten nanależał do signora Carboni i był przedmiotem pożądliwości sąsiednich urwisów, którym ogrodnik, wuj Pera, „Kotem” pospolicie przezwany, zawsze uzbrojony w łopatę, lub grabie, wstępu doń bronił. Z ogrodu tego widać było studnię, od której smugłe dziewczęta odchodziły z dzbanami, pełnemi wody na głowie, podobne do córek Jerycho. Wuj Pera przeprowadził je okiem pożądliwego satyra, siejąc bób i fasolę i, dla zabicia czasu, wymyślając przechodniom.
Z okna olejarni mały Anania i Bastianeddu, spoglądali często w ogród, pilnując bacznie chwili, w której ogrodnik odejdzie. Wuj Pera był człowiekiem chudym, żółto-czerwonym na twarzy, bez zarostu, uśmiechniętym złośliwie, rozmiłowanym w swej fasoli i kapuście, i tylko pod wieczór wstępował do olejarni, by się ogrzać i pogawędzić.
Rok obfity był w oliwki i właściciele okoliczni udawali się do olejarni, która nie zatrzymywała się ni dniem, ni nocą; z każdego zatoru: dwóch hektolitrów owoców wydając dwa litry oliwy. Przy drzwiach stało naczynie, w które kupujący wlewali, ile kto chciał i mógł oliwy do lampek przed taką lub inną Madonną. Wozy czarnych jagód, miazga buchająca parą, beczki, dzbany całe lub potłuczone zapełniały izbę, i w tem otoczeniu, w mroku rozroszonym płonącem ogniskiem, przy ustawicznem tupaniu kręcącego maneż konia, zaduchu oleju i miazgi czarnej, jak dzień tak wieczór, obracali się przeróżni ludzie. Wieczorem sąsiedzi schodzili się na pogawędki krzykliwe i długie. Jednym z najstalszych gości bywał Etes Can, niegdyś bogaty właściciel domów, obecnie doprowadzony do nędzy przez pijaństwo i lenistwo. Ten zwykle noc spędzał w olejarni, sypiając w kącie na ławie, i zostawiając po sobie masę robactwa.
Pewnego wieczoru powstała nawet z tego powodu sprzeczka pomiędzy olejarzem a jednym z interesantów, który znalazł niemiłego pasożyta na worku oliwek.
— Wstydzilibyście się — zawołał. — Po co wpuszczacie włóczęgów! Zanieczyszczają izbę!
— Ha! — odparł olejarz, biorąc stronę Efesa Can — bogaty był niedawno, bogatszy od ciebie.
Wtem wuj Pera, ogrodnik, oparty plecami o komin zaczął podśpiewywać żartobliwą jakąś piosnkę: „Otóż i tu...”.
Wieśniak strząsł instynktowo plecy i wszyscy się roześmieli.
— ...I tu i tam!
— Otóż ją mam! — śpiewał, śmiejąc się ogrodnik i skończyło się na tem, że wieśniak, na zgodę, kanał przynieść dzban wina.
Mały Anania i Bastianeddu, siedząc w kącie, pod piecem, przysłuchiwali się rozmowom i nie zawsze przyzwoitym żarcikom, i gdy nadchodził Efes pijany, zataczając się, ubrany w podartą kurtę, co niegdyś nowa lśniła na plecach signora Carboni, Bastianeddu brzęczał mu nad uchem zwrotkę piosenki ogrodnika:

...I tu, i tam!
Już, już ją mam!

Efes wytrzeszczył nań wzrok mętny, skrzywił obwisłe wargi, rękę założył za (trudny kołnierz kurty. Obecni głośnym wybuchli śmiechem.
— Etes! — zawołał ogrodnik, podając mu szklankę pełną, połyskującą w ogniu rubinowym napojem.
— Chwilkę! — zaprotestował Franciszek Carchide, szewczyk, biegły w naprawianiu pasków dziewczętom, przystojny i uprzejmy młodzian, różowy jak jutrzenka — przedtem musisz zatańczyć, wypijesz potem.
I, biorąc szklankę z rak starego ogrodnika, podniósł ją wysoko.
Pijak wyciągnął ręce:
— Daj mi, daj.
— Dam, gdy zatańczysz.
Pijak podskoczył, zatoczył się.
— A teraz zaśpiewaj.
Efes roztworzył obrzmiałą gębę i zawiódł chrapliwym głosem:

„Gdy piękna, czysta Amelia...“.

Był to jedyny znany mu motyw, lecz już po pierwszym wierszu, tracił wątek piosenki, nie mogąc przypomnieć sobie drugiego wiersza.
Mały Anania i Bastianeddu, przykucnięci w kącie, pod kotłem, zanosili się od śmiechu.
— Słuchaj — doradzał starszy — nasypiem żwiru, ćwieków, szpilek w kącie, gdzie się zwykł kłaść.
— Po co? — pytał niewinnie Anania.
— Głupiś! zobaczysz jak wówczas podskoczy. Mam szpilki i ćwieczków parę.
— Sypmy! sypmy! — zgadzał się Anania.
Pijak tańczył na komendę szewczyka, zataczał się, wyciągał chciwie rękę pod niedościgłą beczułkę wina, wszyscy się śmieli. Wesołość wzmogła się jeszcze z nadejściem Nanny, pijaczki. Tego wieczoru, rzecz rzadka! trzeźwa była, odzież miała czystą i twarz mniej ohydną, niż zwykle. W oczkach jej paliło się coś nakształt myśli. Przez cały dzień zbierała w polu dzikie jarzyny i weszła do olejarni, chcąc wyprosić nieco oliwy dla usmarzenia ich.
Widząc Efesa jak służy zebranym za pośmiewisko, miała błysk oburzenia w oku, zbliżyła się śmiało, ujęła pijaka pod ramię i bez wielkiego oporu zmusiła usiąść na worze oliwek.
— Nie wstyd-że ci stary! — mówiła — czy nie widzisz, że szubrawcy ci drwią z ciebie. Jest z czego! głupcy! Dziś pracowałam dzień cały, jak uczciwa kobieta. Ah! Efes! Efes! Wspomnij jaki dom miałeś niegdyś, porządny, dostatni. Przychodziłam, pamiętam, po wodę do waszej studni i nieraz widziałam u matki twojej spinki u koszuli złote, szczerozłote, jak pięść duże. W domu twym było jak w kościele: lśniło od złota. Gdybyś nie popadł był w nałóg, wszyscy skakaliby na łapkach przed tobą, a teraz patrz! naśmiewają się, naigrawają! Wykręcasz się przed głupcami, jak małpa na jarmarku, jak niedźwiedź pod batem niedźwiedźników. Śmiejcie się! uraczyliście się lepiej od nas, okrzyczanych pijaków. Słuchaj Anania! — zwróciła się do olejarza — daj mi łyżkę oliwy. Żonę masz świętą, lecz sam biesem jesteś. Że też dotąd nie naprowadził cię kmotr, czart, na ślad ukrytych skarbów.
— Daj mu pokój! — ujął się za gospodarza ogrodnik. — Anania pracuje ciężej chyba od ciebie, czego się doń czepiasz?
— Milczałbyś stary plotkarzu — odcięła mu się ostro. — Gdybym opowiedziała co wiem o tobie, zbereźniku.
— Puh! wielka mi pani. Sama się sobie dziwisz, żeś dziś wypadkiem trzeźwa.
— Trzeźwa, nie trzeźwa nie twoja to rzecz. Dajcie mi łyżkę oliwy Anania Atonza, to powiem ci, żem dziś właśnie widziała w polu coś podobnego do złotej monety.
— Widziałaś i nie podjęłaś! — zaśmiał się olejarz pochylając się nad kotłem.
Eccola! oto jest — odrzekła, podając mu drobną, miedzianą, zaśniedziałą monetę.
Oglądał ją ciekawie Atonza, a mały Ananio i Bastianeddu zbliżyli się też do niego.
Tymczasem Efes, siedząc na worku oliwek płakał rzewnie, przypominając sobie swą matkę dom zamożny, wszystko, co w zamglonej jego pamięci zbudziły słowa Nanny. Teraz szewczyk mógł kusić go pełną szklanicą, nie podnosił na nią oczu. Żadne wino nie zdołałoby zgasić żaru zbudzonych wspomnień. Nawet, gdy mu podano wreszcie pełną szklankę, pil, pomału łzy roniąc.
Bogaty wieśniak, ojciec Bastianeddu, młody jeszcze człowiek, smagły, o oczach błękitnych, rudym zaroście, nalegali na Nannę, by piła wraz z nimi i opowiedziała co wie o ogrodniku. Ten klął sąsiadów, wygrażając im pięścią.
— Patrzcie, bym wam kości nie połamał — mruczał. — Młodzi dziś tchórze i cherlaki.
— Kto wie — zaśmiał się któryś z młodzików. — Sprobój, wsypię cię zamiast oliwek do tłoczkarki, i pokręcę!
— Bogdaj wam dyabeł kark skręcił, duszę macie w piętach — ciągnął stary ogrodnik.
Bene! — ozwał się Pane, stary, garbaty stolarz, o jednym czarnym a drugim siwym wąsie, na odętej gębie — a ja zabiję ćwiekiem wieko, — mówił, siedząc pod ścianą i uderzając w swe kolana, lecz nikt nań nie zważał. Wiedziano, że zwykł był mówić sam do siebie.
— Nanna! — ozwał się bogaty wieśniak, przyniosą tu odemnie wieczerzę, pozostań.
— Chcesz mnie wziąć na kawał? — odparła patrząc nań z ukosa. — Nie dość ci biednego Efezu?
Została jednak. Usiadła na uboczu, przy Efezie, pocieszała płaczącego, upominała, by przestał pić, nie robił wstydu pamięci rodziców. Tu zaszła rzecz dziwna. Szewczyk pokazał jej napełnioną, po brzegi winem szklanicę, cmoknął zachęcająco językiem.
— Dajcie mi ją! — zawołała, gwałtownie porywając się z miejsca.
Skryci w kącie mały Anania i Bastianeddu, wybuchli głośnym śmiechem.
— Fe! źle! niegodziwie! — mruczał do siebie stolarz.
Nanna porwała szklanicę, wychyliła do dna, rozgrzała się, w głowie się jej zamąciło i zaczęła opowiadać historyjki o wuju Pera: jak to rano wyglądał przejścia dziewcząt po wodę, wabił najmłodsze do ogrodu, obiecując narwać im sałaty...
— Ach ty plotkarko! — wołał, wygrażając babie łopatą ogrodnik.
— Cóż złego mówię — odparła Nanna — mówię tylko, że obiecujesz narwać sałaty i starasz się uczyć, głupie dziewczęta... pacierza.
Śmiano się i mały Anania śmiał się, choć nie nie rozumiał, co mogło być tak śmiesznego w uczeniu pacierza dziewcząt, idących z rana po wodę do studni.
Tymczasem Bastianeddu, narzucał szpilek na ławę, na której miał ledz Efez. Anania nie przeszkadzał mu, lecz gdy wrócił do domu i położył się na noc, w ciepłem, szewkiem łożu ciotki Tatany, zdjęły go wyrzuty sumienia. Nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że go kolą miliony szpilek.
— Co ci, dziecko? — pytała ze zwykłą swą łagodnością Tatana. — Czy cię brzuszek boli?
— Nie... nie brzuszek...
— Czegóż się tak kręcisz, piskorzu mały?
Anania zrazu nie odpowiedział. Po chwili począł cichutko, płaczliwie:
— Nasypaliśmy szpilek tam, gdzie się kładzie Efes Can...
— Ah! Niegodziwe dzieci! Czemuście to zrobili?
— Bo... bo pijak.
— Patrzcie ich! — westchnęła kobieta! — Święta Katarzyno! Jakże niegodziwe są dzisiejsze dzieci! A gdyby tobie kto do łóżka szpilek nasypał? Płakałbyś? Co? może nie? Gorsi jesteście od pijaka Efesa. Wszyscyśmy grzeszni, aniołku mój, wszyscy lecz powinniśmy walczyć ze słabą, grzeszną naturą ludzką i mieć litość nad braćmi naszymi, bo inaczej pożrem się, jak ryby morskie. Król Salomon powiedział, że sąd w ręku samego Boga. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”... Zrozumiałeś?
Anania myślał o swej matce... o złej, niegodziwej matce, co go opuściła... Wielki żal wzbierał mu w sercu.




V.

Pewnego dnia — było to w połowie marea — Bastianeddu zaprosił Ananię na obiad.
Handlarz wełny i szerści wyjechał był niespodzianie za interesami i chłopiec, pozostawszy w domu sam i to po dwóch dniach siedzenia na uwięzi za szkolne swe psoty, chciał się zabawić. Na lewym policzku nosił jeszcze ślady ojcowskiej prawicy.
— Gwałtem chce, bym się uczył — zwierzał się małemu przyjacielowi, — a jeśli ja niechcę to i co? Postanowiłem zostać piekarzem, a ojciec nie pozwala.
— Czemu nie pozwala? — pytał Anania.
— Mówi, że wstyd — zaśmiał się ironicznie Bastianeddu, — wstyd oddawać się rzemiosłu, mogąc posiąść naukę, ba! naukę! Spłatam ja im figla. Zobaczysz!
— Co zrobisz?
— Potem ci, powiem; teraz do stołu! — Przygotował był misę makaronu, tak przynajmniej nazwał twarde jak kamienie i czarne jak ziemia kluski, zalane pomidorowym sosem. Przyjaciele zasiedli do stołu w towarzystwie kota, który brudną łapą sięgał bez ceremonii do misy i pochwyciwszy kęsek zaniósł go na komin.
— Patrz go! znów skradł kawałek! — dziwił się Anania, wiodąc okiem za kotem.
— Poprzepędzam wszystkie te przeklęte koty. Wyłowię, wyduszę! — wołał rozgniewany Bastianeddu.
— A upieczesz? Mięso smaczne, wiesz, podobne do zająca. Na kontynencie jadają zamiast zajęcy. Tak mówił mój ojciec.
— Ojciec twój był na kontynencie?
— Czy raz. Prędko i ja tam wyruszę.
— Ty? — pytał niedowierzając i już zazdroszcząc mu Anania.
— Dłużej tu nie wytrzymam, — zwierzał mu się starszy towarzysz. — Pójdę. Pójdę w świat, gdzie oczy poniosą szukać mojej matki. Zostanę piekarzem, cukiernikiem. Jeśli chcesz możesz pójść ze mną. Wezmę cię.
Anania tak był rozradowany, że aż powstał z miejsca. Serce mu biło pod spencerkiem.
— Ale skąd wziąć pieniędzy? — zauważył po chwili nieśmiało a praktycznie.
— Nic łatwiejszego, — upewniał Bastianeddu. — Mówiłem ci, że ojciec mój ma w skrzyni sto lirów. Chcesz, weźmiemy natychmiast, schowamy, bo gdybyśmy zaraz odeszli z domu domyślono by się kto wziął pieniądze, a tak nie domyślą się. A i ociepli się, teraz za zimno, brr!
Mówiąc to, chłopiec poprowadził towarzysza do izdebki ciasnej, brudnej, zawalonej koźlemi i baraniemi skórkami, pomiędzy któremi zaczął szukać klucza, od stojącej w kącie skrzynki. Znalazł, otworzył. Różowy papierek, przedstawiający sumę stu lirów, leżał pomiędzy srebrnemi i miedzianemi monetami. Mali, domowi złodzieje, zadowolnili się wzięciem samego stu lirowego biletu, starannie zamknęli skrzynkę i zaczęli się naradzać nad dalszem postępowaniem.
— Schowaj tymczasem u siebie, — mówił Bastianeddu wsuwając pieniądze za zanadrze małemu Anania. — Gdy noc nadejdzie schowamy w ogrodzie, w dziupli drzewa, wiesz.
Mały Anania zanim się spostrzegł był już w posiadaniu drogocennego, różowego papierka. Czuł go na piersiach, tuż przy swym amulecie, przy swych relikwiach. Dzień spędził jak w gorączce, pełen lęku, wyrzutów sumienia, szalonych nadziei, marzeń i projektów. Uciec! uciec! w świat! daleko! Mniejsza z tem jak, byle prędzej. Sny jego zmieniały się w jawę. Szalał z radości i trwogi zarazem. Uciec, przepłynąć morze i znaleźć się na tym cudownym, bajecznym kontynencie, kędy się skryła jego matka! Ile niepokoju, trwogi, lecz i radości ile! Sto lirów zdawały mu się niewyczerpanym skarbem. A jednak... czuł, że popełnił coś złego, bardzo złego, hańbiącego... coś, czego się bał i wstydził. Oby noc prędzej nadeszła i przeklęte pieniądze nie leżały już mu jak kamień na piersiach.
Nie raz to pierwszy przyjaciele nasi wkradali się do ogrodu, strzeżonego zazdrośnie przez wuja Pera. Wyskakiwali zwykle oknem, z izdebki przy olejarni, dogodne dopatrzywszy chwile. Ale w nocy, pociemku... Wahali się długo. Noc zapadała jasna lecz chłodna, księżyc w pełni wyłaniał się z po za gór Ortobone, oświetlając ogród cały. Na dachu olejarni kot miauczał, jak dusza w czepcu... strach zdjął przedsiębiorczych chłopów.
— Oj... jęczy tu coś jak w piekle... nie wyskoczę, boję się, — mówił szeptem mały Anania.
— Zostań, jeśliś tchórz! Kot miauczy, tyle tego, — decydował wzgardliwie Bastianeddu. — Sam zeskoczę do ogrodu, schowam w dziupli starego dębu pieniądze, wuj Pera nie zagląda tam nigdy ty zostań i patrz, by kto nie nadszedł. Boisz się niebezpieczeństwa. Drwię z tego!
Jakie groziło niebezpieczeństwo, ani jeden, ani drugi powiedziećby nie potrafił. Obu podobało się nadawać pozór fantastyczny przedsięwzięciu, któremu blask księżyca i żałosne miauczenie kota stanowiły romantyczną przymieszkę.
Bastianaddu skoczył z okna, a Anania pozostał w izdebce, drżąc ze strachu, lecz podniecony i zaciekawiony. Wtem! zaledwie towarzysz jego dobiegł do dębu z dziuplą, dwa cienie zarysowały się i przemknęły po murze. Anania zatrząsł się cały, wydał gwizd cichy, cichutki, przykucnął no samej ziemi. Doznawał rozkosznego uczucia strachu i przyjemności zarazem. Jak tam sobie poradzi Bastianeddu? gdzie się skryje? ocieknie? Wzmagało się miauczenie kota; skarży się rzekłbyś i jęczy w niebo głosy. Umilkł — wszystko ucichło! Dziwna, straszna cisza i tajemniczość taka... Ananii dech zamarł w piersiach. Bo cóż się stało z Bastianeddu? Złapano go na gorącym uczynku? zaaresztowano... wiodą go już może do więzienia... A i on, Anania mały, karany będzie za współudział. Niestety.
Bądź co bądź Anania o ucieczce nie myślał. Owszem, stanął na oknie gotów biedź na odsiecz towarzyszowi.
Kroki, oddech ciężki, głos przyciszony i drżący...
— Do dyabla Anania! Tyś to?
Anania odetchnął głęboko, podał rękę zbliżającemu się towarzyszowi.
— Do dyabła — klął z cicha Bastianeddu, — a to mi się udało.
— Słyszałeś sygnał? Gwizdnąłem z całej siły.
— Nie słyszałem. Słyszałem natomiast kroki dwóch przechodniów i schowałem się, przypadłszy piersią do ziemi, w kapuście. Wiesz kto to był? Wuj Pera i stary Pera. A wiesz poco tam chodzili? Była pułapka zastawiona na kota, wpadł biedny, wuj Pera zabił go jeduem uderzeniem łopaty — omacał, „tłusty bestya!” mówił z zadowoleniem, „za to wczorajszy dyabelnie był chudy” — tak mówił.
— O! U! — dziwił się Anania.
— Teraz upieką i zjedzą... niegodziwce! złodzieje! zastawiać pułapki na koty, na biedne! O mało, o mało mię nie spostrzegli.
— A pieniądze — nieśmiało spytał Anania?
— Schowane. No! idźmy głuptasku! jesteś do niczego, marudziarz!
Słowa te nie obraziły wcale Anania. Zamknął okno. W kącie Efes mruczał wiekuistą zwrotkę swej piosenki:

„Amelio tkliwa i czysta...

a Caschide opowiadał podróż swą za interesami do jakiejś oddalonej wioski...
— Syndyk — mówił, — przyjacielem był mego ojca, za dawnych, dobrych czasów. Skoro przyjechałem, zaprosił mię do siebie. Bogactwa! przepych, ze trzydziestu parobków, służących drugie tyle. Przed domem trzy dziedzińce, w rząd, jeden za drugim, a każdy otoczony murem, ot, takim wysokim. Bramy kute, u okien, wszędzie żelazne kraty.
— Po co? — spytał olejarz.
— Od złodziei naturalnie! Syndyk bogacz! tyle ma pieniędzy, co sam król.
— Ho! Ho! — zaśmiał się ten co popychał maneż.
— Nie wierzysz! — zawołał młodzieniec, patrząc ze wzgardą na wyrobnika.
— Nie wierzysz! Otóż powiem ci, że Syndyk z braćmi, po śmierci ojca, dzielili się złotem na hektolitry. Zona Syndyka ma osiem tancas (ferm) oblanych strumieniami. Jest tam ze sto samych studni. Ebbene! Mówią, że ojciec syndyka znalazł skarb ukryty. Ot! miał szczęście! natrafił na takie miejsce, w którem król hiszpański, w czasie wojny z Heleną d’Arborea, własnoręcznie zakopał sto tysięcy skudów, w złocie.
— At — drgnął oliwiarz, opierając się na czarnej łopacie, którą rzucał do kotła oliwki.
— Tacy to są na świecie bogacze — twierdził z zapałem Caschide — nie to, co nasi tu, w Nuoro, obdartusy.
— I tu są bogacze — protestował ojciec małego Anania — gospodarz mój chociażby. Ten pewnie ma w kieszeni więcej, niż twój tam. Syndyk wraz ze swemi braćmi... na księżycu.
— E! Sam nie wiesz co pleciesz.
— To ty pleciesz koszałki opałki.
— Wszystkim wiadomo, że twój gospodarz więcej ma długów niż włosów na głowie. Zobaczy tu jak to się jeszcze skończy!
— A niech ci oczy wylezą przedtem!
— Bogdajbyś pękł.
Chwila a olejarz z szewczykiem za łby by się wzięli. Szczęściem bójce zapobiegł paroksyzm delirium tremens biednego Efeza Can. Padł na ziemię, rzucał się konwulsyjnie, wił, przewracając przeraźliwie oczy.
Mały Anania schował się za komin, płacząc wystraszony: Bastianeddu, wraz z obecnemi mężczyznami, rzucił się podejmować nędzarza. Pomału pijak przychodził do siebie, usiadł, otworzył wystraszone oczy, drżał jeszcze na całem ciele. Napoili go, uspakajali.
— Kto, kto napadł na mnie, powalił o ziemię? — pytał płaczliwie. — Pocoście mnie tak zbili. Boga nie macie w sercu! Cóżem wam zrobił. Nie dość, że mnie Bóg opuści! i wy się nademną znęcacie!
Skarżył się, płakał, uspokoili go, ułożyli w kącie, na lawie, zasypiał, w śnie gorączkowym przyzywając dawno zmarłą swą matkę i siostrę.
Mały Anania patrzał nań z współczuciem i przestrachem. Chciałby dopomódz, uspokoić go a zarazem czuł wstręt nieprzemożony do nędzarza co niegdyś bogaty był, a teraz upadł tak nizko, za życia przez robactwo toczony.
Przywołana przez Bastianeddu, nadeszła ciotka Tatana. Pochyliła się litośnie nad nędzarzem, dotknęła dłonią jego ciała, pytała jak się czuje, podsunęła mu wór pod głowę.
— Trzeba go nakarmić, dać mu trochę brodo (zupy) — mówiła. — Oj grzech tu, Boska obraza — a obracając się do Anania dodała:
— Synku! pójdź do „gospodarza” i poproś trochę rosołu dla chorego Efesa. Idź i zapamiętaj dobrze, jakie to straszne bywają następstwa grzechu, złych nałogów. Idź. Masz oto miseczkę.
Anania wybiegł po rosół, a Bastianeddu w ślad za nim. Gospodarz mieszkał daleko, lecz Anania znał drogę, gdyż posyłano go tam często, to po obrok dla konia, to po świece i zapałki do tłoczarni.
Księżyc rzucał na ulicę smugi światła. Tu i owdzie przechodnie łączyli się w grupy i zawodzili pieśń chóralną, smutną i tęskną. Przed domem pana Carboni był dziedziniec kwadratowy, obmurowany, na który wchodziło się przez pomalowaną na czerwono bramę. Chłopcy stukali mocno zanim otworzono. Anania podał służącej miseczkę, powtarzając, co mu ciotka Tatana powiedzieć kazała.
— Aha! a może to się tobie zachciało rosołu — pytała podejrzliwie służąca.
— Co ci w głowie, wiedźmo. — Po co nam twój rosół — ofuknął się Bastianeddu.
— Dam ci szubrawcze! — popędziła służąca za zmykającym przez ulicę ulicznikiem, a tymczasem Anania wszedł na oświecony księżycem dziedziniec.
— Kto tam? po co? — rozległ się słaby, dziecięcy głosik na ganku kuchennym.
— To ja — odpowiedział nieśmiało chłopczyna, przystępując z miseczką w ręku. — Etes Can zachorował, w tłoczarni i matka moja — słowa te wymówił z pewnym przyciskiem — przysłała mię prosić gospodynię o trochę rosołu dla nieszczęśliwego.
— Chodź że, chodź — odpowiedział głos dziecięcy.
Ale nadeszła już i służąca, której nie udało się złowić i obić Bastianedda.
Mniejsza z tem, obiję małego Anania, jedna to i ta sama kompanja.
Z ganku kuchennego zbiegła mała dziewczynka i stanęła w obronie niewinnego.
— Zostaw go! nic złego nie uczynił — wołała ciągnąc za fartuch służącą. — Prosi o rosół dla chorego, daj mu natychmiast.
Ton rozkazujący zdradzał panienkę, a przed oczyma Anania stała dziewczynka pulchna i biała, w niebieskiej flanelowej sukience, z noskiem zadartym pomiędzy różowemi packami, ze świecącemi pod światło księżyca oczętami i spadającemi na ważkie plecy dwoma rudemi warkoczykami. Wszystko to podobało się niezmiernie chłopczynie. Znał już z widzenia Małgosię Carboni, córkę „gospodarza,” małą Małgosię, jak ją zwały uczęszczające do tłoczarni dzieci. Wydawała mu parę razy świece, raz nawet obrok dla konia. Widywał ją, gdy przychodziła do ogrodu lub wstępowała do olejarni, po swego ojca, lecz nie wyobrażał nawet sobie dotąd, by ta pulchna, rumiana panieneczka, mogła być tak anielsko dobrą. Teraz, czekając aż służąca przyniesie żądany rosół, rozpytywała ciekawie o chorobę biednego Efesa.
— Onegdaj jeszcze dano mu jeść tu, pod kuchnią, zdawał się zdrów zupełnie.
— E! to nic! to mu przejdzie, to taka choroba, co napada pijaków. Wije się, jak kot podsmalony...
Tu przypomniał sie Ananii kot zabity przez ogrodnika... Kot miauczący i kradzież stu lirów, schowanych w skrytce, w ogrodzie. Kradzież... Co by powiedziała ta ładna, dobra dziewczynka, gdy by wiedziała że on, syn olejarza, opuszczony przez matkę, sługa, względem którego panienka okazywała się tak względną i dobrą, skradł, skradł sto lirów i schował je potajemnie, w ogrodzie, w dziupli spróchniałego dębu? Złodziej! Fe! brzydko być złodziejem i to jeszcze tak wielkich pieniędzy. W jednem oka mgnieniu cała ohyda, cały wstyd spełnionej kradzieży, zawstydziły i upokorzyły chłopaka.
— Jak kot — mówisz, czy tak? — pytała dziewczynka, zgrzytając ząbkami i wykrzywiając zadarty nosek. — O Boże! Boże! lepiej umrzeć.
Służąca wróciła z rosołem i Anania ust już nie otworzył, lecz odszedł pomalutku, uważnie niosąc pełną zupy miseczkę. Chciało mu się płakać. Coś go ściskało w gardle. Gdy dostrzegł towarzysza, zawołał powtarzając słowa Małgosi:
— Urzeć lepiej!
— Co? jak! — pytał Bastianeddu wyciągając nos i szyję w kierunku miseczki. — Rosół ciepły, aż para idzie. Skosztuję...
— Nierusz! — zawołał rozgniewany Anania. — Nierusz zły, brzydki chłopcze! Skończysz jak Efes, zobaczysz! Pocożeś brał te pieniądze? Grzech, wstyd! Ot! poszedłbyś lepiej i odłożył na miejsce...
— Zwaryowaleś! — zawołał zdziwiony Bastianeddu.
— O! Nie zwaryowałem! Opowiem matce!
— Matce! — zaśmiał się przyjaciel. — Wiele czasu upłynie nim ją znajdziesz.
Sprzeczali się lecz szli pomału, uważnie, Anania bał się rozlać rosół.
— Złodzieje jesteśmy obaj, kradliśmy rzekł — szeptem.
— Głupiś! mameluk! Niby nie wiesz, że to pieniądze mego ojca. Pójdę w świat, ale sam, samiusieńki, gnij tu, jeśli ci się podoba, wiek cały. Co mi do tego! Gnij, zdechnij!
— A gdybyś nigdy nie wrócił! — oburzył się Anania. — Ale powiem, powiem... ciotce Tatanie. — kończył, wstydząc się, sam nie wiedząc czemu, nazwać ją matką.
— Oh ty zdrajco! szpiegu! — wrzasnął Bastianeddu, pokazując mu pieści. — Piśnij słówko a zgniotę cię jaszczurko. Kamieniem ci zęby wybiję, wnętrzności wypuszczę przez oczne doły...
Anania przystanął. Bał się zarówno zaciśniętych pięści towarzysza, jak i rozlania rosołu, lecz nie cofał postanowienia wyznania winy ciotce Tatanie.
— Jaki cię tani czart opanował, na tym przeklętym dziedzińcu — wrzeszczał Bastianeddu. — Co ci tak nagadała ta wiedźma, kucharka? Odpowiadaj że głupcze jakiś.
— Nic mi nie mówiła... Poprostu nie chcę być złodziejem.
— Ty! ty! bękarcie! Oto, co ci odpowiem. Pójdę, wyjmę pieniądze, sam użyję, a nie pokazuj mi się na oczy, nie właź w drogę, bo ci gnaty połamię.
Pobiegł, pozostawiając Anania samego, przejętego głębokim smutkiem. Złodziej! bękart! opuszczony sierota! Nadto już tego, nadto! Płakał gorzko i łzy jego ściekały do miski z rosołem.
— Teraz mię i Bastianeddu opuszcza, ucieknie ztąd sam, a ja pozostanę! I kiedyż, kiedy odszukam cię, mamo!
— Gdy wyrosnę — mignęło mu w myśli — od szukam mą matkę.
To go pocieszyło, lecz skoro wręczył miskę z zupą ciotce Tatanie, wrócił do ciemnej izdebki i oparł się o okno. Cicho było, nikt nie przechodził i w blasku drżącym księżyca nurzał się sad ocieniony, wilgotny. Na szali rowem tle horyzontów rysowały się w oddali góry stronie. Cicho było, spokojnie.
W ciszy dobiegł go z olejarni głos Bastianeddu.
— Nie poszedł po pieniądze, nie wyjął ze skrytki — pomyślał. — Muszę zatem sam to zrobić.
Strach go zdjął wielki. Wrócił do izby, oświeconej ogniem, przy którym tłoczono olej, jak kotek głodny zaczął obchodzić ciotkę Tatanię, zajętą leczeniem Biesa. Zauważyła, że mu coś dolega.
— Co ci jest — spytała — brzuszek boli?
— Tak... boli, wróćmy do domu.
Domyśliła się, że ma jej coś do powiedzenia, wyszła z nim na dziedziniec.
— O Jezu! Jezu! Jezu! — jęczała, gdy jej wyznał, wśród łkań, wszystko. — W jakich to żyjemy czasach! dzieci, niewyklute z jajka pisklęta, w zło popadają.
Anania nie dowiedział się nigdy jakich argumentów i perswazyi użyła dobra kobieta, by skłonić Bastianeddu do odłożenia skradzionych ojcu pieniędzy. Od tego czasu mali przyjaciele nie dowierzali sobie wzajemnie, sprzeczając się i bijąc o lada co.
Tak mijała zima. W kwietniu jeszcze tłoczarnia była w ruchu, tak obfitym rok ten był w oliwki. Nadszedł wreszcie dzień, w którym Anania, duży Anania, zamknął tłoczarnię i przedzierzgnął się w siewcę, rolnika. Chodził teraz w pole i brał z sobą syna, którego chciał uczyć orać. Mały Anania rad był temu, szedł z ojcem w pole, z łopatą w ręku, luli też nosił za nim worek z prowizyą. Zasiew miał miejsce na dolinie falującej, na którą dwie wysokie pinje rzucały cień lekkich, rozwiewnych gałązek. Była to miejscowość cicha i smętna, tu i owdzie porosła winną latoroślą, bez drzew i krzaków. Głos ludzki ginął bez echa, rozwiany cichym, srebrzystym szmerem pinji, których wyniosłe szczyty zdawały się przerastać zamykające horyzont góry.
Ojciec orał pochylony nad rolą, a syn błąkał się śród pól nagich, straszył ptaki, szukał grzybów, zrywał kwiecie wiosenne. Czasem, ojciec, prostując zgarbione plecy, dostrzegał go w oddali i wówczas serce mu się ściskało dziwnem uczuciem. Miejsca te, pora roku, praca, której się oddawał, dziecko, wszystko przypominało Olę, jej małych braciszków, winę, miłość i jej rozkosze...
Ola! gdzież była? kto to mógł wiedzieć. Zginęła, odleciała, jak ptaszek z nad zagonu. Tem gorzej dla niej! tem gorzej. Anania sądził, że winę odpokutuje dostatecznie, żywiąc i wychowując syna. Jeśli uda mu się znaleźć skarb — a nie tracił nadziei — wychowa go jak przystoi! Nie uda się, wieśniakiem będzie, parobkiem i tyle tego. Ha! mało to takich co się do własnej krwi nie przyznają? Mało, co zamiast przygarnąć własne sieroty pozostawiają je w nędzy i zgorszeniu. Pech! bogaczy ilu, tak a nie inaczej czyni!.. nawet „gospodarz,” signor Carboni... Basta! Anania pocieszał się temi myślami, w głębi serca jednak pozostawał mu żal ukryty, a zapuszczając wzrok w dal, zdawało mu się, że dostrzega jeszcze drzewa otaczające dawniejszą chatkę Oli. W pólłdzień odpoczywając w cieniu pinii, wypytywał syna o jego przeszłem życiu. Mały Anania bał się ojca i nie patrzał mu nigdy prosto w oczy, lecz na wspomnienie rzeczy przeszłych, uśmiechał się, dając ujście, tęsknocie, w długiem opowiadaniu. Pamiętał wszystko, nie zapomniał o niczem. Pamiętał Tonni, lepiankę i opowieści wdowy, żołnierzy, braci zakonników, cmentarz przy klasztorze, kasztany, kosy, góry, fabryki świec woskowych. Tylko o matce opowiadał mało i niechętnie, chociaż go ojciec pytaniami na te właśnie naprowadzał wspomnienie.
— Często cię biła ta, twoja matka?
— Nigdy! — odpowiadał chłopak.
— O! zdaje mi się, że cię musiała kijem grzmocić po plecach.
— Nigdy! — odpowiadał stanowczo. — Bogdaj byście tak bez oczu widzieli...
— To powiedz... co robiła, czem się zajmowała?
— Pracowała od rana do nocy.
— Hum! a prawdali, że jeden żołnierz chciał się z nią ożenić?
— Nie prawda. Tylko mi czasem mawiali ci żołnierze, bym zawołał mamę, gdyż mają jej coś powiedzieć...
— Chodziła do nich? — pytał z niepokojem syna Anania duży.
— Gniewała się, klęła bezwstydnych...
— A! Atonzu wzdychał, lżej mu się jakoś na sercu robiło... Ebbene! gdyby tu była! Przypomina sobie jej jasne, palące oczy. Przypomina braciszków, nieboraczków, schorowanego ojca... ba! cóż robić! Gdyby odzyskał wolność, byłby się z nią ożenił... nie odzyskał — musiał opuścić.... stało się, nie warto tem krwi psuć sobie.
— Pójdź — mówił do syna, spożywszy skromną strawę — tam, ot tam! pod tem figowem drzewem, znajduje się dom przedawny. Kop tam ziemię, tylko uważnie może co znajdziesz.
Chłopiec biegł we wskazanym kierunku, rad, że się wyrywa temu zabrukanemu, ponuremu ojcu, a ojciec myślał sobie:
— Niech grzebie ziemię, duszyczki niewinne szczególne mają szczęście. A nuż znajdzie! Poślę część Oli i po śmierci żony pojmę ją w małżeństwo. Bądź co bądź mnie pierwszego kochała. Lecz mały Anania nie nie znajdywał, choć kopał i grzebał się w piasku chętnie. Pod wieczór obaj z ojcem, wracali pomału, przez pola do domu, zapatrzeni w złote zachody słońca. Ciotka Tatana wyczekiwała z gotową wieczerzą, w izbie czystej, rozświeconej płonącym na kominie ogniu. Ocierała nos małemu Ananii, myła mu ręce, rozpowiadając o drobnych zajściach dnia ubiegłego.
Manna, pijaną będąc, upadła na rozżarzone węgle. Efes Can dostał od kogoś parę batów. Wuj Pera obił jakiegoś chłopca, Sinior Carboni wstępował, by o patrzeć konia. „Gospodarz” strasznie — zmizerniał — kończyła.
Diarolo! Pracuję jak wół. Czego chciał? 1 koń z krwi, z ciała jeść potrzebuje.
Po wieczerzy szedł do szynku, nie pomny Oli i przeszłości. Tatana przędła, opowiadając piękne i przeciekawe historye swemu przybranemu synkowi. Często przysłuchiwał się im i Bastioneddu.
— Opowiadają, — mówiła — że był raz król potężny, co miał we łbie siedem źrenic złotych, co się gwiazdami zdawały...
I tak dalej całą baśń o ludożercy i Mariecie. Udało się tej ostatniej uciec.
— Uciekała, uciekała, rzucając po za się ćwieki, które się mnożyły w miarę jak je wyrzucała. Ludożerca gonił za nią, gonił, lecz dogonić nie mógł, bo mu ćwieki raniły pięty...
Ileż radości sprawiała dzieciom ucieczka Mariety.
I jak różną była czysta, obszerna, światła kuchnia w domu ciotki Tatany, od ciemnej, wilgotnej nory w lepiance wdowy, w Fonni. Odmienne też były opowieści! A jednak mały Anania nie raz tęsknił za tamtemi, może dlatego tylko, że zamiast ukochanego przyjaciela Juanne, o czystem sercu, miał przed sobą Bastianeddu, zepsutego, złośliwego przekorę, co go szczypał w kątach i przezywał od znajdy, szpiega, donosiciela, zdrajcy i to nawet przed ludźmi i nie bacząc na tłumaczenia ciotki Tatany. Raz nawet nazwał go znajdą w obecności Małgosi Carboni, która była wstąpiła do ciotki Tatany, w interesie „gospodarza.” Ciotka poturbowała w prawdzie niegodziwego ulicznika, lecz małą to dla Anania było pociechą. Małgosia słyszała jak nut wymyślał od „znajdy.” Bolało to go bardzo i goryczy nie zdołał osłodzić, chleb z miodem, który obu, jemu i Małgosi ciotka Tatana dała na zgodę, za karę nie nie dając Bastianeddu. Co tam miód! możeli osłodzić gorycz upokorzenia? A Małgosia odzianą była dnia tego w sukienkę zieloną, fioletowe pończoszki i miała włosy związane różową wstążką mniej świeżą od jej twarzyczki o błyszczących oczkach. Nocy tej śniła się maleniu Anania, piękna, barwna, mieniąca się jak tęcza... w śnie nawet czuł, że go coś boli... Przypomniał sobie, że go „znajdą“ nazwano w jej obecności.

∗             ∗

W wielkim tygodniu — w roku tym Wielkanoc przypadała w ostatnich dniach kwietnia — Anania duży spowiadał się i spowiednik zalecił mu uprawnić syna. W tym samym czasie, ośmioletni Anania został bierzmowany i za ojca przy bierzmowaniu służył mu sam sinior Carboni. Był to ewenement w życiu dziecka, i w kronikach miasta Nuoro. Mieszkańcy udali się gromadnie do katedry, gdzie Monsignor Demartis, piękny i wyniosły biskup, udzielał bierzmowania setce dzieci. Przez olbrzymie, roztwarte drzwi katedry wpadły w jej mroczne wnętrza, wiosna i słońce, woń kwiatów, a publiczność przybrana była w odświętne szaty. Sinior Carboni otyły, czerwony na twarzy, z błękitnemi oczyma i rudemi włosami, w aksamitnej kamizelce, ze złotą dewizką od zegarka, witany był przez obecnych z uszanowaniem i uprzejmością wielką. Anania dumny był z bierzmowanego swego ojca, a chociaż fawor ten dzielił z całym tuzinem chłopców, nie zmniejszało to honoru i uroku. Po ceremonii chłopcy zaproszeni zostali do domu bierzmowanego ojca, co się „chrzestnym“ ojcem pozwolił nazywać. W salonie, o którym cudów się nie raz nasłuchali, ujrzeli izbę dużą, wysoką, czerwonym ze złotem papierem obitą, z meblami z zeszłego stulecia, żardinierami, pełnemi sztucznych kwiatów, koszami marmurowych owoców i półmiskami kryształowemi, na których leżały sery i salami sztucznie z alabastru wyrobione.
Ugoszczono dzieci winem, kawą, ciastkami i słodyczami, a piękna pani Carboni, z dwoma głębokiemi dołkami w twarzy i czarnemi, wtył ściągniętemi włosy, w szlafroczku perkalowym w kraty różowe i błękitne z falbanami, ucałowała każdego z kolei z duchowych synów swego męża, obdarzywszy każdego kopertą z małym wewnątrz upominkiem.
Długo Anania pamiętał, aż do najdrobniejszych szczegółów, wypadki dnia tego. Pamiętał, jak pragnął wejścia do salonu Małgosi. Chciał się jej przedstawić w nowym spencerku z grubej, szarej wełny, ostrej jak czupryna samego dyabła. Pamiętał, że pani Carboni pogładziwszy go po nisko uciętej główce palcami lśniącymi od pierścionków, zawołała:
— Czemuście go tak ostrzygli, kumie! zdaje być się łysym!
— Kumo! — odrzekł Anania duży, towarzyszący synowi na tem solennem przyjęciu, pochlebiany pokumaniem się z „gospodarzem“ i „gospodynią“ — grzywa tego źrebca gęsta była, jak dzikie chwasty.
Ebbene — rzekła pani. — Spodziewam się żeście kumie spełnili swój obowiązek?
— Spełniono, spełniono! — upewnił Anania.
— Tem lepiej. Wierz mi kumie, że tylko prawe dzieci są podporą starości rodziców.
Zbliżył się sam gospodarz.
— Oczy, jak smoła tego małego górala — rzekł biorąc pod brodę dziecko. — No! nie spuszczaj no oczu, mały! Uśmiechnij się dyablątko...
Anania uśmiechnął się, uszczęśliwiony łaskawemi słowy „gospodarza” i łaskawym uśmiechem pani.
— Czem zamierzasz zostać dyable ty mały? — pytał go dalej signor Carboni.
Wznosił to opuszczał powieki mały Anania, teraz nieśmiało i pytająco zwrócił się do swego ojca.
— Odpowiedz że, odpowiedz kumowi, — naglił syna Anania starszy. — Czem chcesz być?
— Olejarzem? — spytała piękna pani — młynarzem może?
Wstrząsnął główką.
— Nie podoba ci się ten zawód? Rolnikiem będziesz? — I na to wstrząsnął ogołoconą z czarnych kędziorów główką.
Ebbene! — zawołał ojciec — chcesz się może uczyć w szkole?
— Tak — wybełkotał chłopak cichutku.
— Brawo! — rzekł sinior Carboni! — Chcesz uczyć. Na księdza może, co?
— Nie...
— Na adwokata?
Si.
A do stu dyabłów zuch z ciebie, nie darmo tak ci oczy płoną! Adwokatem chcesz zostać szczurze ty mały. Ba! adwokatem!
— Bieda, gospodarzu — zauważył starszy Anania, wzdychając głęboko — że nas nie stać na to.
— Chcącemu uczyć się Opatrzność dopomaga! — zadecydował gospodarz, a pani dodała jak nieme echo:
— Dopomaga.
Słowa te padły na szalę losów Anania i nie zawiodły go.

∗             ∗

Na rok bieżący zamknięto olejarnię i olejarz znów przedzierzgnął się w rolnika.
Pola rozwijały się pod tchnieniem wczesnej i ciepłej wiosny, pszczoły brzęczały do koła domku ciotki Tatany, a wielki bez, na dziedzińcu bujnem osypał się kwieciem.
Na dziedzińcu pod drzewem zbierała się teraz codziennie zimowa z olejarni, kompania, więc wuj Pera z nieoddzielną łopatą, Efes i Nanna, nie zmiennie pijani, przystojny szewczyk Caschide, Bastianeddu ze swym ojcem i inni jeszcze sąsiedzi. Wuj Pane miał warsztat w norze naprzeciw dziedzińca. Ruch tu panował ustawiczny, śmiechy, żarty, docinki, kłótnie.
Mały Anania dnie spędzał pomiędzy tą nieciekawą kompanią, ucząc się słów grubych i nieprzystojnych, przyzwyczajając się do widoku pijaństwa i upodlenia.
Obok warsztatu Pane, w podobnej że norze ciemnej i wilgotnej, mieszkała dziewczynka kaleka, której ojciec najął się był na długie lata do kopalni w Afryce i nie dawał odtąd znaku życia. Biedaczka, Rebeką zwana, mieszkała sama, cała w ranach, przykuta do brudnego barłogu, wydana na pastwę much i robactwa.
Dalej nieco, zamieszkiwała wdowa pewna z pięciorgiem dzieci. Dzieci żebrały. Sam Pane prosił często o jałmużnę.. Pomimo to, panowała tu najczęściej wesołość. Żebrzące i głodne dzieci śmiechem napełniały ulicę. Majster Pane gawędził sam z sobą, rozpowiadając facecye i wesołe dykteryjki, których nikt nie słuchał, przypominając solne epizody minionej młodości. Lecz, gdy w jasnej, słonecznej ciszy południowego znoju, cichły śmiechy i gawędy, a tylko zdwojone brzęczenie pszczół napełniało powietrze, kołysząc do snu leżącego pod bzem, małego Anania, rozlegały się głośne i nie zgłuszone jęki biednej, do łoża boleści przykutej Rebeki. Rozlegały się, cichły, znów się wzmagały, zdawały się wychodzić z pod ziemi, do echa piekielnego podobne, a wszystkie nędze i bóle: opuszczenie, ubóstwo, niedola zdawały się zlewać w głuchą skargę, rzekłbyś w głos wszechcierpienia nad rozsypującemi się ścianami prastarych, w ruderę zapadłych domków przedmieścia, dziurawemi dachami, potłuczonemi szybami, połamanemi schodami, nierównym brukiem i cuchnącym rynsztokiem podmiejskich zaułków, twarzami ludzi, co oddawna nie jedli do syta, łachmanami kobiet, co oddawna zmieniały odzieży, chwastami śród kamieni, mężami okładającymi często gęsto kijem swe żony i w jarzmo wprzężone zwierzęta domowe; nad pijaństwem z nałogu i z nędzy, nad chorobami nieuleczalnemi, nad biedą mnożącą się z dnia na dzień, tak jak się mnoży życie samo... Któż by jednak na to zważał?
Mały Anania, leżąc w cieniu bzu, okwieconą gałązką odganiał natrętne i rozśpiewane, rozbrzęczane pszczoły i myśląc:
— Po co ona tam ciągle jęczy? Czy warto! Po co są na święcie chorzy i kalecy? — zapytywał siebie.
Teraz Anania pulchny był, utuczony zdrową, obfitą strawą, wygodą i wczasem.
Wczasów to używał. Sypiał smaczno w znojne południe, pomimo wypełniających dziedziniec jęków biednej Rebeki. Jęki te usypiały go nawet. Spał pod bzem, z buzią obsiadła natrętnemi muchami, odkąd rączyna śpiącego dziecka, urwawszy rozkwitłą gałązkę much nie odpędzała. Śniło mu się, że się znajduje tani, daleko, w górach, w lepiance wdowy po rozbójniku, u wygasłego komina, przy którym wisi długi czarny, płaszcz do widma podabny. Gdzież się podziała jego matka? Próżno ją szuka po kątach, woła! Uciekła, skryła się gdzieś za góry, za morza! Zamiast matki zjawiał się braciszek zakonny, co miał sierotę uczyć pisać i czytać, by mógł kiedyś, gdy wyrośnie, udać się na poszukiwanie swej matki. Braciszek mówił coś długo i przekonywająco, lecz Anania nie słyszał dobrze co mówi bo z czarnego, na ścianie wiszącego, pajęczyną oplecionego płaszcza rozbójnika, wychodził jęk ustawiczny, głuchy. Strach zdejmował chłopca. Był że to duch, widmo rozbójnika? Coś mu przytem łaskotało pod nosem, wyjadało oczy.. Ah! muchy te, muchy natrętne!




VI.

Ostatecznie sny jego sprawdziły się w części. Pewnego październikowego poranku, wstał wcześniej, ciotka Tatana umyła go i uczesała staranniej, odziała w spencerek nowy, ów szary, z wełny ostrej i twardej jak broda samego dyabła!
Ojciec spożywał śniadanie — baranie jadł flaki; ujrzawszy syna, gotowego iść do szkoły, zaśmiał się zadowolony i zawołał grożąc mu palcem.
— Sprawuj mi się dobrze, chłopcze, gdyż w przeciwnym razie oddam cię na naukę do Pane.
Binstianeddu zjawił się, by towarzyszyć nowemu uczniowi, traktując go protekcyonalnie. Ranek był prześliczny; w pogodnem powietrzu rozlegały się zapachy wina, kawy, octu. Kury i koguty piały na dziedzińcach, rolnicy odchodzili w pole, z narzędziami pracy, a do miasta wjeżdżały wozy pełne zboża i jarzyn zielonych. Za wozami biegły psy, poszczekując wesoło.
Mały Anania czuł się szczęśliwy, pomimo, że mu towarzysz przedstawiał szkołę i nauczycieli w czarnych kolorach.
— Zobaczysz — mówił — nauczyciel twój w berecie swym czerwonym i zachrypłym głosem wygląda jak kogut. Cały rok cierpieć go musiałem. Ciągle go miałem na swych piętach.
Szkoła znajdowała się na drugim końcu miasta w poklasztornym gmachu, otoczonym dużemi ogrodami.
Klasa, do której wstąpił mały Anania wychodziła na pustą ulicę; obicia papierowe były zakurzone, kurzem pokryta katedra nauczyciela, ławki i pulpity uczni. Pod kurzem niby luźne ślady zębów szczurów, plamy atramentu, napisy, hieroglify.
Anania doznał zawodu gdyż zamiast opisanego przez Biastianeddu nauczyciela, w berecie czerwonym, na katedrze stanęła skromnie odziana, szczupła i blada kobieta z meszkiem czarnym nad górną wargą, tak, jak ciotka Tatana.
Czterdziestu chłopców napełniało klasę. Anania był najstarszym i dzięki temu zapewne, nauczycielka, co przy czarnym meszku nad górną wargą, posiadała czarne oczy, zwróciła się doń, wołając po nazwisku. Mówiła na poły po włosku, na poły miejscowym dyalektem.
Stałe zwracanie się doń nauczycielki dziwiło, lecz i radowało chłopca. Po trzech godzinach nauczył się poznawać i pisać aż całe dwie samogłoski! Z tych jedna stanowiła okrągłe zero — o — lecz to, bądź co bądź nie zmniejszało zasługi ucznia.
Około południa, napatrzywszy sic do woli na szkolę, kolegów i nauczycielkę, czując, zresztą, że go nowy i sztywny spencerek ugniata, zaczął myśleć o dziedzińcu przy domku ciotki Tatany, o bzach, o krzakach fig indyjskich, w których doświadczone i umiejące się obchodzić palce, smaczne zrywały owoce. Poziewał.
Kiedyż się skończy lekcya? Wielu współuczni płakało, a nauczycielka prawiła ciągle: o pracowitości, zamiłowaniu w nauce i szkole i tem podobnych dezyderatach.
Wreszcie! wreszcie! Otwarły się drzwi szkolnej izby, pedel — ot tak sobie zwykły człowieczyna — zawołał magiczne słowo, chłopcy ławą rzucili się do wyjścia i Anania znalazł się ostatecznie obok nauczycielki. Pogładziła go drobną rączką po głowie.
— Brawo! — rzekła — synem jesteś Anania Atonzn?
Si, signora. Tak pani.
— Dobrze. Kłaniaj się odemnie swej matce.
Anania zrozumniał, że mowa o ciotce Tatana i odraził polubił nauczycielkę. Po chwili był pomiędzy dziećmi tłoczącemi się u wyjścia ze szkoły.
— W porządku! — wołała nauczycielka, na niesforną zgraje. — W ordynku, po dwoje!
Dzieci stawały w ordynku, po dwoje; po dwoje przechodziły korytarze, dziedzińce i dopiero na ulicy rozpierzchały się swobodnie, jak stado na wolność puszczonych ptasząt, świegocąc i podskakując. Z wyższych klas uczniowie wychodzili spokojniej. Bastianeddu wypadł na Anania i zwiniętym w trąbkę zeszytem uderzył go po czapce.
— Podoba ci się, co? — spytał.
— Podoba... jeść mi się tylko chce. Myślałem, że nie będzie końca...
— O! — wydął wzgardliwie usta. — Chcialo ci się, by nauka trwała jedną chwilę! Zobaczysz, zobaczysz, zobaczysz, jak dalej będzie. Najesz się tu różnych różności. Zaznasz co głód, co pragnienie. O! O! patrz! Małgosia Carboni.
Dziewczynka, we fioletowych pończoszkach, z różową wstążką we włosach, wychodziła ze szkoły z towarzyszkami, wypuszczanemi dopiero po chłopcach. Przeszła około naszych małych przyjaciół, nie racząc na nich spojrzeć. Nadchodziły inne dziewczynki, uboższe i bogatsze, panienki i wieśniaczki, niektóre dorosłe niemal i już zalotne. Uczniowie z czwartej i piątej klasy, stawali na ich przejściu i zamieniali z niemi uśmiechy.
— Romansują — tłumaczył Bastianeddu — dostaną gdy profesorowie spostrzegą! oj dostaną!
Anania nie odpowiadał! Czwarto i piąto klasiści, oraz te niemal dorosłe dziewczyny, zdawały mu się w prawie „romansować!“
— Zamieniają bileciki! — dodał z mruganiem oczu Bastianeddu.
— I my, gdy dorośniemy będziemy to robili! — odrzekł filozoficznie mały Anania.
— Ach ty mameluku! — wrzasnął nad nim Bastianeddu — smarkaczu! Naucz się wpierw nos ucierać!
I pociągnąwszy go za rękę zaczął biedź co mu sił starczyło.

∗             ∗

Po dniu tym minęło innych wiele; wróciła zima, wieczory w olejarni, sceny z zeszłej zimy i choć Anania był dopiero w pierwszej klasie i najstarszy pomiędzy kolegami, nikt nie wątpił o jego przyszłej karyerze: adwokatem będzie, medykiem, sadownikiem! Ho! ho!
Wszyscy wiedzieli, że mu sinior Carboni przyobiecał pomoc w naukach, wiedział o tem i sam Anania, lecz nie zdawał sobie z tego jasnej sprawy. Z czasem dopiero obudziło się w nim uczucie wdzięczności i doświadczał błogiego uczucia na widok kwitnącej postaci swego padrino[3]. Często zapraszano go na obiad do „gospodarzy” lecz dawano mu jeść w kuchni, ze sługami i kotami. Nie zasmucało go to bynajmniej, czuł bowiem, że u pańskiego stołu nie potrafiłby ust otworzyć z nieśmiałości i zbytku szczęścia.
Zresztą, po obiedzie, Małgosia zwykła była przychodzić do kuchni i rozmawiać z nim o olejarni, o schodzących się tam sąsiadach. Oprowadzała go potem po dziedzińcu, spiżarni, wszędzie. Bawiło ją, gdy czasem używał stów wyuczonych od Bastianeddu — „Do dyaska! jacyście bogaci!” — mawiał. Małgosia uśmiechała się, lecz nie żartowała, nie bawiła się z nim nigdy. Zresztą Anania wesół nie był; rozważny i nieśmiały zdawał się odczuwać całą nieprawidłowość swego położenia.
Lata mijały.
Po nauczycielce z czarnym meszkiem nad górną wargą i czarnemi jak smoła oczami, dostał się w ręce nauczyciela, podobnego zdaniem Biastinneddu, do koguta. Od tego przeszedł pod zwierzchnictwo zażywającego tabakę starca, który przy każdej wzmiance o Szpicbergu dodawał płaczliwym głosem:
— Tam, gdzie uwięzionym był Silvio Pellico...
Potem... potem miał młodego i bardzo wesołego nauczyciela, wzrostu małego, bladego, z okrągłą, jak makówka głową... ten się zastrzelił. Uczniowie pod wrażeniem smutnego wypadku, o tem tylko mówili i rozprawiali pomiędzy sobą, a Anania, nie mogąc pojąć jak człek tak wesół mógł skończyć samobójstwem, oznajmił raz towarzyszom swym, wszem wobec i każdemu z osobna, że sam gotów jest zastrzelić się przy pierwszej okazyi.
Szczęściem okazya się nie nadarzyła; w tym czasie jakoś wiodło mu się dobrze, zdrów był, lubiany w domu i przez kolegów, pierwszy uczeń w szkole. Dokoła niego życie płynęło równe i monotonne, z temi sąmemi postaciami w otoczeniu, powtarzającemi się powszedniemi wypadkami, podobne do powtarzających się motywów, wzorzystych tkanin, których kupcy rozwijają sztuki, sztuki całe tak bardzo do siebie podobne, jednostajne.
Zimą, w olejarni, powtarzały się znane nam już sceny, wracali znani nam ludzie.
Wiosną bzy kwitły na dziedzińca, przy dymku ciotki Tatany, pszczoły brzęczały w figowym dziedzińcu okalającym szpalerze, słońce walczyło o lepsze z niebios lazurem, a w zaułku, naprzeciw bramy siadywał wuj Barchitta, obłąkany, o błękitnych, nieruchomo, w wewnętrzną jakąś wizyę zapatrzonych źrenicach o rozdwojonej brodzie i kasztanowatych włosach, typ żebrzącego Chrystusa. Dalej majster, Pane heblował stół kulawy, sam sobie swoje opowiada! facecye; Efes zataczał się i wpadał do rynsztoka; Nanna towarzyszyła mu jak cień wierny; żebrzące dzieci wdowy rzucały kamienie na psy, pijaków, przechodniów, na koty, kury, koguty; kobiety wymyślały sobie od najgorszych, a w noce księżycowe młodzieńcy, ciągnąc korowodem, śpiewali pieśni tęskne i rozkochane, a ustawiczne jęki Rebeki odpowiadały dalekim nawoływaniom kukułki! het! na skraju dzikiego krajobrazu i pustego pola.
Jak słońce, gdy się z za chmur wychyli, tak na smętne otoczenie, w którem obracał się Anania, blask rzucała rozkwitła postać signora Carboni. Gdy przechodził kobiety wychodziły na próg swych domów i kłaniały mu się z uśmiechem; mężczyźni, używający wczasu, wstawali, ściągając z głów berety; dzieci biegły za nim, całując ręce, które zwykle trzymał założone, za plecy.
Na ciężkim przednówku, w głodowe lata, opatrzył był w polentę i oliwę całe sąsiedztwo. Wszyscy zwykli byli udawać się doń o drobne, lecz nigdy nie zwracane pożyczki. W zaułkach kędy wiatr rozwiewał źdźbła przegniłej słomy i szmaty zbrukanych papierów, wszystkie niemal dzieci nazywały go „ojcem“ chrzestnym lub bierzmowanym, a kobiety — nie bez dumy pewnej: „kumem.” Sam by nie nie zliczył kumów tych i synów, a wuj Pera utrzymywał złośliwie, że się z nim kumał każdy, czyhający na jego pieniądze i datki.
— Zresztą — mawiał stary ogrodnik, przesiadując w olejarni, z łopatą pomiędzy kolanami — nie jeden spodziewa się pomocy w naukach.
— Niektórzy na to zasługują — odpowiadał Anania starszy, to jest Anania Atonzu, spoglądając na swego syna.
— Nie jedni na to liczą. Gospodarz próżny, ale się nie zrujnuje, choć go muchy obsiądą...
Olejarz czuł się obrażonym.
— Sam nie wiesz, co pleciesz, ośle stary. Z każdym dniem rośnie twa złośliwość.
— Chodźmy — mówił ogrodnik, powstając i opierając się o nieoddzielną swą łopatę. — Mówię, co wiem. Tylko psy nic nie wiedzą o swem potomstwie; „gospodarz”, zamiast wspomagać cudzych, policzyłby raczej własnych bękartów.
Anania, patrzący przez okno, pod którem stygła miazga oliwek, drgnął, jak gdyby go kto uderzył.
Ogrodnik nie ruszył się z miejsca.
Atonzu obrzucił okiem izbę. Nie chciał, by Anania słyszał oszczercze słowa złośliwego starca. Oszczercze, bezbożne. Wybuchnął:
— Gałganie, jak śmiesz to mówić?
— Co? — odparł stary, podnosząc swą łopatę, gotów zasłonić się nią lub uderzyć, wedle potrzeby — com rzekł tak złego?... Może chłopiec, co terminuje u szewca, Franciszka Caschide, spadł z deszczem z nieba? Czemu się tamtym nie zajmie „gospodarz.”
— Syn to księdza, wiadomo! — mówił, głos zniżając, Atonzu.
— Ale! Gdzie tam! „Gospodarza.“ Jak dwie krople wody podobny do Małgosi. Oczu chyba we łbie nie macie.
— Ech! szubrawiec to, nicpoń, uczyć się nie chce, całem jego zajęciem obrzucać kamieniami przechodniów.
Bene! — chciał coś jeszcze po wiedzieć ogrodnik lecz się zakaszlaj.
Anania stał u okna i, spluwając na cuchnącą miazgę, czuł się śmiertelnie smutny. Znał chłopca, co terminował u szewca Caschide. Wiedział, że dokazuje, nie więcej przecie, niż Bastianeddu i nie jeden z uczęszczających do szkoły chłopców. Czemuż signor Carboni nie weźmie go do siebie, jeśli jest jego ojcem? Wszak jego, Ananię Atonzu, przyjął i to bez trudności. Czy chłopiec ten ma matkę? Matka! W miarę, jak Anania wzrastał i dojrzewał, jak jego uczucia i myśli rozwijały się niby listki z pączka dzikiego kwiecia, myśl o nieobecnej matce stawała się coraz stalszą, wspomnienia coraz wyraźniejsze. W epoce tej był już piątoklasistą i śród przeróżnych kolegów nabierał świadomości złego i dobrego. Rumienił się przy każdej wzmiance o swej matce, rumienił się świadomie, tak, jak przedtem, pamiętał, wstydził się instynktem. Nie przeszkadzało mu to pragnąć jednocześnie dowiedzieć się o niej, znaleźć ją, wyrzucać jej swe opuszczenie. W wyobraźni jego rysowała się coraz wyraźniej ziemia zamorska, nieznana, dokąd, jak mówiono, zbiegła... Ze szczególnem zajęciem studyował geografię i znał doskonałe drogi, wiodące, z zamieszkałej przezeń wyspy, na ten kontynent, gdzie, przecie, gdzieś, kędyś zamieszkiwała Ola. I tak, jak niegdyś, w wiosce górskiej, paliła go namiętna ciekawość poznać miejsce zamieszkania nieznanego mu wówczas ojca, tak teraz, czytając o miastach kontynentu, myślał o tem tylko, w którem ukrywa się jego matka? Wspomnienie matki wrażało mu się w pamięć z coraz większą wyrazistością lecz przedstawiała mu się zawsze w ubiorze wieśniaczki, bosa, wysmukła, smutna.
W kilka lat potem zaszedł takt, odświeżający bardziej jeszcze te uczucia, wspomnienia, pragnienia. Matka Bastianeddu wróciła najniespodziewaniej do Nuoro.
Podówczas Anania chodził już do gimnazjum i kochał się w tajemnicy w Małgorzacie Carboni. Uważał siebie za dorosłego, skończonego człowieka i śród wrażeń, targających nim dniami i nocą, nie zwracał uwagi na fakt, który zajął był żywo sąsiadów. Nie widział zresztą kobiety, ukrywającej się w domu jakiejś krewnej, lecz Bastianeddu, teraz już młodzieniec wysmukły i zręczny, codzień mu o powrocie swej matki opowiadał.
Wuj Bera podupadł znacznie na silach i używał w ogrodzie do pomocy Atonzu, co ułatwiało Ananii wstęp do ogrodu. Spędzał tam część dnia, ucząc się i leżąc na skoszonem sianie, lub w zwartym cieniu fig indyjskich, a gdy odrywał oczy od książki widział przed sobą dalekie, górzyste horyzonty. Tu przychodził doń często Bastianeddu, zwierzając się ze swych wrażeń, w ostrych, sceptycznych słowach, znajdujących głębokie i bolesne echo w duszy Anania.
— Wróciła! — mówi, Bastianeddu, rzucając się na trawę i wyrzucając nogi w górę. — Lepiejby nie wracała! Ojciec chciał ja zrazu zabić, uspokoi, się teraz nieco.
— Widziałeś ją?
— Naturalnie, widziałem. Ojciec nie chciał mię wprawdzie puszczać, alem poszedł. Tłusta, odziana, niby dama. Anim ją poznał!
— Nice poznałeś?! — zawołał zdziwiony Anania. Serce biło mu gwałtownie. O! on by pewno, zawsze, wszędzie, poznał swą matkę... zresztą... kto wie... ta się pewnie przebrała w inne suknie... włosy zaczesała modnie... Jakże! ach! jakże teraz wygląda?
Nie mógł pochwycić jej mieniącego się teraz obrazu... napełniało go to niewymownym smutkiem... lia! poznałby ją instyktem.
— Poznałbym, poznałbym — myślał — pewien jestem, że poznałbym.
— Czemu matka twa wróciła?- — pytał raz Bastianeddu.
— Czemu? Wybornie! Temu, że to jej rodzinne miasto. Szyła na maszynie u krawcowej w Turynie, zmęczyło to ją więc i wróciła.
Po słowach tych długie zapanowało milczenie. Obaj chłopcy wiedzieli dobrze, że szycie na maszynie było bajką, lecz udawali, że w to wierzą. Po długiej chwili Anania zauważył:
— Ojciec twój powinien wybaczyć, pogodzić się...
— Co to, to nie — przerwał mu Bastianeddu, udając, że trzyma stronę ojca. — Gniewa się i ma racyę. Nie potrzebowała przecie, zarabiać na życie?
— Wszak i twój ojciec zarabia, praca nie krzywdzi.
— Z przeproszeniem, ojciec mój trudni się — handlem.
— Cóż teraz pocznie z sobą twa matka? Przy kim też z nich dwojga mieszkać będziesz?
— Kto wie?
Z dnia na dzień sprawa się ta zaostrzała a zwierzenia Bastianeddu głębiej wzruszały Anania.
— Gdybyś wiedział — mówił mu Bastianeddu — jak wiele osób doradza ojcu memu zgodę. Chodzą i chodzą do nas. Przychodził sam deputowany. Sam. Przychodziła babka moja, właśnie wczoraj wieczorem i mówi: „Jezus przebaczył Magdalenie a ty synu przebaczyć nie chcesz. Każdy z nas śmiertelny i tylko dolne uczynki bierzem z sobą w wiekuistość błogosławioną. Pomyśl jak pusty, osierocony dom twój. Same tu gospodarują koty i myszy”.
— A ojciec twój co na to?
— „Dajcie pokój! nie nalegajcie, matka! wstydzilibyście się wstawiać za taką.” O! co ojciec mówi i pieni się ze złości! Przychodziła i ciotka Tatana! formalne powiedziała kazanie! Było co słuchać! Weź — mówi do ojca — weź do domu przyjaciółkę, sługę. Skruszona jest, za grzech żałuje, odpuść, by ci Bóg odpuścił. Pomyśl, co się z nią stanie jeśli ją teraz odepchniesz. Król Salomon miał siedemdziesiąt żon i przyjaciółek a najmędrszym był pod słońcem mędrcem.
— A ojciec twój co na to?
— Nie. Twardy jak kamień. Aha! powiedział tylko, że dla żon to i przyjaciółek głowę stracił król Salomon.
Istotnie, ojciec Bastianeddu nie zmiękł i żona wyniosła się dalej, do innej części miasta, osiadła w pobliżu klasztornych murów, gdzie się mieściły szkoły; zaniechała sukien modnych, przywdziała strój wieśniaczy, lecz przyozdobiony wstążkami i koronkami, fałszywy w tonie i zdradzający tę, co go nosi. Mąż zaciął się tembardziej jeszcze, a ona znów wesołe wiodła życie.
Anania spotykał ją, idąc do gimnazyiun. Zamieszkiwała domek czarniawy, dokoła którego biegło obramowanie, z białego wapna zakończone, pomiędzy oknami, krzyżykiem. Przededrzwiami było stopni kilka i kobieta, słusznego wzrostu, piękna i okazała, siadywała na stopniach, z robotą w ręku, odkrytą głową, czarnemi, Iśniąccmi włosami, podniesionemi nad nizkiem czołem, w jaskrawej, jedwabnej chustce na rozwiniętych ramionach.
Anania czerwienił się, gdy się spotkał z jej wzrokiem, czuł do niej dziwny, chorobliwy pociąg a jednocześnie zdawało mu się, że jest ohydną. Chciąłby udawać się do szkoły inną drogą, by jej nie widzieć, a jakaś siła tajemna i przekorna popychała go zawsze szlakiem, na którym miał ją spotkać.




VII.

Zbliżyły się wielkanocne wakacye.
Pewnego dnia, gdy Anania uczył się pilnie gramatyki greckiej, siedząc pomiędzy zagonami kardów, posłyszał pukanie do furtki ogrodu.
W ogrodzie, oprócz Anania, był jego ojciec, który kopał doły, przyśpiewując sobie piosenkę romansową poety, Łukasza Cubedda. Była Nanna, popomagająca pleć ogrodnikowi i Efes Can pijany, jak zawsze, leżał w wysokich trawach.
Ciepło było; różowe obłoczki niknęły po białawe!« tle nieba, ginąc za sinemi szczytami góry Oliena; z doliny, niby z szerokiej otwartej zielonej konchy, wonie biły w ciepłe powietrze.
Od czasu do czasu Nanna, prostując się, rzucała dłonią pocałunki w stronę ucznia, wołając z rozrzewnieniem:
— Serce ty moje! Goździku wonny! Niech ci Bóg dopomoże! liczysz się pilnie, ładnie, niby księżulek, sam ksiądz kanonik! Co z ciebie będzie kotku! Sędzią będziesz, nauczycielem, profesorem i wszystkie dziewczęta w mieście, jak muchy na lep, lgnąć ciebie „będą. Ah! Krzyże! biedne moje krzyże, bolą mię — dodawała, prostując się.
— Pracuj że, nie trać czasu — upominał ją wuj Peru. — Czasu nie trać i bzdurstwami swemi nie zabieraj chłopcu drogiego czasu.
— A bogdaj cię! Gdybym miała jeszcze lat trzynaście lub czternaście, inaczej byś się do mnie odzywał, wilku stary.
— Kto tam? — spytał Atonzu, opierając się na łopacie i spoglądając ku furcie, gdzie słychać było pukanie.
Anania i Efes podnieśli głowy, ten z nad książki, tamten z pośród traw wysokich. Obadwaj zdawali się zaniepokojeni. Nadchodził zapewne gospodarz, a i Anania i Efes czuli pewne zmieszanie gdy ich signor Carboni zastawał w ogrodzie. Efes czuł całą przepaść upodlenia, w jakie popadł, gdy go zacny i szanowany ogólnie człowiek, obrzucał łagodnem spojrzeniem, czasu nie tracąc na daremne niestety, upominanie go; Anania zaś w obecności gospodarza przypominał sobie żywiej swą matkę i przepaść dzielącą go od Małgosi. Obu zaś, uczniowi i pijakowi miło było, pomimo to, widzieć dobroduszną twarz zacnego człowieka.
Do furtki pukano.
— Kto tam? — powtórzył Atonzu.
— Pójdę zobaczę — porwał się z miejsca Anania, wymachując w powietrzu książką, a wuj Pera rzekł:
— Jeśli to „gospodarz” niech Efes wstanie i choć uda, że pracuje. Wstyd leżeć do góry brzuchem i wygrzewać się, jak pies na słońcu.
Nanna zamruczała coś pod nosem, naciągając na czerwone, opierzchłe, odkryte ramiona, łachman starej chusty. Zio Pera powtórzył z gniewem:
— Wstawaj Efes! i udawaj, że coś robisz! pijaczysko!
Efes poruszył się w trawach wysokich, lecz Nnnna zawołała:
— Ani mi się rusz! Po co ma on udawać coś bądź? Kto ci dał prawo wuju Pera, Kocie ty stary pomiatać biednym pijakiem? A nie wiesz, że Efes bogaty był, stokroć od ciebie bogatszy i dziś jeszcze w biedzie, w pijaństwie, więcej wart od ciebie, wilku łysy, kocie lubieżny!
— Kruk krukowi oka nie wykole — przedrzeźniał pijaczkę ogrodnik — swój swego broni i tyle. Dalsza sprzeczkę przerwał powrót Anania w towarzystwie młodzieńca, w stroju wieśniaczym z okolic Fonni. Młodzik blady był, szczupły, opalony.
— Nie poznajecie go! — wołał Anania, zwracając się do swego ojca. — Zaledwiem go sam poznał.
— Kto to? — pytał Atonzu, ocierając dłonie garścią trawy. Młodzieniaszek uśmiechał sic nieśmiało, spoglądając na studenta.
— Ależ! Juanne, Juanne, Atonzu! — zawołał rozradowany Anania.
— Witaj, jesteśmy z sobą krewni — ozwał się Anania starszy, wyciągając dłoń do przybysza. — Rad cię tu widzę. Jak się miewa twoja matka?
— Zdrowa.
— Za czemżeś przyjechał?
— Jako świadek do sądu.
— Gdzie zostawiłeś konia? W karczmie? Wstydź się, czyś zapomniał, że masz tu krewnych? a może znać nas nie chcesz i przyjąć u nas gościny, bośmy ubodzy?
— I myśmy nie bogaci — uśmiechnął się młodzieniec.
— Idźmy! — zawołał Anania, wkładając książkę do kieszeni. — Przywiedziem konia z zajazdu do nas. Idźmy.
Wyszli razem; Anania uszczęśliwiony z przybycia przyjaciela i towarzysza lat dziecinnych, pastuszka w wiejskiem ubraniu, co mu przypominał świat dawno utraconych uczuć i wrażeń, Juanne nieco onieśmielony wobec bladego, wyświeżonego panicza, w jasnym krawacie i jak śnieg białym kołnierzyku.
— Mamo! daj nam kawy — wołał Anania z progu, zanim przedstawił gościa ciotce Tatanie. W chwilę potem wiódł przyjaciela do swego pokoiku. Tyle mu miał do opowiedzenia. Tymczasem pokazywał wszystko, co posiadał w izdebce długiej, o bielonych ścianach, plecionym z łozy suficie, miłej zapełnionej dziwnemi sprzętami. Stały tu dwie skrzynie drewniane, podobne do prawdziwych weneckich skrzyń, na których pierwotny i naiwny artysta, wyrzezał całe stada gryfonów i orłów, dzików śród fantastycznego kwiecia. Stało biurko piramidalne, na ścianach wisiały kosze, pudełeczka stały na pułkach lekkich. W jednym kącie stała kadź na oliwę, w drugim łóżeczko Anania, przykryte szmatem szarej wełnianej materyi, własnoręcznej tkaniny ciotki Tatany. Pomiędzy wązkiem łóżkiem a okienkiem wychodzącem na dziedziniec, wprost bzu obfitego, był stolik przykryty zieloną, bawełnianą serwetką i etażerka z prostego drzewa, którą fantazya artystyczna stolarza Pane pokryła przedpotopową florą. Na stoliku i etażerce leżały książki i kajety, te ostatnie zapisane ręką Anania. Były tam jeszcze kalendarze i dzienniki, wszystko czyste, w porządku. Przez okno wpływały potoki słonecznego światła i upajającej woni. Na boku leżały dwie, wpół zwiędłe gałązki bzu, a na stoliku otwarty tom „Nędzarzy” Wiktora Hugo.
Ileż, ileż rzeczy Anania miał do pokazania, wytłumaczenia najdroższemu swemu przyjacielowi, od tak dawna nie widzianemu, z takiem utęsknieniem oczekiwanemu bratu. Chłód obojętny, z jakim Juanne otwierał i zamykał książki i kajety, rzucił jednak pewien chłód na radość tej chwili. Po co mu tu pokazywał, objaśniał? Po co wwiódł pastuszka do izdebki, napełnionej wonią miodu, jabłek, korzeni, które zia[4] Tatana chowała w skrzyniach i subtelniejszą wonią jego młodocianych, samotnych marzeń, tu przy okienku, gdzie tyle godzin prześnił, patrząc na bzy rozkwitłe, na domki małe o omszonych dachach, zkąd otwierał mu się świat nieznany, wonny, jak młodości pragnienie, szczytny, jak te tam góry dalekie.
Smutek zastępował uprzednią radość, czuł, że się w nim coś łamie, odpada od niego jak te części skały, co raz odpadły od całości, giną na zawsze. Wioska rodzinna, przeszłość, dziecinne tata, wspomnienia, tęsknoty, miłość czuła dla przybranego brata, wszystko to zbladło w jedno oka mgnienie.
— Idźmy — odezwał się z westchnieniem — pokażę ci miasto — i wiódł pastuszka po ulicach Nuoro, unikając kolegów szkolnych, w strachu, by go nie zatrzymali i nie pytali jakiego to dzikusa oprowadza po mieście.
Przechodząc koło domu pana Carboni, ujrzał przytuloną do okna twarzyczkę okrągłą, różową, ożywioną rzekłbyś odbłyskiem bluzki, barwy republikańskiej chorągwi.
Anania porwał się za kapelusz i odbłysk to bluzki zapewne oblał mu twarz warem. Małgosia uśmiechnęła się i na okrągłe jej lica wystąpiły dwa głębokie dołki.
— Co to za kobieta — pytał Juaune zaledwie dom minęli.
— O! kobieta! Dziewczynka to jeszcze w moim wieku, zaledwie o dziewięć miesięcy odemnie starsza — odrzekł niechętnie Anania.
Juaune zmieszał się i nie śmiał dalej rozpytywać, a jednocześnie Anania poczuł w sobie rzecz dziwną, potrzebę powiedzenia czegoś, co mu się gwałtem narzucało. Wiedział, że skłamie, lecz błogo mu było myśleć, że to, co powie, mogłoby być prawdą.
— Zakochana we mnie. — rzekł niby od niechcenia.

∗             ∗
Wieczorem, położywszy się w kuchni, Anania starszy słuchał ciekawie, co Juanne opowiada o wykopaliskach, o mieście starożytnem Sorrabili, odkrytem w pobliżu Fonni. Słuchał, gubiąc się w myślach, czy nie ma tam czasem ukrytych skarbów... Anania młodszy, siedząc u swego otwartego okienka, rozmarzonem okiem prowadził za wznoszącym się zwolna, z po za gór Orthobene, wypływającym księżycem. Sam był wreszcie, sam z nocą ciepłą, wonną, drgającą życiem. Kukułka kukała w oddali, a chłopiec czuł, jak mu się serce w piersiach ściska smętkiem samotności...

I czemuż skłamał przed swym gościem? Po co mu było się zwierzać przed głupim tym pastuszkiem? Mógłże on zrozumieć co to miłość, miłość dla istoty wyższej, miłość bez końca, nadziei? I jeszcze skłamał. Wstyd! hańba! Zdawało mu się, że oczernił Małgosię niemądrą przechwałką, on, co godzien jej nie był! Działał pod wpływem nizkiej próżności. Raz już, dawniej skłaniał był przed Juanną, gdy mu powiedział, że mu się w górach, pokazał bandyta. Nie prawda, nie pokazał mu się... Skłamał i teraz, przyznając się do rzeczy niemożliwej... Wstyd! Hańba mu.
Jak lód zimne dłonie tulił do płonących policzków, do ócz zapatrzonych w srebrną tarczę miesiąca. Przypomniała mu się pełnia księżyca pewnej zimy. Kradzież stu lirów i przyznanie się do winy. Na srebrnej tarczy księżyca rysowała mu się postać Małgosi. Kto wie, czy nie od tamtego to, zimowego wieczoru datowała się miłość jego dla niej, lecz teraz dopiero, po leciech wielu, nabierał pełnej jej świadomości, jak kwiat nagle wykwitły z długo w ziemi i cieniu kiełkującego ziarna.
Porównania te nasuwały mu się na myśl, podobały swą poetycznością, lubował się niemi, lecz nie głuszyły wstydu i żalu, jaki odczuwał.
— Nędzny jestem — myślał — zniżyłem się do kłamstwa. Mogę uczyć się i zostać adwokatem, lecz to nie wyrwie mię z przepaści złej doli, zawsze zostanę synem kobiety upadłej...
Długo siedział w oknie, w smutnych pogrążony myślach. Na drodze ozwała się pieśń przechodnia, smętna i przeciągła. Wyrostek myślał o wiejskiem ustroniu, kędy spędził wczesnego dzieciństwa lata, o różowych wschodach słońca i krwawych zachodach. Przypomniał sobie wszystko; lecz z innem sercem, niż przed kilku jeszcze godzinami.
Owładało nim marzenie jasne i drżące, jako ta miesięczna poświata. Wyobrażał sobie, że jest jeszcze w Fonni, nie uczył się, do szkól nie chodził i nie znał goryczy nieregularności cywilnego swego stanu, pracuje, trzody pasie, prostaczkiem jest, jak Juaune. Zdawało mu się, że o zachodzie słońca, tkanem ze złota i purpury, siedzi na brzegu drogi, a Małgosia, wygnanka, tam, zapewne, w kraśnej, płóciennej spódnicy, z dzbanem wody na głowie, niby zwykła wieśniaczka i do biblijnych niewiast podobna, wychodzi z za krzaku róż. Zawołał! Obróciła się w zachodzie brzasku, uśmiechnęła rozkosznie.
— Dokąd przepiękna?
— Do studni, po wodę.
— Pozwól bym ci towarzyszył.
— Chodź Nania[5].
Szli razem, obok siebie, brzegiem drogi, w górę, a u stóp ich dolina ruszała się w cieniu. Cienie rosły niżej, wyżej paliły się gór szczyty i szli tak razem do studni: Małgosia podstawiła dzban pod srebrzysty, srebrzyście szemrzący strumień, potem usiedli obok siebie na kamiennym zrębie fontanny, wyznając sobie wzajemną miłość. Dzban się napełniał, napełniał, woda się przez wierzch wylewała a w powietrzu było tak cicho, jakgdyby przyroda cała przysłuchiwała się fontanny szmerom i miłosnych zaklęć słodkim szeptom. Na niebie złote i purpurowe światła gasły; na drogę, przezroczyste zabiegały cienie... Młodzian wpół ujął dziewczynę, skłoniła mu się w objęcia... pocałował ją...

∗             ∗

W tym to czasie, gdy siedemnastą doścignął wiosnę Anania, przyjaciół nie miał i w bliższej zażyłości nie żył z żadnym ze szkolnych kolegów. Bał się, by mu kto nie napomknął o jego pochodzeniu; stał się nader drażliwym. Raz posłyszawszy urywek rozmowy pomiędzy towarzyszami: „w jego położeniu nie zostawałbym dłużej przy ojcu,“ pewien był, że o nim to była mowa i zaprzestał kłaniać się koledze, co powyższe wymówił był słowa, chociaż w głębi duszy, zupełną mu przyznawał słuszność?
— Istotnie — myślał — po co korzystam z łask człowieka co matkę moją uwiódł i wepchnął na złą drogę? Nie kocham go, ani nienawidzę lecz nie mam dlań i całej tej wzgardy, którą mieć winienem. Zły nie jest. Nie jest nawet tak trywialny, jak inni nasi sąsiedzi. Marzenia jego są dziecinne. Spodziewa się znaleźć skarb ukryty, wierzy w to! Naiwny! Jego szacunek dla starej żony, wierność dla „gospodarza“ są mi raczej sympatyczne i gniewa mię to właśnie, gdyż pragnąłbym pogardzać nim z całego serca. Niczem mi jest. Nie prosiłem go, by mi dał życie... winienem go opuścić raczej odkąd wszystko to rozumiem...
Co do ciotki Tatany do tej czuł pewne przywiązanie i ufność bez granic. Kobieta pokochała go sercem calłem. Nie udało jej się wychować go jak pragnęła, w zasadach religii, na młodzieńca pobożnego, karnego, lecz takim jakim był: obojętny dla Boga, odzywający się bez uszanowania o księżach i królu samym, zuchwały i wolnomyślny, miłym jej był nad wyraz wszelki. Można by rzec, że mim tylko żyła, oddychała wielkiem przywiązaniem bezdzietnych kobiet, do dzieci, które wychowają i ukochają. Wierzyła święcie, że zostanie znakomitym człowiekiem. Śmiał się z niej, żartował, opowiadał jej wszystko. Ona, co rano nosiła mu do łóżka filiżankę kawy, oznajmując pogodę lub niepogodę, a co niedzielę obiecywała mu zapłacić, jeśli pójdzie do kościoła.
— Nie — mówił — spać mi się chce. Do późna się wczoraj Uczyłem.
— To pójdź później, na ostatnią mszę — nalegała. Anania nic nie obiecywał, lecz otrzymywał obiecane pieniądze.
A dokoła ludzie pozostawali ci sami, rzeczy te same: Kwitnące bzy wonią napełniały powietrze i okwitłe kwiaty wiatr niósł przez okienko do izdebki studenta. Pszczoły brzęczały w gorącu i znoju południa i jęki nieszczęsnej Rebeki rozlegały się w ciszy południowej siesty[6].
Anania bywał w domach wszystkich sąsiadów, a zwłaszcza już niedziela schodziła na odwiedzinach. W nędzę swego otoczenia wnosił promień swego spencerka granatowego, jasnego krawata, czystych kołnierzyków, pod któremi krył się łańcuszek z amuletem danym mu przez matkę.

∗             ∗

Nazajutrz po śnie idylicznym u okna, przy świetle księżyca, skoro tylko Juanne wrócił z sądu, Anania wywiódł go na przechadzkę z zamiarem potraktowania winem w najbliższej winiarni.
— Kto wie kiedy się znów zobaczymy — mówił pastuszek — kiedy też nas odwiedzisz? Przyjechałbyś na śś. Męczenników.
— Nie podobna — odmawiał Anania. — W tym roku tyle mam zajęć, ostatnie egzamina.
— A potem co zamierzasz przedsięwziąć? Wyjedziesz może na kontynent?
— Tak, właśnie — odrzekł Anania żywo — udam się do Rzymu.
— Czy prawda, że w Rzymie jest moc klasztorów i więcej stu kościołów.
— Więcej, wiele więcej. Kto ci to mówił?
— Ojciec twój. Opowiadał mi wczoraj wieczorem o przygodach swych, gdy był żołnierzem...
— Wszak i ty masz przed sobą służbę wojskową — przerwał mu Anania, nie zważając na wyraz twarzy młodego górala?
— Odbędzie ją brat mój, a ja...
Zamilkł. Weszli do winiarni, pustej, pełnej dymu i alkoholicznych wyziewów. Muchy brzęczały dokoła dziewczyny czarnowłosej, przystojnej, lecz rozczochranej i zaniedbanej.
— Dobry dzień Agato, jakże ci noc przeszła? — powitał ją Anania.
— Czego chcenie? — spytała, zwracając się poufale do Anania. A wy, czego — dodała zwracając się z kolei do Juanne.
— Co ci się podoba — rzekł obojętnie góral.
Dziewczyna zaczęła go przedrzeźniać.
— „Co ci się podoba,“ „co ci się podoba.” — A tobie aniołku? — zwróciła się do Anania, patrząc mu prosto w oczy. — Ten się uśmiechnął. Ha! młody był i nie święty. Zauważył, że Juanne rumieni się i spuszcza oczy. Gdy wyszli, wieśniak spytał go nieśmiało.
— Czy i ta także jest twoją kochanką?
— Dlaczego? — odparł, na poły zagniewany, zadowolony na poły chłopiec. — Czy dlatego, że patrzała na mnie? Na to są przecie oczy! Ty, to zostaniesz chyba mnichem.
— Tak, właśnie — odparł Juanne z prostotą.
— Mnichem — roześmiał się Anania. — Winszuję! Pójdziem, obejrzym Campo-Santo[7]. To nas rozweseli.
— Wszyscy tam wcześniej, czy później dojdziemy — odrzekł z powagą wieśniak.
W powrocie do domu spotkali jednego z kolegów Anania, chłopca szpetnego, któremu się już meszek wysypywał nad wargami, w skutek ciągłego tarcia.
— Atonzu! — zawołał zdala — wracam od ciebie. Potrzebuje cię dyrektor. Będziesz panną.
— Ja mam być panną? — oburzył się Anania — ani myślę.
— Jakże będzie? Ty tylko nadajesz się do tej roli. Patrzcie! — zawołał zwracając się do wieśniaka — czyż nie podobny do dziewczyny? Taki delikatny...
— Powiedzielibyście raczej piękny — zauważył nieśmiało Juanne, nie wiedząc o co idzie im w rozmowie.
— Dziękuję obu — ozwał się Anania, podnosząc kapelusz.
— Niech będzie i piękny! — mówił kolega. — Mniejsza z tem. Chodźmy teraz do dyrektora.
— Przyjdę później, lecz roli kobiecej nie przyjmę. Słowo honoru, nie przyjmę.
Rozstawszy się z Juanne, udał się do dyrektora. Nic nie pomogły namowy, nie dał się skłonić do przyjęcia kobiecej roli w amatorskiem przedstawieniu na rzecz ubogich studentów.
— Sam ubogi jestem — mówił — i powinniście grać na mnie.
— Ty ubogi! — wrzasnął mu nad uchem jeden z kolegów. — Patrzcie go! Dyabeł go kołysze. Bogatszy jest od nas wszystkich.
— Co przez to rozumiesz? — pytał Anania zaniepokojony, czy się to nie odnosi do protekcyi pana Carboni, ale uczeń tłómaczył mu:
— Przystojny jesteś popierwsze, powtóre zostaniesz sędzią, adwokatem, nauczycielem, może i wszystkie panny pociągną za tobą sznurem...
Studenci się śmieli, żartowali, nalegali, Anania nie dał się wzruszyć, nie brał udziału w zamierzonem przedstawieniu. Nie żałował tego zresztą, gdyż w teatrze zajął miejsce w drugim rzędzie krzeseł, tuż za krzesłem pana Carboni — syndyka podówczas w Nuoro, u którego boku Małgosia, w różowej sukni i białym kapeluszu, kwitła jak róża w ogrodzie.
W pierwszym rzędzie krzeseł, obok syndyka i jego córki siedzieli sami potentaci: kapitan załogi, sekretarz podprefektury, starszy sędzia, dyrektor gimnazyum. Małgosi zacna ta kompania znać nie dogadzała, gdyż obracała w tył głowę, przypatrując się studentom i młodzieży.
W głębi sali, co była niegdyś klasztorną kaplicą, znajdowało się wzniesienie, przeznaczone, na scenę dla wszelakich miejscowych uroczystości. Scenę otaczały wieńce z bluszczu, wiciokrzewu i liści dębowych, a przy lada ruchu połatanej tu i owdzie, perkalowej kurtyny dostrzedz można było uczniów dokazujących za kulisami. Wreszcie kurtyna podniosła się, nie bez trudu i rozpoczęło się przedstawienie.
Scena przedstawiała zamek z czasów wojen krzyżowych, z wieżyczkami i bastionami zapewne na zewnątrz, czego widzowie naturalnie domyśleć się mogli, wewnątrz umeblowany nader powściągliwie. Na scenie stał stół okrągły i z pół tuzina plecionych, wiedeńskich krzeseł.
Księżna Hermenegilda — to jest uczeń uróżowany i odziany w obszerne szaty żony syndyka — z rozstawionemi nogami, prządł szarfę dla i nieustraszonego rycerza, błądzącego gdzieś po wodach i lądach.
— Ogryza paznokcie — zauważył Anania, pochylając się ku ramienia Małgosi.
Odwróciła się, zakrywając chusteczką do nosa roześmiane usta.
Kapitan załogi, siedzący tuż obok, odwrócił się także, spojrzał krzywo na chłopaka, odchrząknął; lecz Anania nie zwracał na to uwagi, szczęśliwy, roześmiany, myślał tylko o tem, jak rozśmieszyć Małgosię.
W następnym akcie, hrabia Manfred, ojciec okrutny wiernej Hermenegildy, usiłuje zmusić córkę do oddania ręki i serca bogatemu baronowi Castelfiorito.
— „Ojcze“ — woła heroina, rozstawiając jak — najszerzej już nogi — do czego chcesz mię zmusić? Nie wierz że ojcze, że mój waleczny Godfryd kona gdzieś, pożerany głodem, pragnieniem i... i...
... — Mostykami i... Garibaldczykami — dopowiada nad uszkiem Małgosi, Anania.
Kapitan traci cierpliwość, zwraca się, brwi marszczy.
— Ciszej! — syknął przez zęby, obrzuciwszy Anania niechętnym spojrzeniem.
Anania drgnął, cofnął się, doznał wrażenia ślimaka, co się nazbyt wyłonił i ukłuty cofa się do swej skorupki. Przez chwil kilka nic nie widział, nie słyszał.
— Ciszej! — więc nie pozwolono mu śmiać się — mówić, głosu nie powinien wydawać, oczu podnosić... tak słusznie! dzieckiem jest grzechu i nędzy. Słusznie! nie jego tu miejsce, śród szczęśliwych tego świata... jakże się tu znalazł? jak śmiał skłaniać się do uszka córki syndyka, panny Małgorzaty Carbowni to z ordynarnemi jakiemiś żarcikami, konceptami. Czuła zapewne całą nieprzyzwoitość jego zachowania się, a jeśli się śmiała to dla tego, że się nie mogła spodziewać niczego innego po synu parobka swego ojca i kobiety...
Pomału wezbrane w sercu chłopca żale i gorycze pierzchały. Patrzał na kark czerwony, na łysinę kapitana, na odstające uszy, z poza których wyglądały zakręcone, sztywne końce wąsów i brała go chętka szalona targania tych wyklejonych wąsów, wyrywania rzadkich, do koła łysiny pozostałych kosmyków włosów.
Widząc, że milczy, Małgosia zwracała się ku niemu i rzucała mu spojrzenia. Uczy się ich spotkały, zauważyła jego smutek... uśmiechnął się do niej i w tejże chwili zrobiło mu się lekko na sercu, jasno w myślach. Oboje rozweseleni patrzeli teraz na scenę, lecz Małgosia czuła, że wzrok Anania częściej niż scenę, obejmuje kapelusik jej i spadające na szyję pasma rudych włosów. Oboje zdawali się czemś upojeni.
Po dramacie, zakończonym naturalnie ślubem wiernej Hermenegildy z walecznym Godfrydem, nastąpiła farsa, która rozśmieszyła widzów i samego pana Carboni. Anania i Małgosia nie śmieli się teraz, chociaż i ich przedstawienie bawiło. Małgosię gorszył śmiech głośny, dziecinny ojca, gdyż czytała gdzieś, że ludzie poważni, chociaż uczęszczają do teatru, na scenę nie zwykli zwracać uwagi. Wołałaby tedy, by się jej ojciec zachowywał, obojętnie. i wzgardliwie, jak naprzykład sekretarz podprefektury, wzór wielkokwiatowych manier.
Około północy Anania odprowadził „gospodarza“ z Małgosią do ich domu. Starszy sędzia, były lekarz wojskowy, towarzyszył syndykowi, rozprawiając o odkryciach jakiegoś doktora amerykańskiego w dziedzinie mikrobów, niezbędnych dla podtrzymania naszego życia. Anania szedł naprzód, u boku Małgosi, śmiejąc się i potykając o wyboje ciemnej i błotnistej ulicy. Mijały ich grupy roześmianej, rozgwarzonej publiczności.
Noc była ciemna, ale ciepła, łagodna, od czasu do czasu, niby tchnienie dalekie, powiewał wietrzyk wschodni, niosąc wonie pól i borów. Gwiazdy, rzęsiste jako łzy ludzkie, drgały na niebie bez granic, bez końca. Nad Orthobene Jowisz ronił blask żywszy.
Któż z nas w młodości swej nie miał podobnej nocy i podobne) chwili? Nocy gwiaździstej, której się gwiazd nie liczy, lecz się je czuje nad sobą, gotowe, rzekłbyś, uwieńczyć cię, spadając na rozmarzoną głowę. Na niebie wóz gwieździsty zdaje się umyślnie stworzony, by nieść nas w dalekich snów ojczyznę wymarzoną. Ulica ciemna pod stopami, lecz tam w górze przestworza jasne, niezmierzone, a szczęście tak bliskie, że byle je ująć, uda się może zachować już na zawsze.
Dwa, trzy razy Anania uczuł ramię Małgosi, ocierające się o swe ramię, lecz sama myśl ujęcia jej dłoni zdawała mu się zuchwałą. Doznawał pewnego wewnętrznego rozdwojenia: mówił, myśląc o czem innem, szedł, oderwany od ziemi, skrzydła mi marzeń uniesiony, śmiał się a czuł łzy w oczach; widział Małgosię przy sobie, tak bliską, że byle dłoń wyciągnąć... a jednocześnie zdawała mu się tak daleką, niedościgłą, niepochwytną, jak przebiegające powiewy wiatru.
Małgosia śmiała się i żartowała. Dostrzegł był wprawdzie w oczach jej coś nakształt odbicia własnego smutku, lecz zdawało mu się, że jeśli zwraca nań uwagę, to chyba jak na psa wiernego. „Gdyby też mogła przewidzieć jak gorąco pragnę dłoń jej ująć... Kopnęła by mię może nogą jak psa szalonego” — myślał.
O czem mówili, z czego się śmieli, idąc razem, w tę noc wonną, ciepłą, gwiaździstą, powiedzieć i przypomnieć sobie nie potrafiłby nigdy. Na długo za to uwięzła mu w pamięci rozmowa, prowadzona przez idących za niemi, syndyka ze starszym sędzią, rozmowa o rzeczach wcale mu obojętnych.
W pewnym punkcie zamilkł głos głośny i szepleniący sędziego. Anania i Małgosia drgnęli, przystanęli na chwilę a po chwili tej młodzian uczuł się jak ze snu zbudzony, otrzeźwiony jawą dotykalną, uczuł się samotny, przygnębiony, onieśmielony, zbłąkany pod gwiaździstem niebem ulicy ciemnej.
— Brawo! brawo! — ozwał się signor Carboni, stojąc pomiędzy nim a córką. — Podobało ci się przedstawienie?
— Sensu nie miało — wyrwało się Ananii.
— Bra-wo! Taki to z ciebie srogi krytyk!
— Jak tu nie krytykować? — dowodził z właściwą wiekowi swemu nieugiętością chłopak — dyrektor, przedpotopowy dziwoląg i wybrać sztuki nie potrafił. Czyż życie takie, jest jakie nam pokazują na scenie? Teatr winien być wiernym odzwierciadleniem życia. W przeciwnym razie nic nie wart. Chcąc przedstawić średniowieczną scenę, trzeba było wybrać coś lepszego, artystycznego a przedewszystkiem już prawdziwszego, bardziej ludzkiego, wzruszającego. Eleonora d’Arborea, umierająca z zarazy śród zarażonych, którym pomoc niosła...
— Zdaje mi się — przerwał mu syndyk, olśniony jego wymową i znajomością rzeczy — przepraszam, jeśli przerywam, lecz zdaje mi się, że scena naszej salki byłaby za małą na przedstawienie dramatu w wielkim stylu.
— Więc czemu nie dać komedyi współczesnej, zajmującej. Przeżyły się melodramaty! — zawołała Małgosia, przejmując się tonem Anania.
— A! i ty mała! — rozśiuiał się zadowolony ojciec. — Istotnie wybór był nieszczególny. Można było dać coś innego. Naprzykład tę komedyę, w której żona... hum! hum! każę się uczyć... hum! hum!.. Słyszeliście, co opowiadał asesor.
Małgosia roześmiała się, roześmiał się Anania, lecz urwał, zdjęty nagłym smutkiem. Chwilę szli milcząc.
Ebbene! oświetlenie — mruczał signor Carboni — lampiony! trzeba by temu zaradzić... Jak nazwałeś dyrektora — zwrócił się z głośnem pytaniem do chłopca?
— Przedpotopowym dziwolągiem.
Bene! — zaśmiał się syndyk. — A jeśli mu to powtórzę?
— Co mi tam! Nie długo już tu będę.
— A! odjeżdżasz i dokąd?
Anania spłonął, przypomniawszy sobie nagle, że nie mógł ruszyć z miejsca bez pomocy „gospodarza.” Co znaczyło to pytanie? Miałżeby signor Carboni zapomnieć, co obiecał? Chciałże zażartować sobie z niego, lub dać mu uczuć wagę swej łaski, trzymając w niepewności, zawieszeniu...
— Nie wiem dokąd — odrzekł cicho.
— A! chce ci się, ptaku, rozwinąć skrzydła! Brawo! pho! pho! ulecisz! Pho!
Syndyk naśladował głosem szelest skrzydeł, a dłoń wyrzucał w górę, po chwili oparł ją na ramieniu swego protegowanego, a Ananii spadł z serca ciężar, uczuł się lekki jakgdyby istotnie miał się zerwać do lotu.
Małgosia śmiała się wesoło. W ciszy nocnej śmiech jej zdawał się młodzieńcowi kwileniem ptaszka, co przysiądzie na okwieconym krzaku i uderzy w pieśń wiosenną...




VIII.

Jesień się zbliżała.
Anania spędzał ostatnie dni w rodzinnym domu, pod skrzydłem dobrej ciotki Tatany, w najsprzeczniejszych uczuciach. Coraz żywiej czuł potrzebę rozwinięcia skrzydeł, cieszył się zbliżającą chwilą odjazdu i smucił zarazem i bał nieznanych, roztwierających się przed nim szlaków życia. Pytał siebie jakim będzie ów świat, co się przed nim otwiera i żałował wszystkiego, z czem się żegna, śród czego przeszło jego monotonne, blade dzieciństwo, zachmurzone wczesnem sieroctwem i opuszczeniem, życie ciche, ubogie, którego jedynym świetlejszym promieniem była miłość dla Małgosi. Pora roku wpłynęła też na rzewność jego usposobień. Jesień, gasząc blaski nieba, spowiła ziemię w barwy złote i mgły sine; horyzonty zacieśniły się, a za opałowym oparem świat zapadał w mgliste marzeń widma.
W zielonkowe zmroki, różowe i białawe chmurki mknęły po po bladłych obłokach. W ogrodach rozlegały się wilgotne wonie opadłych liści, a w powietrzu dymy sine rozniecanych w polu ogni. Zdawało się chłopcu, że coś z własnej jego duszy wznosi się z dymem sinym, wznosi... rozwiewa... ginie...
Żegnajcie pola, ogrody, żegnajcie! Żegnajcie wzmożone szeregi ruczajów, zwiastujące zbliżanie się zimy. Żegnaj kukułko! wiosny zwiastunko! I wy mgły szare, okolice dzikie! szczyty Orthobenu na chmurnych zarysowane horyzontach, pokryte włosiem drzew dzikich, niby głowa olbrzyma. Żegnajcie góry sine, płowe obłoki żegnajcie! Żegnaj ognisko domowe, izdebko gościnna, pełna woni, miodu, jabłek, snów młodzieńczych kolebko cicha. Żegnajcie przyjaciele starzy, nędzarze, własnej nieświadomi nędzy, wydziedziczeni i pokorni: wuju Pero, ze wszystkiemi twei grzechy i ułomnościami, Efezie i ty Nanno zawsze pijani, Fane dziwaki), Rebeko nieszczęsna, waryaci, żebracy, dzieci bezmyślne, na pastwę losu rzucone, wesołe, piękne dziewczęta żegnajcie! Żegnajcie wszyscy, coście przylgnęli do duszy Anania, jak mech do kamienia, i których żegnać jest dlań zarazem rozkoszą i boleścią.
I ty żegnaj, gwiazdo zaranna nad nocną ciszą niedoli, tęczo barwna na pochmurnem wszechnędzy horyzoncie, Małgosiu! żegnaj!
Zbliżał się dzień odjazdu. Ciotka Tatana krzątała się, zajęta przygotowaniem niezliczonych a niezbędnych rzeczy. Koszule, prześcieradła, słodycze, owoce, ciastka rumiane, białe jak kość słoniowa sery i jaj choć z kopę, na początek, i miód, i wino i rodzenki, wszystkiem tem napełniała kuferki, kobiałki i jeszcze koszyki.
— Ależ to dla całego chyba pułku! — wołał Anania.
— Cicho synku! zobaczysz jak ci się to tam przyda. Nikt tam o tobie myśleć nie będzie biedaku! jak tam dasz sobie rady!
— Jakoś to będzie — odpowiadał Anania.
Ciotka Tatana miewała teraz długie, tajne, z mężem narady, których treści Anania się nie domyślał. Lecz, widząc wychodzących razem, z niepokojem czekał ich powrotu.
Ciotka Tatana wróciła sama. Zagadnęła od progu:
— Anania! gdzieżeś się zdecydował udać: do Cagliari czy do Sasfari.
Jemu się morze śniło... morze i wybrzeże włoskie. Pytanie Tatany było mu wskazówką, że siła wyższa zdecydowała zatrzymać go w Sardynii.
— Byliście u Signora Carboni — zawołał — nie zaprzeczajcie, proszę! Po co te tajemnice? Wiem wszystko, domyślam się! Czemu nie puszczą mię na kontynent? Zwrócę, zwrócę kiedyś koszta?
— Ba! — kobieta rozżalona i upokorzona słowami wychowańca. — Co mu w głowie. Katarzyno święta! co mu też w głowie!
Anania zamilkł, westchnął głęboko, pochylił się nad książką, lecz żadnej nie widział litery.
— Co wygadujesz synku! — mówiła ciotka Tatana. — Wszak po dziś dzień mowa była jeno o Sasfari czy Cagliari, a tu raptem kontynent? Jezu, Maryo, Katarzyno święta! Słyszał to kto co podobnego! Nie wiesz dziecko, co to morze. Z tem żartować nie można... Na morzu ludzie chorują, śmierć czyha zewsząd, burze, awantury. Czyś pomyślał o burzach?
— A! nic nie rozumiecie — ofuknął się Anania, wzburzony i przewracając karty, jakgdyby czytał książkę z niesłychanym gorączkowym pośpiechem.
— Co mówisz dziecko? Co to za kaprysy, dziwactwa? Uczyć się można tu w Sardynii naszej, tak samo i lepiej jeszcze, jak na kontynencie! Co cię tam ciągnie?..
Co? nie rozumieli! Dla studyów zapewne chciał przebyć morza? Wszak od dnia, w którym Bastianeddu, wiódł go po raz pierwszy, do szkoły, nauka była celem jego życia... o samej jeno myślał nauce... o niej samej...
Ciotka Tatana starała się uspokoić go i przekonać.
— Słuchaj! dzieckiem jesteś. Zaledwie masz lat siedemnaście, a już ci się chce za morze. Chce ci się samemu latać po świecie. Za morzem byłbyś sam, nie miałbyś do kogo słowa przemówić, sam samiuteńki w mieście olbrzymiem jak las! jak puszcza dzika! W Cagliari co innego, Signor Carboni zna tam wszystkich i każdego, zaopatrzy cię w dobre rekomendacje, zna tam pewnego markiza. Zobaczysz. Ebbene, cierpliwości synku. Gdy wyrośniesz to i tam pojedziesz. Święta Katarzyno! dziś zginąłbyś, biedne, nieopierzone jeszcze pisklę. I zajączek, co od piersi matki, gdy wylezie ze swej nory, obiega zaledwie najbliższą miedzę, wraca, znów wyjrzy na świat Boży, oswaja się z tem, z owem i później dopiero puszcza się w pole. Cierpliwości synku. Na wszystko czasu stanie! Cierpliwości... pomyśl, że będziesz nas miał w pobliżu; na wypadek wszelaki zapewniony sobie powrót pod dach rodzinny, wakacye, święta Bożego Narodzenia...
— Niech będzie Cagliari — zadecydował przekonany, czy rozbrojony Anania.
Nazajutrz rozpoczął wizyty pożegnalne. Był u dyrektora gimnazyum, u księdza kanonika, przyjaciela ciotki Tatany, u lekarza miejscowego, u deputata, był u krawca, cukiernika i u szewca Franciszka Coschide, przystojnego młodzieńca, co uczęszczał niegdyś do tłoczarni oliwy. Teraz szewczyk wzbogacił się. Jak, i na czem, nikt nie wiedział, wiedziano tylko, że założył sklep z obuwiem, miał pięciu czy sześciu czeladników, zarzucił strój wieśniaczy, dobierał słów w wyszukanej mowie i przewracał oczy do kobiet, którym sprzedawał buciki.
— Przyszedłem się pożegnać — mówił Anania, wchodząc do sklepu. — Pojutrze wyjeżdżam do Cagliari, masz może jakie zlecenia?
— Wybornie się składa! — zaśmiał się jeden z czeladników podnosząc głowę nad warsztatem — przyślij mu pierścień brylantowy, by miał czem się zaręczyć z córką syndyka.
— Czemu nie — odparł butnie szewczyk i zwróciwszy się do gościa prosił go siedzieć, lecz Anania ubódł żart, ubliżający Małgosi, pożegnał więc majstra i czeladników.
Wychodząc spotkał we drzwiach chłopaka, o którym mówiono, że jest synem signora Carboni, wyrostka nazbyt wysokiego na swe lata, przygarbionego nieco, bladego, o wystających szczękach i błękitnych oczach — podobnych istotnie do oczu Małgosi, smutnych, i siną okrążonych obwódką.
— Bywaj zdrów Antosin! — pozdrowił Anania, patrzącego nań z cieniem zawiści chłopca.
Za powrotem do domu zdał szczegółowe sprawozdanie ze wszystkiego ciotce Tatanie, która, siedząc nad moździerzem, przygotowywała makagigi z migdałów, miodu i pomarańczowej skórki, podarek dla jakiejś znakomitej osobistości w Cagliari.
— Widzicie — opowiadał Anania — Kanonik podarował mi scudo, lekarz dwa liry; przyjąć nie chciałem...
— Ah! pyszałek z ciebie, synku! Nie wiesz że jest w zwyczaju u nas obdarzać chłopców, po raz pierwszy wyjeżdżających w świat z domu — mówiła ciotka Tatana, wrzucając do rondelka delikatnie pokrojone pomarańczowe skórki. Zapach smażonego miodu napełniał czystą i wesołą kuchnię, tu i owdzie stały rozwarte tobołki i kosze, przygotowane na odzież i przysmaki dla odjeżdżającego.
Anania usiadł przed kominem, wziął na kolana kota i zaczął go gładzić.
— Gdzie będę za tydzień? — pytał, pochylając się w zamyśleniu — cichu Musittu. Oho! już wyprężasz ogon. Kanonik prawił mi długie kazanie...
— Radził ci pewnie wyspowiadać się i komunikować przed odjazdem.
— Było to w zwyczaju przed pół wiekiem, gdy się wyjeżdżało końmi i wozem na trzydniową, pełną przygód podróż. Dziś wyszło to z mody, — odpowiedział przekornie Anania.
— Katarzyno Święta! — opuszczając tłuczek zawołała kobieta — chłopiec ten wyrósł na niedowiarka! Cóż poczniesz w Cagliari? Spodziewam się, że wstąpisz przynajmniej do katedry? Są tam, słyszałam, cudowne obrazy. W Cagliari, słyszałam, wszyscy nabożni bardzo. Przyrzeknij mi przynajmniej, że będziesz trzymał język za zębami, nie będziesz wygadywał niestworzonych rzeczy na księży.
— Albo a dbam o to, co tam o mnie pomyślą lub powiedzą, pobożni czy nie pobożni mieszkańcy Cagliari? Każdy wierzy wedle wyobrażeń swych i przekonań. Pewien jestem, że w głębi serca mego żyje silniejsza i lepsza wiara w Boga, niż u wszystkich praktykujących hipokrytów.
Słowa te były balsamem dla serca dobrej ciotki Tatany. W nagrodę opowiedziała Anani epizod z pisma świętego o Eliaszu, a potem spytała ciekawie:
— Gdzieś był jeszcze?
Opowiadał. Kot wlazł mu na ramię i lizał mu ucho. Anania myślał o Małgosi, a opowiadał gdzie był, kogo spotkał. Właśnie gdy mowa była o nieprzyzwoitych żarcikach szewca Caschida, weszła Nanna, wysłana przed tem przez Tatanę, po zakup cukrowych kwiatów i jagód dla przybrania tortów i makagigów. Czuć od niej było wódką i winem; suknie miała tak porwane, że aż odkrywały brudne i sine jej łydki. Wstrętniejszą była niż kiedyindziej.
— Oto są — mówiła, rozkładając na stole paczki z cukierkami i przysłuchując się opowiadaniom chłopca.
— Słyszysz! — zwróciła się do niej w oburzeniu ciotka Tatana — łotr ten, nicpoń, Franciszek Caschide, wyobrażą sobie, że się może ożenić z Małgorzatą Carboni. Że się z nią ożeni!
— Ależ nie to! — zawołał podrażniony Anania. — Nie rozumiecie, bo...
— Owszem — przerwała pijaczka — wiem dobrze. Cóż chcecie! Caschide waryat! szalony! Oświadczał się już córce lekarza. Ta, czy tamta, wszystko mu jedno. Wyrzucano go za kołnierz u lekarza więc, marzy o Małgosi, której właśnie onegdaj brał miarę na buciki i ściskał nóżkę...
— Zasługuje, by mu w twarz dano — zawołał Anania, porywając się z miejsca, z kotem na ramieniu. — Bezczelny!
Nanna popatrzyła nań uważnie małemi swemi wypłowiałem! oczkami.
Ecco! — zawołała, wymachując w powietrzu ostatnią paczką cukierków, w trzęsącem się ręku. — Czy nie mówiłam! Małgosia wyjdzie chyba za oficera, generała, albo ja wiem kogo! Oj, wiem ja, wiem dobrze! Różyczka powinna złączyć się z goździkiem, a oboje będą, jak wiosna sama. Weź że, weź gołąbku, kończyła, podając cukierki Ananii i broniąc je przed swawolnemi łapkami kota.
— Eh! cuchniesz o milę! Odejdź — zawołał zirytowany chłopiec.
Nanna zatoczyła się, kilka cukierków upadło na ziemię.
— Goździku mój! — mamrotała z czułością, nie bacząc na ostrą odprawę Anania — obyś został goździkiem, ulubionym kwiatkiem Małgosi. Wyjeżdżasz kotku! Wróć że nam doktorem!
Anania udobruchany, schylił się, zebrał rozsypane po ziemi cukierki, zaśmiał się.
— Tak mnie zbierać będą dziewczęta — zawołał i zaczął skakać po kuchni z kotem na ramieniu. Nagle zatrzymał się, spochmurniał.
— O jakim to wojskowym, oficerze, za którego mogłaby wyjść Małgosia nadmieniła Nanna? Czy nie o kapitanie o czerwonym karku, co na amatorskiem przedstawieniu spoglądał na ucznia z ukosa, z niechęcią, ze wzgardą? — Nagle, obraz kapitana zbladł, a w myśli chłopca zawirowało coś strasznego. Małgosia mogła lada dzień wyjść za mąż, za młodego przystojnego, bogatego... straconą zostać na zawsze, na wieki!
Zrzucił kota z ramienia, uciekł do swej izdebki, oparł się o okno. Powietrza mu brakowało. Dotąd nie znał co zazdrość, na myśl mu bowiem nie przychodziło, by Małgosia mogła wyjść za mąż.
— Nie, nie! — myślał, cisnąc do czoła dłonie — nie wyjdzie, poczeka... trzeba, by poczekała aż... Szatany! po co ma czekać, na kogo? Mogęż marzyć o niej, ja, znajda, syn kobiety... W życiu pozostało mi jedno, jedyne zadanie: odszukać matkę i wyrwać ją z przepaści hańby. Co z tem mieć może wspólnego Małgosia? Możesz się zniżyć do mnie? Dopóki jednak nie spełnię mego zadania potrzebną mi jest jak gwiazda przewodnia, jak anioł stróż... potem... niech potem umieram szczęśliwy...
Myśląc tak, nie zastanowił się nad tem, że to, co nazywał swem „zadaniem”, mogło się ciągnąć lata całe, lat dziesiątki. Uważałby jednak za monstrualne samo przypuszczenie, by zrzekając się swego „zadania“, nabrał więcej szans w zdobyciu serca Małgosi.
Myśl odnalezienia matki zajmowała go coraz bardziej, wypełniała serce, smagała nerwy, rzekłbyś w krew wsiąkła. Sama śmierć myśl tę mogła zgłuszyć i ewentualność tę przypuszczał w chwilach, gdy go ogarniał lęk na samą myśl, jak i gdzie znaleźć ją może? Lecz wówczas gardził sam sobą za niecne, okrutne uczucia.
Później zapytywał siebie nieraz czy przeświadczenie swego „zadania” czerpał z uczuciowości przyrodzonej czy przeciwnie, przeświadczenie to rozwijało w nim uczuciowość i tkliwość? W przeddzień swego wyjazdu z Nuoro nie analizował jednak wcale uczuć swych, miał je tylko w sobie potężne, gorące, oddawał się im jak dziecko, na którem żadne rezonowania, logika żadna wpływu nie wywiera.
Noc przebył gorączkową. Ha! minęły błogie czasy, gdy mu wystarczało dla szczęścia dostrzedz Małgosię na ulicy lub w ogrodzie, nie zwracając nawet uwagi na włosy jej i ramion kształty. Marzyły mu się wówczas rzeczy przedziwne, romantyczne, spotkania, porwania, ucieczki, wzloty na srebrnym i drżącym promieniu księżyca. Śniło mu się wszystko to bez cienia lęku, gdyż ani przypuszczał wówczas, by Małgosia mogła za kogobądź wyjść za mąż. Słowa te puste dlań były. Raz marzył, by ją namówić do ucieczki z nim, w góry. Tam, owinięci czarodziejskim płaszczem, co od rozkładu broni szczątki martwe, położyliby się na skale śród bluszczów i kwiecia dzikiego, usnęli razem, na wieki. W marzeniach tych nie było miejsca na pocałunek, ani nawet na uścisk dłoni.
Potem dopiero, zbudził się do snów idylicznych, słodkich u studni spotkań, słodszego pocałunku. Po pamiętnem amatorskiem przedstawieniu wrażały mu się w wyobraźnię gorące włosy Małgosi, alabastrowa białość szyi, zaróżowione uszko, oczy błyszczące, ramiona zaokrąglone. Wszystko to upajało go młodości nektarem.
Odtąd to, odtąd szalonym bólem przeszywała go myśl, że Małgosia może dostać się komu innemu. Niepokoił się teraz w śnie gorączkowym, śniło mu się, że pisał list desperacki i skończyć go nie mógł, przypominał sobie, że napisał dla niej sonet w dyalekcie miejscowym i chciał go jej posłać!
Zbudził się, wstał, roztworzył okno. Jutrzenka się zbliżała. Niebo pojaśniało. Wielka, samotna gwiazda świeciła po nad czarnym szczytem Orthobene, podobna do płomienia świecy w olbrzymim bronzowym kandelabrze; koguty piały, odpowiadając jeden drugiemu zachrypłemi hejnałami, wszystkie razem zdawały się wymyślać porankowi, że się opóźni. Anania, ziewając, spoglądał na niebo. Nagle dreszcz go przebiegł od stóp do głowy. Co mu się stało? Coś mu się z duszy odrywało, lgnąc do tych szczytów wiecznych, co za podświeczniki gwiazdom służyły. Jak pątnik, obarczony zbytnim ciężarem, chce go zrzucić z ramion przed dalszą drogą, tak zapragnął ulżyć sercu, powierzając coś ze swej tajemnicy Małgosi. Zamknął okno i siadł przy stole, drżąc i poziewając.
— Zimno! — ozwał się głośno.
Sonet został odkaligrafowany na ćwiartce różowego papieru, poliniowanego w sine paski, nosił tytuł „Margeryta” i był symboliczną a wymowną alegoryą.
„Przepiękna margerytka rozkwitła na zielonej łące. Podziwiały ją wszystkie kwiaty, a zwłaszcza jaskier blady i skromny, rosnący tuż obok, umierał z miłości dla łąk królowej. I oto, w pogodny dzień wiosenny, prześliczna dzieweczka, przechodząc przez łąkę zerwała margerytkę, pocałunkami pokryła, na bijącem utuliła łonie, obojętnie i niechcący depcąc po skromnym jaskrze, szczęśliwym, że śmierć znalazł”.
Odczytując swój sonet młody poeta smutny był i ponury. W wyobraźni jego na miejsce ślicznej dzieweczki, przebudzającej się po łące i zrywającej margerytkę, wystąpił kapitan od straży ziemskiej, z zawiesistemi wąsami i czerwonym karkiem, co na amatorskiem przedstawieniu siedział obok Małgosi.
Z westchnieniem włożył wiersze do koperty, lecz wahał się czy ma ją zakleić. Co pomyśli Małgosia? Czy sonet rąk jej dojdzie? Niewątpliwie, bo gdy pocztarz, żelazną dłonią przeznaczenia zapuka do drzwi domu pana Carboni, Małgosia drzwi mu otworzy sama. Byle podówczas w domu była? Pocztarz przechodził tamtędy w południe i pod wieczór... W południe Małgosia zwykle w domu bywa... Nie trzeba czasu tracić z wysłaniem poetyckiej korespondencyi.
Zdjął chłopca gorączkowy niepokój. Wobec powziętego postanowienia stracił pamięć wszystkiego innego. Zapieczętował kopertę, wyszedł i jak lunatyk chodził po pustych i ciemnych ulicach. Która być mogła godzina? Nie wiedział. W opasanych murem dziedzińcach, dokoła czerwonych dachów, chat wieśniaczych, koguty piały na złość, rzekłbyś, jedne drugim; w powietrzu wilgotnem czuć było słomę i nawóz; uboga piekarka chleba jęczmiennego, idąc, czy wracając z ciężkiej pracy przeszła przez zaułek; rozległy się ponurym odgłosem na Corso[8] miarowe kroki karabinierów.... Zresztą cisza głucha...
Anania ocierał się niemal o okalające dziedzińce mury, bojąc się, by go kto nie dostrzegł i nie poznał pomimo ciemności, a wrzuciwszy kopertę do skrzynki pocztowej zaczął biedz szybko. Dostrzegłszy patrol, na skręcie ulicy, rzucił się w boczny zaułek i nie spostrzegłszy się niemal znalazł w pobliżu prastarego swego domostwa. Nie wchodził jednak do domu, tchu mu w piersiach i powietrza brakło, czuł potrzebę przestrzeni i niedających się objąć horyzontów, począł biedz z odkrytą głową, kapeluszem w ręku, w kierunku zamiejskiej drogi, lecz i tu nie doznał ulgi; horyzonty były zamknięte gór pasmami, dolina zdała się ciemną i głęboką. Wbiegł na wzgórze i dopiero u stóp Orthobene pełną odetchął piersią, rozdymając nozdrza, jak źrebiec, gdy się wyrwie z uwięzi. Chciałby krzyczeć; miłość i jakieś nieokreślone uczucie błogości rozpierały mu łono. Dniało; lekkie sinawe mgły unosiły się nad wilgotną ziemią; na niebie ostatnie gasły gwiazdy; sam nie wiedział czemu, machinalnie powtarzał:

Care stelle dell’Orsa io non credea...“

starając się zarazem odepchnąć od siebie myśl o tem, co wiersz ten znaczył. Czuł się nieskończenie szczęśliwym, chciał przeskoczyć górę, łamał gałęzie, wyrywał trawę, ciskał kamienie, śmiał się głośno, jak szalony. Krzaki roniły wonie, niebo po za siną masą góry. Albo mieniło się w różowawe barwy cyklamenów. Anania stanął na skale, wpatrzył się w łańcuch dalekich gór, oświecony jutrzenką, i zamyślił głęboko.
— Żegnajcie mi góry rodzinne! Jutro po tamtej już będę stronie i w wspomnieniu Małgosi zaledwie zostanie cień poziomego kwiecia, co nią żył tylko...
Wtem, w dąbczaku przedwcześnie zbudzona ptaszyna zaświegotała w samotnem gnieździe. Dźwięk słaby i drżący zlał się całym smętkiem świtania i pól pustych. Młodzieniec wsłuchał się w rzewne kwilenie, przypominając sobie śpiew innej ptaszyny w świeżem gąszczu kasztanów, w dawno ubiegły jesienny poranek, het, precz! daleko, w górach, co tam majaczą na horyzoncie. Przed oczyma duszy ujrzał siebie dzieciną drobną, przechodzącą wesoło góry obok śmiertelnie smutnej kobiety... Nie znał wówczas goryczy swej niedoli.
— I wówczas — myślalł — rad byłem podróży... rad jestem, bądź co bądź, i teraz... Kto wie, co mnie czeka.


∗             ∗
Wrócił do domu blady i smutny.

— Gdzieżeś był kotku, galanu meu[9], czemuś wyszedł przed świtem? — pytała ciotka Tatana.
— Dajcie mi kawy — odezwał się szorstko Anania.
— Oto i kawa, lecz co ci to, serdeńku? Bladys. Odpocznij, rozwesel się, a potem pójdziesz do „gospodarza”. Co wstrząsasz głową? Nie masz zamiaru iść dziś rano do gospodarza? Jakto? Czemu się to tam tak wpatrujesz w filiżankę, jakgdybyś mrówkę znalazł w kawie?
Istotnie Anania wzrok miał wbity w dno małej, różowej, o złoconych brzegach filiżanki, co służyła, od lat wielu, do wyłącznego jego użytku. Łzy napływały mu do oczu: dziś, jutro... a potem?
— Później tam pójdę — rzekł zcicha, powoli, nie odrywając wzroku od filiżanki — wpierw muszę się spakować.
— A jeślibyśmy się nie mieli już zobaczyć — ciągnął po chwili — jeślibym umarł zanim tu wrócę... Kto wie! byłoby to może najlepiej! po co żyć długo? lepiej umrzeć młodo!
Ciotka Tatana wytrzeszczyła oczy, powietrze przecięła wielkim znakiem krzyża świętego.
— Co ci, co ci się przyśniło? Ręczę, żeś miał gorączkę w nocy.. Może cię główka boli, jagniątko moje złote?
— A! ciotka nic nie rozumie! — zawołał, powstając z miejsca.
Wbiegł do swej izdebki i z gorączkowym pośpiechem zaczął pakować książki i różne drobnostki. Od czasu do czasu podnosił oczy i przez otwarte okno wpatrywał się w niebo jesienne, pogodne, z białawemi obłokami na tle ciemnych szafirów.
Jaki też widok przedstawi mu się z okna izdebki, którą zamieszka w Cagliari? Morze, morze żywe, nieobjęte; ruchome lazury pod niebios lazurowem sklepieniem. Sama myśl o tem już go rozweseliła; żałował opryskliwości względem dobrej ciotki Tatany, oskarżał się o niewdzięczność, lecz nerwy są nerwami, a Anania nie umiał jeszcze panować nad niemi. Nie chciał jednak uchodzić za niewdzięcznego, brzydził się niewdzięcznością. Porwał się z miejsca, rzucając w nieładzie książki i drobiazgi, wpadł do kuchni, którą dobra kobieta zamiatała zasmucona jeszcze pesymistyczną filozofią swego wychowanka; porwał ją w objęcia wraz z miotłą, uściskał i zaczął wirować wraz z nią, w szalonym pędzie, po kuchni całej.
— Ach ty, ty, ty! psotniku — wołała zdyszana, lecz rozweselona kobieta, a Anania ruchem i głosem udawał pociąg w biegu: buf! buf! buf!
Ułożywszy książki swe i drobiazgi, udał się z pożegnaniem do sąsiadów, poczynając od majstra Pane. Przy warsztacie stolarza, gdzie się zwykli ludzie gromadzić, pusto było i student musiał czekać, siedząc na stoiku, z nogami w opiłkach, aż mu kto drzwi otworzy. Lekki powiew wiatru poruszał nadedrzwiami płachty pajęczyny, śród których uwięzły źdźbła drzewa.
Po niejakimś czasie majster nadszedł, nałożył na plecy stary żołnierski mundur, przy którym brakło wielu błyszczących guzików, uśmiechając się z dziecinnem zadowoleniem, na zapewnienie Anania, że, wygląda jak generał.
— Mam i kepi — mówił z największą powagą — tylko nie mogę go nosić, bo szubrawcy, których tu w sąsiedztwie pełno, kpią ze mnie. Odjeżdżasz zatem, kochane dziecko? Niech cię Bóg prowadzi, niech czuwa nad tobą. Nie mam nic, cobym ci mógł podarować.
— Ależ na co, wuju Pane!
— Serca mi nie brak, lecz serce nie wystarcza! Ebbene. Cierpliwości! zrobię ci prześliczne biurko, gdy będziesz doktorem lub adwokatem. Mam model, pokażę.
Wyszukał katalog mebli schowany pod warsztatem i pokazał z zadowoleniem Ananii pyszne biurko z rzeźbami i filarkami.
— Może ci się zdaje, że nie potrafię tego naśladować — mówił, zauważywszy uśmiech na ustach młodzieńca. — Nie znasz chłopcze majstra Pane. Nie wiesz do czegom zdolny. Jeśli nie robiłem mebli wytwornych, kosztownych, to dlatego tylko, że mi brakło odpowiednich środków...
— Ależ wierzę, wierzę — upewniał staruszka Anania — to też, gdy będę doktorem i bogatym u was, wuju, zamówię wszystkie meble do mojego pałacu...
— Doprawdy?! — zawołał stolarz, a po chwili, przerzucając karty katalogu, dodał: — Ale kiedy, za wiele to lat nastąpi?
Chi lo sa? Kto to wie — zaśmiał się student — za dziesięć, piętnaście...
— O! za długo czekać! wówczas nie będę już tu, lecz tam, w niebie, przy warsztacie Świętego Józefa...
Staruszek żartował, lecz pomimo to przeżegnał się pobożnie i po chwili przerzucając znów stronnice katalogu spytał nieśmiało:
— A teraz powiedz mi, co znaczyć może nazwa mebli; al-la-Lm-gi-de-ci-mo-quin-to? — przesylabizował z trudnością.
— Król to był... — począł Anania, ale mu staruszek przerwał żywo, uśmiechając się domyślnie.
— To, to wiem! Król i to taki, któremu się spodobały niedojrzałe dziewczątka.
— Wuju Pane! — zawołał zdziwiony młodzieniec — zkąd wam wiadome takie rzeczy?
Staruszek śmiał się, gładząc sobie włosy.
Ebbene — mówił, nie chcąc gorszyć chłopca — chociaż nie jestem uczony, wiem coś tam przecie... zresztą nie ma w tem nie złego. Lubił snąć król bawić się z dziewczynkami, tak, jak królowej Esterze podobało się zbierać na polu kłosy, a Wiktorowi Emanuelowi kopać w ogrodzie...
Anania pytał, udając zdziwienie.
— Gdzieżeście się uczyli tego wszystkiego, wuju Pane?
— Uczyć się, to się nie uczyłem. Na chęci nie brakło, lecz nie każdy, chłopcze, urodzi się, jak ty, w czepku.
— Zkądże tedy umiecie tyle ciekawych rzeczy?...
— Słyszy się tu, ówdzie, zapamięta. O królowej Esterze słyszałem od twej matki, a o tym królu, od ogrodnika Pera, starym Kotem zwanego.
Anania wyszedł od stolarza roześmiany. Przypomniała mu się jakaś anegdota, opowiadana przez pijaczkę Nannę, przed laty, w tłoczarni, w zimowy wieczór.
Zapukał do drzwi Nanny, lecz siedzący na schodkach żebrak idyota oznajmił mu, że jej w domu niema.
— Czekam też tu na nią — mówił — gdyż wczoraj wieczorem Pan nasz Jezus Chrystus oznajmił mi, że właśnie potrzebuje sługi.
— A gdzie spotkałeś Pana naszego Jezusa Chrystusa?
— Na prawo, w tej tam ścieżce. Miał na sobie długą kapotę i podarte obuwie. Aha! czemu mi nie dasz, Nania Atonzu, parę starych butów?
— Byłyby za ciasne — odrzekł student, patrząc na swoje nogi i na nogi żebraka.
— Strzeż się, by ci cierń nie przebił wątroby, za to, że boso nie chodzisz — zagroził mu waryat, podnosząc wysoko siwe swe brwi.
— Bywaj! — zawołał Anania, nie odpowiadając na groźbę, — wyjeżdżam na nauki.
Błękitne źrenice nędzarza zamigotały złośliwie.
— Do Iglesiar — spytał?
— Nie. Do Cagliari.
— W Iglesiar — mówił żebrak — pełno kun dzikich, są i wampiry. Żegnaj, daj mi rękę. Śmiało! nie bój się, nie zjem cię przecie. A matka twoja gdzie się obecnie znajduje?
— Bywaj zdrów — mówił Anania, cofając delikatnie dłoń z rąk żebraka.
— A ja się wybieram — mówił tenże — w pewne miejsce, gdzie można najeść się do syta. Dają tam smaczne rzeczy: sadło, bób, soczewicę, flaki baranie...
— Na zdrowie, na zdrowie — wołał, biegnąc dalej Anania.
— A wystrzegaj się żółtych postronków! — wołał za nim waryat.
Anania żegnał się z innymi sąsiadami. Z pewną żebraczką co go przyjęła w izdebce, ciasnej lecz czystej i poczęstowała filiżanką wybornej kawy.
— Pewnie zajdziesz i do Rebeki — pytała, wzgardliwie wydymając wargi. — Wyobraź sobie głupia ta dziewczyna zaczęła też żebrać. Nie wstyd że to. Taka wstrętna kaleka! Powiedz sam.
— Cała w ranach, zaledwie się rusza — zauważył Anania.
— Uzdrowiona — odrzekła kobieta. — Spójrz na drzwi jej izby. Widzisz grabie?
— Widzę. Po co je tam zawieszono?
— Przeciw wampirom. W nocy, wtargając do izby zatrzymują się, by zliczyć — jak to mają w zwyczaju — zęby grabi, a że wampir umie liczyć zaledwie do siedmiu, powtarza bez końca, do rozświtu, przed pierwszym zaś brzaskiem, jak to wiesz, uciec musi. Śmiejesz się? Śmiej się, a jednak to najprawdziwsza prawda. Niech ci Bóg błogosławi — kończyła, przeprowadzając ją do progu — szczęśliwej drogi, zostań chlubą rodzinnego miasta.
Anania wstąpił do Rebeki. Wyglądała, jak drobne dziecię, chociaż miała przeszło lat dwadzieścia, blada, łysa, siedziała skulona w ciemnej swej norze, nakształt dzikiego zwierza w swem łożysku. Ujrzawszy wchodzącego studenta, powstała, i drżąc cała podała mu na miseczce grono ciemnych winogron.
— Weź, weź — szeptała, jąkając się — nie mam nic więcej...
Anania uszczknął jagód parę.
— Od ciebie... — począł, ale przerwała mu żywo:
— Wiem, wiem! niegodna jestem! Nie jestem Małgosią Carboni, lecz biedną kaleką, nędzarką! Weź proszę, całe grono, czyste, palcem go nie tknęłam. Przywiózł mi wuj Pera, ogrodnik.
— Stary kot! — zawołał Anania, przypominając sobie ze wstrętem, co o nim opowiadał majster Pane.
— On, on sam — mówiła kaleka — zawsze pamięta o mnie i nie ma dnia, by mi czego nie przyniósł. Miesiąc temu zrobiło mi się gorzej. Otworzyły mi się znów rany; wówczas wuj Pera sprowadził doktora, kupił lekarstwo. — Lepszym był dla mnie, niż ojciec rodzony... ten mnie opuścił... Basta! — zawołała z udaną wesołością, spostrzegłszy, że skargą swą dotknęła krwawiącej się i w sercu Anania rany. — Nie chcesz wziąść całego grona? A jednak czyste, czyściuteńkie...
— Owszem, — zawołał chłopak — tylko gdzie to włożyć... Aha! mam właśnie gazetę, zawinę... Odjeżdżam, słyszałaś już może o tem? Do Cagliari na studya. Bądź zdrowa.
— Bądź zdrów — odrzekła ze łzami w oczach — Chciałabym też odjechać... odejść...
Anania wybiegł z izdebki niebogiej, w drzwiach winiarni ujrzał Agatę. Piękna dziewczyna wyszła na jego spotkanie. Spostrzegłszy go, zaczęła się uśmiechać i przesyłać ręką pożegnalne pocałunki.
— Tak! tak! odjeżdżam — wołał wesoło student, ujmując dłoń dziewczyny.
— I zalecałeś się do tej... tam... zgnilizny? — pytała piękna Agata, wskazując na przypadłą do progu swej lepianki Rebekę i zatrzymując studenta. — Dalej! cuchniesz ohydnie!
Anania wzdrygnął się, pomyślał o Małgosi.
Eppure — śmiała się Agata, pożerając wzrokiem chłopca — waryatka ta zazdrości mi. Spójrz jakim jaszczurczym pożera nas wzrokiem. Głupia! Marzy o tobie, gdyż w wigilię nowego roku, gdyśmy wyciągały kartki z imionami chłopców, wyciągnęła twe imię...
— Dajże pokój żartom — przerwał znudzony niemi Anania — jutro odjeżdżam, masz mi co do zlecenia?
— Weź mię z sobą — prosiła, przymilając się. Owczarz jakiś, wychyliwszy do dna, w winiarni miarę wina, stanął na progu i uszczypnął za ramię dziewkę.
— A niech cię paraliż... — ofuknęła się Agata, i wciągając Anania do winiarni pytała, czem go ma poczęstować?
— Niczem, niczem — wypraszał się student, lecz Agata nalała mu szklankę białego wina i, opierając się o kantorek, puściła wzrok daleko, ku dalekim, przez otwarte drzwi winiarni, widnym horyzontom.
— Skoro się zdobędę na nową suknię — mówiła — i na złote u koszuli guziki, natychmiast pójdę na służbę do Cagliari. Dość mam tej nory. Zobaczymy się wkrótce... Diavolo! a to sam bies chyba niesie tu teraz Antonia. Wiesz, tego, co się chce żenić ze mną i strasznie o ciebie zazdrosny. Idź już sobie, idź! Bywaj zdrów serdeńku.
Rzuciła mu się na szyję, przylgnęła do jego piersi, pocałowała w same usta i wypchnęła niemal za drzwi. Anania oddalał się, odurzony. Wytrzeźwiło go niechętne spojrzenie spotkanego na drodze Antonia.
Anania szedł, nie wiedząc dobrze dokąd idzie... zdawało mu się, że to Małgosię uściskał tak gorąco. Pragnął ją ujrzeć.
— A! — krzyknął nagłe, czując się pochwyconym w czyjeś objęcia.
— Kwiatku ty mój złoty! goździku. — wołała Nanna płaczliwym głosem, trzymając w ręku jakąś kopertę. — Odjeżdżasz! odjeżdżasz! Niechże cię Bóg prowadzi, niech zsyła na cię błogosławieństwo, jak zsyła na pola i łany zboża. Zobaczę cię jeszcze przed odjazdem lecz teraz przyjmij... Nie odmawiaj, bo mi serce pęknie z żalu.
Nie chcąc śmierci kobiety, Anania przyjął podaną sobie kopertę, lecz wzdrygnął się, czując na swem licu, obwisłe wargi pijaczki.
Ebbene — mruczała ucałowawszy go — wytrzymać nie mogłam. Wytrzyj dobrze swą twarzyczkę, zanim na nią spadną krocie pocałunków świeżych i wonnych, z różanych ustek dziewcząt, co cię jak cukierek zacmokają, kwiatku mój, goździku!
Anania milczał otrzeźwiony brutalną jawą ze snu błogiego, w jaki popadł po upajającym pocałunku pięknej Agaty. Wróciwszy do domu rozdarł kopertę i znalazł w niej trzy soldi[10]. Zadzwonił niemi, na szczęście, na dolę.
— Byłeś u „gospodarza” — pytała ciotka Tatana.
— Pójdę potem, teraz pora jeść obiad — odrzekł.
Zaraz po obiedzie wyszedł na dziedziniec i legł na ławie, pod bzem, dokoła którego brzęczały pszczoły i muchy. Powietrze było ciepłe; po przez gałęzie patrzał na białe smugi obłoków, przepływające spokojnie po szafirowem niebie. Czuł dziwną w sercu błogość; obłoki zdawały mu się mlecznym szlakiem a dawne wspomnienia, jak one, rozpierzchłe, nieuchwytne, przepływały przez myśl rozmarzoną, mięszając się z dopiero co doznanemi wrażeniami. Majaczyły mu pieśni samotne na polu, które obsiewał jego ojciec i szum ich głęboki do szumu morza podobny, a nad niemi niebo, błękitne, jasne a zarazem puste jakieś i smętne. W pamięci błąkały mu się wiersze oderwane, czyje? nie wiedział! o oczach jak niebo błękitnych i głębokich. Oczy to Małgosi. Nie! chyba nie! sąż w mowie ludzkiej słowa godne opiewać oczy Małgosi? Wiersze podobały mu się, bo ładne — więc powtarzał:

„Oczy błękitne, głębokie oczy,
Cudne... jak niebios przestworza“.

Ktoś mu tam mignął pod Pinią. Pocztarz o rudych wąsach, z listem w ręku. Dzwonił u wrót syndyka. Otwiera mu Małgosia... już już ujęła drobną rączką różową kopertę, biegnie, zamyka się w swym pokoiku... Ananii tchu w piersiach zabrakło... Ktoś go potrącił... pocztarz zapewne.
— Trzecia, pora ci synku do „gospodarza” — ozwał się nad nim głos ciotki Tatany.
Porwał się z miejsca z przymkniętemi jeszcze oczyma, blady po jednej stronie twarzy, zaróżowiony po drugiej.
— Spałem! — rzekł, przeciągając się leniwie — złą bo noc miałem..! Idę już, idę.
Poszedł, umył się, uczesał, stracił z pół godziny na rozdzielanie włosów to z prawej, to z lewej strony, to znów pośród głowy. Serce mu biło gwałtownie.
— Co mi się stało? — myślą! usiłując opanować wzruszenie.
— Jeszcześ nie wyszedł? spóźnisz się! — wołała z dziedzińca ciotka Tatana.
Oparł się o okno. Przywołał staruszkę.
— Co mu mam powiedzieć? — pytał.
— Powiedz mu, że jutro odjeżdżasz, że się postarasz zasługiwać zawsze na jego względy, wdzięcznem i synowskiem sercem...
— Amen! — skończył chłopak — a „gospodarz”, „kum” co mi powie?
— Dobrych rad udzieli.
— I nie wspomni o...
— O czem?
— O pieniądzach, o zapomodze — rzekł głos zniżając i spuszczając oczy.
— O! Bóg z tobą! — zawołała stara, podnosząc w górę ręce. — Co ci do tego! Nie twoja to rzecz!
— Idę...
Lecz zamiast do syndyka, poszedł do Bastianeddu, potem do ogrodu, żegnać ogrodnika, figi indyjskie, krajobraz, horyzonty, wszystko. Zastał ogrodnika leżącego na trawie w spoczynku, obok nieoddzielnej swej łopaty.
— Odjeżdżam wuja Pera! bądźcie zdrowi i bawcie się wesoło — mówił żartobliwie student.
— Co? — pytał ogrodnik, który przygłuchł bardzo w ostatnich czasach.
— Odjeżdżam — głos podniósł Anania — do Cagliarii, na studya.
— Za morze? A! i w Cagliari zobaczysz morze, Bóg z tobą. Stary wuj Pera nie ma czem cię obdarzyć... modlić się będzie za ciebie.
Anania zawstydził się, że tylokrotnie żartował ze starca, który tak miłosiernym był dla Rebeki.
— Czy nie macie wuju jakiego zlecenia do — stolicy? — spytał uprzejmie.
— Jakież mieć, mogę zlecenie — odrzekł starzec, patrząc na chłopaka i uśmiechając się — sam się zresztą wybieram w drogę.
— Dokąd? — zaśmiał się Anania, przypominając sobie, że wszyscy tu, nawet starcy zgrzybiali gdzieś się wybierają — dokąd wuja Pera?
— Daleko — odparł starzec, szerokim gestem wskazując horyzonty. — Tam, zkąd się nie wraca, za wieczności progi.

∗             ∗

Dopiero pod wieczór, przeszedłszy nie wiem ile już razy pod oknami Małgosi i nie dostrzegłszy ani razu dzieweczki, Anania zapukał do drzwi syndyka.
— Nie ma państwa w domu — rzekła mu otwierając drzwi służąca. — Niedługo wrócą. Można też było pofatygować się wcześniej — zauważyła z pewną arogancyą.
— Wcześniej mi się niechciało a panem jestem swej woli i czasu — odparł wyniośle Anania.
— Ha! — zamarmotała, wpuszczając go do domu służąca — zapewne weselej czas schodzi na zalecankach w winiarni, to też się nie przychodzi w porę do swego dobroczyńcy.
— Uf! — zaczerpnął powietrza Anania, opierając się o otwarte okno. I służka ta upokarzała go, naigrawała się nad nim dziś tak samo, jak owego wieczoru, gdy przyszedł był tu z Bastianeddu, po zupę dla Efesa. Więc nic się odtąd nie zmieniło? Anania pozostał czem był, synem sługi, obsypanego dobrodziejstwy swego pana? Łzy gorzkie nabiegały mu do oczu.
— Nie jestemże mężczyzną — myślał — nie lepiej żeby mi było rzucić wszystko, wszystkiego się odrzec, oraz żołnierzem zostać, czy ja wiem kim, ostatnim wyrobnikiem, byle mieć niezależność.
Odwrócił się od okna — na oświeconem księżycem biurku, dostrzegł różową o zielonych brzegach kopertę.
Krew mu uderzyła do czoła, w uszach zadzwoniło, instynktowo pochylił się nad biurkiem, wziął do rąk kopertę. Tak, była to ta sama, rozdarta i opróżniona. Doznał uczucia jakgdyby znalazł coś bardzo sobie drogiego i sprofanowanego. Wszystko, wszystko tedy było stracone. Poczuł wielką pustkę w sercu. Zdawało mu się, że własną jego duszę sprofanowano, zelżono, rozdarto.
Nagle, światło zalało gabinet, w którym się znajdował, weszła Małgosia; zaledwie miał czas wypuścić z rąk kopertę, lecz domyślił się, że ruch ten dostrzegła. Uczucie wstydu spotęgowało uczucie bólu.
— Dobry wieczór — mówiła Małgosia, stawiając lampę na biurku. — Zostawiono cię tu pociemku.
— Dobry wieczór — odrzekł, myśląc jak się wymknąć i nie pokazać się tu już nigdy więcej.
— Usiądź, proszę.
Patrzył na nią osłupiałym wzrokiem. Była to Małgosia, lecz w tej chwili nienawidził jej niemal.
— Przepraszam — zająknął się, — nie jestem niedyskretny, lecz... lecz spostrzegłszy tę kopertę — dotknął palcem fatalny przedmiot — nie mogłem się powstrzymać... spojrzałem.
— Od ciebie była?
— Ode mnie.
Małgosia zmieszała się i zaczerwieniła, natomiast Ananii spadł ciężar z serca, zrozumiał, uspokoi! się.
Duma, ból i wstyd doznany radziły mu obrócić w żart sonet; lecz Małgosia w spacerowej sukience, opasana jasno zieloną wstążką, tak była ładna, tyle jej świeżości użyczały rumieńce, że już chwilowa nienawiść, a nawet żal wielki, znikły chłopcu z serca, i myśli. Chciałby zgasić lampę pozostać z nią przy księżyca blasku, sam z nią, rzucić się jej do nóg, słodkiemi nazywać imiony, a Małgosi powieki wznosiły się i opadały w lęku — a może i nadziei wyznań, co mu się na drżące cisnęły wargi.
— List wpadł w ręce twego ojca? — spytał głos zniżając?
— Właśnie... śmiał się bardzo...
— Śmiał się?
— A tak. Przywołał mię, pokazał, nie mógł się domyśleć od kogo...
— Lecz tyś się domyśliła?
— Ja... ja...
Mówili z sobą szeptem, wystraszeni i wzruszeni wspólnością posiadanej tajemnicy... nagle Małgosia uspokoiła się i głos podniosła:
— Otóż i ojciec! — zawołała, biegnąc na spotkanie ojca, i wychodząc szybko z pokoju dodała:
— Anania przyszedł.
Chłopak czuł zimną i pulchną dłoń „gospodarza“ w swej dłoni, patrzał w jego błękitne oczy, widział złotą od zegarka dewizkę, zwieszającą na pulchnym brzuchu, lecz patrzał, słuchał, jak w śnie i nigdy już potem przypomnieć nie mógł ojcowskich rad i upomnień, których mu „kum” i „gospodarz” hojnie udzielał. Dręczyło go gorzkie zwątpienie, niepewność czy Małgosia wnikła w myśl ukrytą w sonecie? Co o tem myśli? Wszak nic nie wspomniała w krótkich chwilach słodkiego sam na sam... Nie wrócą już chwile podobne, nie wrócą! Zmieszaną była, prawda... to mu nie wystarczało; chciałby wniknąć do głębi jej serca...
Wszystko więc, wszystko na darmo! Odchodzi z niczem. Gdybyż mógł być pewnym, że go zrozumiała, że mu współczuje?... Szaleństwo, szaleństwo! Daremne wszystko daremne! W głowie mu się mąciło, zdawało mu się, że popada w jakąś pustkę bezdenną, a nad brzegiem przepaści brzęczą słowa signora Carboni.
— Bądź dobrej myśli, chłopcze — mówił ten ostatni, zauważywszy głębokie westchnienie, co się wydarło Ananii z piersi — bądź dobrej myśli, pracuj, ucz się, nie zawiedź położonych w tobie nadziei.
Małgosia wróciła, w towarzystwie swej matki. Signora Carboni uczuła się w obowiązku udzielić odjeżdżającemu nową porcyę rad, upomnień, zachęty. Małgosia chodziła z miejsca na miejsce, przebrała się, odmiennie zaczesała włosy, których kosmyk zwieszał się nad lewą skronią, a co główne, upudrowała się mocno. Oczy jej przytem nabrały szczególnego blasku, a usta płonęły. Przypomniał się Ananii gorący pocałunek Agaty i spojrzał na Małgosię tak wymownie, że chyba zrozumiała go tym razem, gdyż odchodzącego przeprowadziła aż do bramy. Dziedziniec srebrzył się w blaskach miesiąca, tak jak w ów wieczór dawny — gdy zjawienie się Małgosi rozbudziło było dziecięce sumienie Anania, pobudzając do wyznania ciotce latanie spełnionej, na współkę z Bastianeddu, kradzieży. Jak wówczas, tak i teraz, zdała mu się oderwaną od ziemi, anielską, niebiańską. Zdawało mu się, że uleci i nie doścignie jej nigdy. Pragnienie zatrzymania jej, objęcie w pół przepasanego jasną wstążką stanika, stawało się palące.
— Nie ujrzę jej już więcej, nie ujrzę — myślał, idąc obok niej — obym padł martwy na tym progu, nim go przestąpię.
Małgosia otwarła furtkę i, zwracając się do studenta dłoń wyciągnęła. Pobladła... a może by i to tylko odblask miesiąca?...
— Żegnaj... — szepnęła — pisywać będę...
— Zegnaj! — Czuł, jak mu uczucie serce zalewa.
I z połączonych uściskiem ich dłoni, wydzielało się coś wielkiego i strasznego i lubego zarazem, coś nakształt gromu i błyskawicy: padli sobie w objęcia, usta ich w pierwszym złączyły się pocałunku.




IX.

W Cagliari Anania odbył Liceum i uniwersytet. Studyował prawo.
Lata uniwersyteckie były intermezzem w jego życiu, melodyą słodką i rozkoszną.
Już w wagonie, patrząc na jesienne krajobrazy, poczuł przypływ nowego życia. Zdawało mu się, że się na raz zmienił, zrzucił z siebie starego człowieka, niby stare suknie ciasne i zdarte, a włożył nowe, obszerne i wygodne. Cóż go uszczęśliwiło, zmieniło? Czy pocałunek Małgosi, czy żegnanie się z ubogimi, maluczkimi przyjaciółmi i sąsiadami, czy uzyskana swoboda, co go zdala przerażała nieco; czy ten świat nowy, nieznany, szeroki, ku któremu dążył na skrzydłach pary i... nadziei?
Nie umiałby powiedzieć, nie wiedział, nie szukał. Dość, że się czuł jak upojony świeżemi i wonnemi wyziewami, z po za których wyłaniały się nieznane mu dotąd horyzonty. Zycie widziane po przez tęczę nowych wrażeń wyglądało bardzo piękne i bardzo łatwe. Anania sam w sobie czuł się silnym, pięknym, zwycięzkim — wszystkie drzwi stały przed nim otworem, najwyższe zniżały się progi. Wszystkie kobiety — naturalnie młode i piękne! — skłaniały się ku niemu.
Większą część drogi, łączącej Nuoro i Macomer przestał na platformie, pomiędzy wagonami, rzucany wstrząśnieniami pociągu. Mało kto wsiadał lub wysiadał na małych, pustych dworcach, dokoła których akacye zwieszały swe pożółkłe liście. „Ecco — zdawały się szemrać nad mknącym pociągiem, roniąc nań garstkę żółtych liści — bierz to smoku wzgardliwy, unieś z sobą. Tyś w ustawicznym ruchu, my w ziemię wiośle, nieruchome. Czegóż ci się chce więcej”?
— Tak — myślał student — ruch jest życiem — myślał i czuł w sobie ruch i siłę płynącej wody, nad biegiem której dziecięca jego duszyczka stała dotąd niby źdźbło trawy, uwięzionej w bagnie. — Tak, przekwitające akacye, którym wiatr żółte zrywał liście, prawdę mówiły: ruch, bieg szalony, zawrotny, oto życie.
— Cóż u dyaska! pociąg wrósł w ziemię, żółwim rusza się krokiem — niecierpliwił się Anania przy każdym dworcu.
Konduktor, znający z widzenia Anania, na prowincyi wszyscy się znają — strząsał popiół z fajeczki, odpowiadając najspokojniej.
— Dość mamy czasu. Jeśli ci para nie wystarcza postaraj się o skrzydła.
Oby skrzydła! latać! wzlecieć! Anania wzrok utkwił w nuraghe (rozwalone stosy kamieni), czerniejące na szczycie wysokiej skały, jak olbrzymie orle gniazda i zapragnął znaleźć się tam, sam z Małgosią, w ruinach, wśród woni mastykowego drzewa, w cieniu, śród widma przeszłości dalekiej, tajemniczej, o epickiem napięciu uczuć i życia. Zdawało mu się, że śród orłów sam był zolbrzymiał. Lecz już senne wzgórza Barbagia, zapadały za horyzonty, zaledwie szczyt Orthobene rysował się ciemny na bladem niebie. Rysował się, malał, majaczył zrębem, wystającą skałą, połyskiem... znikł. Góry rodzinne zapadły, jak zapada zachodzące słońce; na duszę podróżnego, zsuwał się mrok wieczny.
Żegnajcie! Żegnajcie! Smutek tęskny ścisnął serce chłopca. By ulżyć sobie pomyślał o pocałunku Małgosi, którego wspomnienie nie opuszczało go zresztą ani na chwilę. Przymknął oczy. Zdawało mu się, że czuje na swych piersiach jej pulsujące życiem piersi, na ustach usta. Upojenie wspomnienia silniejsze było od upojenia samego faktu. To, że się oddalał od Nuoro, nie smuciło bynajmniej Anania. Jakżeby w Nuoro potrafił żyć bez niej? Drgnął! Nie byłoż to snem... byłoż to jawą słodką... A jeśli teraz Małgosia żałuje... jeśli zapomni?... W miłości własnej czerpał otuchę. Podobny stan upojenia trwał dni kilka, zanim minęła pierwsza gorączka zmienionego trybu życia. Wszystko mu zresztą szło jak z płatka. Zdawało mu się, że sam Los, zmęczony prześladowaniem go, dogadza mu teraz aż w drobnostkach. Zaledwie przybył do Cagliari, znalazł mieszkanie, to jest śliczny pokoik, aż z dwoma balkonami, z których jeden miał widok na pyszny krajobraz, objęty z jednej strony wzgórzem, rozciągającem się w pół kole, z drugiej bezbrzeżnem morzem tak gładkiem czasem i spokojnem że się w niem odbijać zdawały parowców kominy i lodzi szare żagle. Z drugiego balkonu widok był na miasto różowe, z bastionami, ksatelem śród palm, kwiecia, o wyglądzie malowniczym, maurytańskim.
Przez jakiś czas Anania chętniej przesiadywał na tym drugim balkonie, pod którym biegła ulica szeroka, biała, obsadzona staremi na różowo pomalowanemi dumkami, wywierajacemi wrażenie wyróżowanych przekwitłych elegantek. Na płaskich dachach kwitły goździki, z balkonów zwieszały się aż do ziemi schnące na słońcu płachty barwne.
Ale nie na te skromne choć malownicze domki spoglądał Anania. Oczy jego biegły zaciekawione pysznym widokiem maurytańskiego miasta, którego średniowiecznych pałaców czyste i barwne linie rysowały się na tle nieba pełnego wschodnich blasków.
Chociaż październik dobiegał do końca, powietrze ciepłe było, jeszcze pełne woni jesiennego kwiecia i kobiety przechodzące pod balkonem Anania, a udające się do pobliskiego San Lucífero. odziane były w lekkie muślinowe lub jedwabne suknie. Zdawało się studentowi, że go siła czarodziejska przeniosła w zaczarowaną krainę. Wszystko go zachwycało: wytworna komnata, w której zamieszkał, ciepło, woń, barwy, życie nowe, swoboda, wszystko mu się snem zdawało. Ogarniała go też senność błoga, rozkoszna, po przez którą nowe wrażenia dochodziły go zamglone, lecz tem żywsze może. Wszystko wydawało mu się piękne, wielkie, wszystko: domy i pałace, ulice i kościoły. A ile tu byli ludzie, różności, bogactwo, zbytek.
Gdy po raz pierwszy przechodził około kawiarni Montenegro i spostrzegł towarzystwo młodzieńców o wymuskanych wąsikach i żółtem obuwiu, dziwnego doznał wrażenia: oto, przypomniała mu się naraz, aż w najdrobniejszych szczegółach, olejarnia, na przedmieściu, w Nuoro, pełna obdartusów i żebraków. Co też tam teraz porabiają starzy ci przyjaciele? Skromne, ciasne, nędzne, znane mu dotąd życie szło za nim krok w krok, szeroką wielkomiejską ulicą, wzdłuż maurytańskich pałaców i ogrodów, domów, kąpiących się w słońcu, wytwornych kawiarni, w odbłysku oślepiającem śródziemnego morza, w słońcu, lazurach, w zbytku, w wrzącej wesołości.
Pierwszy list Małgosi wzmógł w nim tylko radość nowego życia. List był prosty i tkliwy, pisany na dużym arkuszu białego papieru, okrągłem, pewnem, mezkiem niemal pismem. Co prawda Anania oczekiwał ćwiartki papieru zabarwionej niebiesko, ozdobionej zasuszonym jakim kwiatkiem i na razie zdało mu się, że listem tak białym i prostym Małgosia chciała mu dać uczuć swą wyższość. Potem dopiero, wyrażenia szczere i tkliwe, w nieszukanej swej prostocie, zdające się być dalszym ciągiem przerwanej z przyjacielem rozmowy, wzruszyły go do głębi serca. Odczuł ich szczerość, ciepło i wagę.
Pisała mu, że wieczoru onego długo stała w oknie, wyczekując aż pod niem przejdzie Anania, jak to zwykł był czynić w Nuoro. Smuciła się jego odjazdem lecz pocieszała się myślą, że się uczy i gotuje tem lepszą, wspólną obojgu przyszłość. Na zakończenie udzielała wskazówek, jak ma adresować odpowiedzi. Zaklinała go by wszystko, tymczasem, zachował w jaknajgłębszej tajemnicy, przez wzgląd na jej rodziców, co by się najpewniej sprzeciwiali przedwczesnym zamiarom i nadziejom.
Anania odpisał natychmiast wzruszony, uszczęśliwiony, lecz zarazem i nieco zawstydzony. Czyż nie nadużywał zaufania swego dobroczyńcy? Pocieszał się jednak myślą, że, kochając Małgosię, pracuje na jej szczęście, a rodzica nie krzywdzi bynajmniej.
Opisywał w liście Cagliari, morze, wszystko: „Gdy piszę — pisał — żabki skrzeczą w ogrodach, a miesiąc wznosi się na niebie, podobny do kuli z alabastru, po nad cimnemi szafirami morza. Ten sam to miesiąc, którego twarz blada przyświeca w Nuoro i wznosi się smętnie nad Orthobene... Czemuż zdaje mi się dziś bardziej lubym, łaskawszym, uśmiechniętym.“
Zaledwie wrzucił do skrzynki pocztowej pierwszy ten list do Małgosi, uczuł potrzebę wybiedz w pole, w szerokie, tak jak wówczas, w Nuoro, po wysłaniu sonetu. Czając, że tu, w ludnem mieście, nie może biegać tak, jak tam, skierował kroki ku wzgórzom Bonaria.
Wschodnia błogość rozlana była w wieczornem powietrzu. Ścieżka, wiodąca do świątyni San Lucifero, pusta była i miesiąc padał na nią po przez gałęzie drzew nieruchomych. Niebo zielonkawo błękitnawe nad perłową granicą horyzontów morza mieniło się, różowemi zasnute pasmami.
Wszystko zdawało się pogrążone w śnie cichym, czarownym. Anania usiadł na marmurowych stopniach świątyni, oświeconych księżycem i zapatrzył się w szeroką czarę żywem srebrem, pod blaskami miesiąca, kipiącego morza. Odbijały się w niem zielonkawe barwy nieba i pasem różowych obłoczków delikatne brzaski i migotliwe, złoto-szafirowe pawie i rdzawe głębie, a fale białe, miękka, puszystą pianą biły o brzegi — liliami konch morskich wżerały się w dzierzgane, kamieniste wybrzeże, odbiegając mieniły się perliste, opalowe. Na tle srebrzystem srebrzyły się żagle bark nieruchomych, niby rozpięte skrzydła uwięzionych czarodziejskiem zaklęciem olbrzymich motyli.
Nigdy mu jeszcze błogość tak pełnem, jak w tej chwili, nie zalała serca przypływem. Cała dusza Anania falowała, mieniła się, kipiała, jak ta, tam u nóg jego, pod blaskiem księżyca i szafirowej nocy rozwarta, bezbrzeżnego morza czara. Zdawało mu się, że jakaś moc czarodziejska przeniosła go daleko, na wschód, rzuciła na marmurowe stopnie zaklętego pałacu. Chciałby tu pozostać na zawsze.
W blasku księżyca odczytywał list Małgosi, całował, do serca tulił pisanie drogie. Z trudem otrząsnął się z rozmarzających wpływów miejsc i chwili; niechętnie wracał do miasta ścieżką, na którą drzewa rzucały nieruchome cienie, po przez które księżyc sypał potokami blasków. W ogrodach rechotały żabki... po morzu biegła nuta rybackiej piosenki... wszystko tchnęło rozkoszą życia... lecz pierś młodzieńca ogarnął nagle smutek i złe przeczucia.
Przechodząc wzdłuż ogrodów di San Lucifero posłyszał krzyki kobiet, grube słowa mężczyzn. Przyśpieszył kroku i wkrótce znalazł się na swej ulicy, o cichych domkach i powietrznych balkonach. Tu dostrzegł zbiegowisko ludzi. Okna pałaców jednak pozostawały ciemne i puste. Snąć zwykłe tu były, sąsiadom spokoju bynajmniej nie mącące zajścia, krzyki, klątwy takie, że trudno było uwierzyć, by usta człowiecze plugawić mogły.
We wrotach ogrodu, odziany w czarną, aksamitną kurtkę, gruby jakiś jegomość przypatrywał się z ciekawością i zajęciem ulicznej burdzie.
— Gdzie stróże nocni, zawołajmy policyę — zaproponował Anania.
— Po co — odrzekł jegomość, nie spojrzawszy nawet na studenta. — Po co? Nie mija tydzień, bez wmieszania się czynnego policyi w podobne sprawy, a powtarzają się codziennie, nie tu, to tam. Kłócą się, godzą i znów się biją. Trzeba rozpędzić dzierlatki — zawołał wreszcie jegomość, wymachując grubemi ramionami. — Poczekajcie! Do policyi! wszyscy do policyi!
— Co to? — pytał zdziwiony i przerażony Anania.
— Wiadomo co, dzierlatki! — odrzekł wzgardliwie nań spojrzawszy jegomość w czarnej, aksamitnej kurtce. — Nie ma się czemu tak bardzo dziwić. Powszednia historya.
Anania wrócił do domu blady i wzburzony. Gospodyni spostrzegła jego zmieszanie.
— Dzieciństwo — śmiała się — bagatela! codzienna historya! Dziewczęta i ich zalotnicy, co się czubią z zazdrości, jak koguty. Policya to uprzątnie.
— Kto to? zkąd są? — pytał gorączkowo, na balkon wychylając się Anania.
— Kto je tam wie! Ta słuszna, z Cagliari, jak mi się zdaje, ta druga z Capo di Sopra. Kto je tam zresztą wie.
Wrzaski nie ustawały. Wydzielał się z piekielnej wrzawy płaczliwy i skarżący się głos kobiecy, płacz dziecka. Anania trząsł się cały, lecz moc jakaś tajemna trzymała go przykutym na balkonie. W górze, błękitnawo-zielonkawa kopuła nieba, a na niej księżyc srebrny i gwiazd drżących korowody ciche... dalej, w mgłach miękkich, w pół zanurzone ogrody wonne i pałace maurytańskie... a tu zbiegowisko wrzeszczących i jak biesy rzucających się ludzi. W sercu Anania powstała i krew mu w żyłach ścięła myśl straszna...
Przy końcu ulicy rozległy się miarowe kroki, zbliżającego się patrolu. Dwóch mężczyzn, wydostając się ze zgiełku i zbiegowiska, wpadło do ogrodu i zginęło w jego ciemnych szpalerach, zwartych jak naw kościelnych stropy. Inni przycichli, kobiety rozeszły się w przeróżne zaułki, ulica opustoszała w nocnej ciszy... zdala dobiegał zgłuszony turkot powozów... żaby skrzeczały w najlepsze w ogrodach... Księżyc płynął zwolna po rozsrebrzonem niebie... lecz w duszy Anania nie przycichła burza. Snem mu się zdawał list Małgosi i tam, nad morzem, na stopniach świątyni, snem, czarodziejskich marzeń chwila błoga... snem, z którego brutalna zbudziła go jawa.

∗             ∗

— O Boże, Boże daj, by już nie żyła, by umarłą była. Zlituj się nademną Boże — modlił się Anania w duchu, w noc bezsenną, myśląc o swej matce.
Myśl, że mogła być podobną do tych tam w burdzie ulicznej dojrzanych kobiet, prześladowała go. Szczegóły, udzielone przy wieczerzy, przez gospodynię i służącą, uspokoiły go wprawdzie, że żadna z niech nie była jego matką, lecz wiedział, że tu czy tam, w Cagliari czy w Rzymie, Ola wiedzie żywot podobny do żywota kobiet, zamieszkujących na via San Lucífero, zkąd Anania postanowił wynieść się jaknajprędzej.
— Po co Małgosia pisała do mnie, po com jej odpowiedział? — pytał siebie. — A może Kobieta ta nie żyje już, umarła? Po cóż mam się odrzekać szczęścia i Małgosi? Ani się ona domyśla, żem zrodzon z grzechu i hańby... Jutro, tak, jutro, napiszę do niej, wszystko jej wyznam...
— Ale co, jak — pytał siebie, przewracając się w łóżku — po co manm to jej wyznawać? Gdyby gardziła mną, nie pisałaby do mnie... Małgosia sądzi, że Kobieta ta umarła... dla mnie przynajmniej umarła, nie istnieje... Ale ja czuje, że żyje i nie mam prawa zdradzić swych obowiązków, a obowiązkiem jest moim szukać matki, znaleźć... w twarz rzucić... A jeśli się nawróciła? Nie, nawrócić się nie mogła. Nienawidzę jej, nienawidzę, zabiję...
Straszne i zmienne obrazy majaczyły przed nim: widział matkę w towarzystwie kobiet-ulicznic i mężczyzn rozbestwionych, słyszał wrzask, kłótnie, bójki, trząsł się ze wstrętu i upokorzenia.
Około północy nadszedł kryzys łez obfitych, szlochał, gryzł prześcieradło, ręce łamał, głowią bił o ścianę. Zdarł sobie z szyi amulet, zawieszony przez Ole, w dniu, w którym go wywiodła z Fonni i opuściła. Odrzucił precz, zdeptałby i chciałby zdeptać wszelakie o niej wspomnienie. Nagle, własnym się łzom zdziwił, powstał, podjął odrzucony talizman, lecz nie zawiesił go już sobie na szyi. Pytał się czy cierpiałby nad tem wszystkicm tak bardzo, gdyby nie kochał Małgosi? Czy i wówczas wstydziłby się, tak okropnie wstydził swej matki? Zdawało mu się, że tak. Ponura pustka opanowywała zmęczone myśli i serce. Zmęczony, znękany starał się stracić pamięć o tem, co go dręczyło, wsłuchiwał się w szum wiatru i syk morza. Zdawało mu się, że tysiąc gromów rozsypuje się i wali na skały podwodne a w pamięci zarysował mu się bór ciemny, wichrem wstrząsany, w noc księżycową; zadrzewione stoki Orthobene kędy tylokrotnie zrywał fijołki, gdzie szum dębów zdawał mu się wówczas podobnym do morza szumu... Ból Anania przycichał, by z nową budził się gwałtownością.
— A jeśli się dźwignęła z upadku? — myślał o Oli. — Tak, czy owak, muszę ją szukać i odnaleźć, wesprzeć... Jeśli opuściła mię to dla mego dobra, gdyż w przeciwnym razie pozostałbym bez nazwiska, wychowania, nie byłoby dla mnie na świecie. Pozostając przy niej zostałbym żebrakiem, kto wie, szubrawcem może, złodziejem, zbójcą... A teraz... Ah! i teraz wyrzutkiem społeczeństwa jestem. Tak, czy owak, wszystko jedno... Nie, nie wszystko jedno, teraz mogę zostać własnych zasług dziedzicem... Lecz czy mię zechce Małgosia? Czemu by miała nie chcieć, gdzie wina moja, mamże nie swoją hańbę wieczyście na sobie dźwigać?... Małgosia kocha mię... pokocha za zasługi, pracę, miłość dla siebie. Kto wie zresztą, czy kobieta ta żyje jeszcze? Żyje! żyje! mówią mi to wszystkie me przeczucia, żyje młoda, piękna... Ile też lat mieć może? Trzydzieści trzy — cztery... O! młoda jeszcze!
Myśl ta zdawała się go wzruszać.
— Gdyby starą była nie miałbym już nic jej do przebaczenia. Ah! czemuż, czemuż mię opuściła!? U kolan jej nigdybym w zło nie popadł, pracowałbym w ubóstwie i niezależności, byłbym teraz sługą, owczarzem jak Juanne Atonzu, nie znałbym Małgosi, ni miłości, ni niedoli...
A jednak na samą myśl tego, co być mogło, gdyby przy matce pozostał, wzdrygał się, nie, nie smakowało mu ubóstwo, ani prości, ciemni wyrobnicy. Znosił wprawdzie wszystkie poziome trywialności środowiska swego w Nuoro, lecz zawsze z żywą i niezachwiana nadzieją bliskiej i lepszej przyszłości.
— O Boże! Boże! daj, by już nie żyła! Zmiłuj się, zmiłuj nademną — szeptał rozgorączkowany.
Złe, grzeszne pragnienie, ohydna, świętokradzka modlitwa — myślał po chwili. — Nie! nie umarła, żyje... Co tam! jestże naprawdę obowiązkiem moim szukać jej, znaleźć? Wszak mię opuściła! Cha! cha! skończone rachunki! skończone! Szalony jestem i Małgosia śmiałaby się, gdyby wiedziała, jak sam siebie zadręczam, jakie sam z sobą staczam walki. Nie pierwszy jestem, nie ostatni, któremu się coś podobnego przytrafia. Nie jeden tak, jak ja urodzony, idzie wysoko, powszechny zyskując szacunek. Tak... lecz ona cieniem moim... na krok mię me odstępuje. Szukać ją, odnaleźć muszę, wesprzeć, zamieszkać z nią razem, a wówczas?... wówczas żadna uczciwa kobieta z matką moją pod jednym nie zamieszka dachem... tak... żadna... Obowiązkiem moim wyznać wszystko Małgosi; napiszę jutro...
— A jednak! gdyby mię i wówczas chciała, kochała... — na samą myśl tę omdlewał z radości, lecz po chwili wątpił znów i rozpaczał.
Nazajutrz jednak nie pisał, jak to zamierzał, i ani nazajutrz, ani potem nie zwierzył się Małgosi z tajemnicy, co nim miotała, jak wiatr, gdy igra z opadłym liściem.
— Powiem to jej ustnie — myślał, lecz czul dobrze, że mówić z nią o tem nie odważy się nigdy. Wstydził się swej nikczemności i pocieszał się myślą heroicznego spełnienia tego, co obowiązkiem, misją swą nazywał, nawet w głębi własnego sumienia nie śmiać zapytać siebie; czy mu na to sił i charakteru stanie? Heroizm przedsięwzięcia otumaniał go. Odrzec by się go nie chciał, nie mógł.
— Czem że byłoby bez tego całe me życie — myślał i wówczas uśmiechał mu się niemal w romantycznem tem oświeceniu, los, który okrutnym przed chwilą mianował.
Od czasu ulicznej bójki, której był świadkiem, przestał przesiadywać, na wychodzącym na ulicę balkonie. Widok zaułków, z któremi policya sama poradzić sobie nie umiała, budził w nim odrazę. Wychodząc jednak z domu, lub wracając, spotykał często tę lub ową, z dwóch kobiet, o które poszła była wieczoru owego bójka uliczna. Ukazywały się na balkonach różowo pomalowanych domków, śród rozkwitłych goździków, zwisających szmat bielizny: siadywały na progu swych mieszkań. Zwłaszcza ta, o której mówiono, że jest z Capo di Sopra, słuszna i szczupła, o czarnych włosach i błękitnych oczach, przyciągała uwagę studenta. Zwano ją Marta Rosa. Ustawicznie bywała podochoconą. Były dnie, w które wychodziła na ulicę, brudna, nie uczesana, bosa, w podartych spódnicach, zatłuszczonych czerwonych kaftanach. Innym razem zjawiała się strojna, w zawadyackim kapeluszu, okrywce aksamitnej, fijoletowej, oszytej piórami białemi: Czasami siadywała na balkonie, udając, że coś szyje i przyśpiewując sobie głosem jeszcze dźwięcznym, piosenki, które przerywała, by obrzucić przechodnia gradem obelg, lub bezwstydnych zaczepek. Niełaskawą była zwłaszcza na sąsiadki, co ją mierzyły wzgardliwym spojrzeniem, lub których synów, czy mężów, nie udawało się jej pochwycić w swe sieci. Gdy śpiewała, głos jej dobiegał do pokoiku Anania, sprawiając mu wielką przykrość, a jeśli wdzięczna lub rzewna zwrotka wpadała mu w ucho, myślał:
— Ani się zastanawia nad tem, co śpiewa. Nie myśli to ani o Bogu, ani o śmierci, ani o podźwignięciu się z upadku. Zresztą, co by robiła? któż by ją przygarnął, dostarczył uczciwej pracy? Społeczeństwo nie dowierza pokutującym Magdalenom... Mogłaby wreszcie skrócić bieg spodlonego życia... Nic pozostaje jej nic innego...
Marta Rosa budziła w nim jednocześnie wstręt i litość i chociaż wiedział zkąd jest rodem, wyobrażał sobie czasem, że jest Olą, jego matką... Nie! poznałby Olę, przypomniał sobie... Myśli te dręczyły go niewymownie.
Pewnego wieczoru Marta Rosa, w towarzystwie małej i szczupłej blondyneczki, zamieszkującej w pobliża, zaczepiła studenta na ulicy. Odtrącił gwałtownie blondynkę i uciekł.
— Nieba! a gdyby Marta Rosa nią była? Po tem zajściu, kobiety, dostrzegłszy go, na ulicy, wyśmiewały, zasypywały gradem słów obelżywych. Parę razy musiał się uciec o pomoc do sąsiadów. Ci chcieli przywołać policyę, żałował potem tego.
Tymczasem czas biegł i po ciepłej jesieni nastała lekka zima, przerywana dniami wietrznemi, dżdżystemi, jak bywa pod wiosnę.
Anania uczył się z zapałem i pisywał długie i częste do Małgosi listy.
Miłość tych dwojga była podobna, jak dwie krople wody, do miłości tysiąca innych studentów ubogich i dziedziczek bogatych, lecz Ananii zdawało się, że nikt chyba pod słońcem nie umiał kochać tak, jak się oni z Małgosią kochają; że żaden mężczyzna nie odczuwał miłości, jak on ją odczuwa. Bądź co bądź, dręczyły go wątpliwości pewne. Nie był zupełnie pewny i Małgosi, zwłaszcza na wypadek, jeśli odnajdzie matkę. Na samą myśl ujrzenia dziewczęcia, krew biła mu do głowy, serce o mało nie wyskakiwało z piersi.
Liczył dnie i godziny dzielące go od upragnionej chwili. W całem mrocznem i niepewnem jutrze jego życia, olśniewał go promyk jeden, jedyny, spotkanie z Małgosią w czasie wielkanocnych feryi.
W miarę, jak czas płynął, niecierpliwość jego wzmagała się; nie myślał o niczem innem, jeno o różowej buzi Małgosi. Ta zakryła mu świat cały.
I w Cagliari, w pierwszym roku studyów, nie zaprzyjaźnił się z nikim, żadnych nie nawiązał znajomości. Czas wolny od nauki, spędzał na długich, dalekich i samotnych, nad brzegiem morza przechadzkach, lud przesiadywał na balkonie, z którego widok był na morze szafirowe pod szafirowem niebem. W przezroczu pomiędzy dwoma lazurowemi otchłaniami, przesuwały się cicho, niby widma, żaglowce różne i parostatki ciemne.
Pewnego dnia, o zachodzie słońca, skierował kroki ku wzgórzom Monte Urpinu, a z tamtąd w pola, gdzie migdały kwitną już w styczniu. Przecudne odkrył tam rzeczy, lasek sosnowy, ścieżki, któremi nikt nie chodził, wysiane mchem miękkim, na które promienie słońca, przedzierając się przez pinii delikatne kiście rzucały krążki złote! Na lewo roztaczały się łąki zielone, krzaki różowo kwitnących migdałów, żywe płoty, rdzawe w zachodzącem słońcu; na prawo gaje pinii cieniste, skłony gór, kwitnącemi irysami zasiane.
Rozradowany, oczarowany Anania chodził tu i tam, nie wiedząc gdzie się zatrzymać, na co patrzeć. Wszystko tu było śliczne i ponętne. Zrywał irysy, myśląc o Małgosi; śród asfodeli (złotogłowia), siadywał na wzgórzu, zkąd miał potrójny widok: na miasto płonące w zachodu skośnych blaskach, na łąki sinawe i stawy zielonkawe, na morze kipiące, pod zachodu purpurą, wszystkiemi barwy roztopionego złota. Niebo płonęło; ziemia roniła przenikliwe wonie, obłoki lekkie, białawe, jak liście kamelii, to znów o ostrych profilach i barwach rozgrzanego w ogniu bronzu przeciągały po niebie, jak karawany przeciągają przez puszcze sąsiedniej Afryki.
Zachwyt Anania granic nie znał. Dłonią i chustką do nosa powiewał niby na powitanie jakimś istotom tajemniczym, potężnym, wszechobecnym.
Istoty morza i nieba, ziemi i odległych horyzontów... Na usta rwało i słodkim dźwiękiem w złoto-lazurowe powietrze biegło imię Małgosi.
Odtąd, w miejscach tych upodobał sobie marzyć o niej, a że samotne były zdawało mu się, że jest ich panem i drażniły go kroki rzadkich przechodniów. Nieraz pozostawał w piniowym lasku, do późnego wieczora, wpatrzony w mieniące się czarodziejskie morze. Zatopiony w wysokich irysach, witał księżyc, ukazujący się bez blasku jeszcze i żółty, lecz już pełny, pomiędzy pinii lekkiemi gałązkami. Pewnego wieczoru siedzącego tak na stoku wzgórza, śród traw, na mchu aksamitnym, dobiegły go z głębokiego w łąki zbiegającego parowu, dźwięki dzwoneczków, pasącej się tam trzody. Zdjęła go tęsknota, tęsknota głębsza i większa, niż kiedybądź.
Przed nim, po za parowem głębokim, ścieżka biegła w dal nieskończoną. Rdzawe gałązki pinii rysowały się czarno i wyraziście w powietrzu niesłychanej przezroczystości. Ścielące się na skale mchy miały miękkość i połysk aksamitu. Na niebie Wenus samotna wyprzedziła siostry-gwiazdy, by się napawać urokiem zmierzchu zapadającego szybko na opalowe wody, na skalne, bogato dzierzgane wybrzeża.
O czem tak się zadumała gwiazda szczytna? Czy o nieobecnym kochanku, o Adonisie bladym? Anania porównywał siebie do tej samotnej na nieboskłonach gwiazdy, samotnej na firmamencie, jak on samotny był na ziemi.
Wzrok Małgosi spoczywał też może w chwili tej na gwiazdce złotej? A zia Tatana? Co też porabia tam zia Tatana?
W kuchni ogień płonie na kominie, a staruszka, gotując wieczerzę, myśli zapewne o nim, o nieobecnem, ukochanem dziecku. Anania wspomina o niej rzadko, nigdy prawie. Wyrzucał sobie egoizm i niewdzięczność. Cóż na to poradzi? Gdyby na miejscu dobrej ciotki Tatany, była u domowego ogniska tamta... myśl jego przebywałaby ustawicznie pomiędzy domowemi ścianami... Gdzież jest tamta, niezapomniana? Co porabia? Czy widzi tę na niebie pozostającą pierwszą gwiazdę?
Żywa, czy umarła? W nędzy li, czy w dostatku? Ślepa może, kaleka, chora, w więzieniu? Ostatnie to przypuszczenie wywołał usłyszany z dala dźwięk dzwoneczków, pasącej się w głębokim parowie trzody. Dźwięk ten przypomniał Ananii staruszka owczarza, skazanego na odsiadywanie kary w penitencyaracie św. Bartłomieja.
Basta! Chcąc przerwać myśli, rozdrażniające serca ranę, student powstał z miejsca, otrząsnął się, szybko zbiegł ze wzgórza, kierując kroki ku miastu i myśląc o zbliżających się wielkanocnych wakacyach.


∗             ∗

Nadszedł wreszcie dzień upragniony. Anania opuścił Cagliari, miotany sprzecznemi uczuciami: radości i trwogi. Bał się... czego? A no, wszystkiego. Bał się, że umrzeć może nagle, w drodze, nie dojechać do Nuoro i nigdy już, nigdy nie ujrzeć drogi pustej, pylnej, wiodącej do miasta, przedmieścia ubogiego z domkiem ciotki Tatany, horyzontów lubych, Małgosi.
— Gdybym jednak teraz, tu, nagle, umarł — marzył z czołem, opartem o szybę wagonu — pamiętałaby mnie zawsze!..
Dojechał zdrów i cały. Ujrzał góry rodzinne, rany wiejskie, horyzonty lube i tuż, wraz za dworem, obrzękłą twarz pijaczki Nanny, wyszłej na jego spotkanie. Czekała z godzinę co najmniej na nadejście pociągu. Ujrzawszy studenta, rozwarła ramiona i rozpłakała się z radości.
— Gołąbku mój! jagniątko! goździku! kwiatku.
— Witaj — wołał, wywijając się z jej objęć, i zrzucając paczki i paczuszki; koszyk, zawiniątko jakieś. — Bierz nieś i idź prosto, tędy... Ja tamtędy przejdę, idźże, idź prosto.
Biegł, pozostawiając za sobą kobietę zdumioną, ogłupiałą. Tak, musiał przejść przez główną ulicę, mniejsza z tem, że nakładał sobie drogi, tamtędy a nie tędy, bo tam pewnie Małgosia wyczekuje go u okna, a Nanna byłaby zbytecznym chyba świadkiem, niemych powitań i wzruszenia kochanków.
O! jakże zmalały, zwężyły się ulice! Domy przysiadły do ziemi! Wiosna, lecz wczesna jeszcze, blada, nie ta, jak tam rozkwitła, wonna...
Ktoś idzie! Franciszek Caschide szewczyk zarozumiały, napuszony. Wita go z pozorami radości! Bogdaj go!
Ebbene! jak się miewasz! Wróciłeś! Urosłeś, ho! ho! mężczyzna, a wyelegantowany, jak lalka z żurnalu mód.
Casehide oglądał ze wszech stron przybyłego ze stolicy studenta, zwłaszcza jego żółte obuwie. Anania drżał z niecierpliwości.
Wreszcie! odszedł gbur natrętny. Ananii serce o mało nie wyskoczyło z piersi...
Jakaś kobieta roztwarła drzwi, by się lepiej przypatrzeć przechodzącemu... słyszał za sobą kilkakrotnie głos podziwu: „on to, on sam, urósł, zmienił się.“ Nie zważał na nic, przyśpieszał kroku. Już jest na ulicy, zbliża się do domu syndyka... Krzyki jakieś? Szczęściem widać tylko bandę rozbawionych, środkiem ulicy pędzących dzieci. Chciałby biedź, jak one, roztrącając wszystko i wszystkich... Zwolnił kroku, zesztywniał... nie wypada! Poprawił sobie krawat, kapelusz, wyłogi palta — a palto było długie, modne, eleganckie, nie widziane jeszcze przez Małgosię, zapewne nie używane w Nuoro... Czy go pozna w tym stroju? Może i nie pozna... Otóż dom biały, zielone u okien żaluzye... W oknie nikogo! pusto! Na bogi, co to znaczy?
Wstrzymał kroku, drżał cały. Szczęściem ulica pusta była i tylko kogut czarny przechadzał się spokojnie, rzucając w powietrze, od czasu do czasu, ochrypłe ku-ku-ry-ku, lub ocierając dziób o kamienie. Że mu też to mogło smakować? Spodziewał się może natrafić na robaczka lub mrówkę a może, tak, po prostu, próbował mocy i twardości kamienia czy swego dziobu. Co tam! Trzeba iść, odejść... nie ściągać na się ciekawego wzroku przechodni. Anania odchodził pomału, jak ten tam kogucik czarny, oglądając się na puste, zamknięte okna... coś go ściskało za gardło...
W tem, zdało mu się, że zemdleje... Oknu otwarło się cicho, wychyliła się główka Małgosi. Twarz jej pobladła, a oczy miłosne spotkały się z jego wzrokiem... Anania zbladł, nie zdobył się ani na ukłon, ani na uśmiech; w głowie miał pustkę, ogień w sercu, a z utkwionych w siebie oczu Małgosi, nieziemskie pił rozkosze.
Odchodził zwolna, odurzony, odwracając się za każdym krokiem i dopiero spotkanie Nanny, z walizką na głowie, koszykiem w jednym, zawiniątkiem w drugiem ręku, otrzeźwiło go. Zaczerpnął powietrza i przyśpieszył kroku.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


CZĘŚĆ DRUGA.

I.

Wybiła godzina niepokoju dla żeglarzy i dla tych, co przez nieznane wody ku nieznanym puszczali się wybrzeżom.
Anania był właśnie pomiędzy nimi. Pociąg niósł go ku morzu. Smętny, jesienny zapadał wieczór. Dzierzgane w koronkę szczyty Gallura, rozpływały się w mglistej linii horyzontu; w powietrzu czuć było wilgotną ziemię; ostatnią pociąg mijał wioskę, której szara dzwonnica rysowała się na liliowem tle nieba. Anania przypatrywał się dziwacznym profilom gór, barwom obłoków, krzakom czerniejącym śród skał brunatnych i tylko obecność dwóch współtowarzyszów podróży: księdza i studenta, co jednocześnie z nim skończył szkoły — dodawały mu siły do powstrzymania łez, cisnących się do oczu.
Zresztą, wszak jest mężczyzną. Wprawdzie od piętnastego roku życia uważał się za skończonego młodzieńca, lecz teraz ma się, w najlepszej wierze, za przeżytego, chociaż młodość i zdrowie biją z jego oczu, z postawy słusznej i giętkiej, świeżej, złotawym wąsikiem ozdobionej twarzy.
Mrok wzmagał się. Kilka gwiazd zabłysło po nad szczytami Gallura, kilka ogni błysnęło wśród zarośli ciemnych. Żegnaj ziemio rodzima! wyspo cicha, kolebko luba, lecz nie wystarczająca, gdyż oblewające cię ruchomą falą morze, od ciepłego, twego łona odrywa najlepszych twych synów, jak wiatr, co na nadbrzeżnem gnieździe wzdyma zaledwie opierzonych orląt skrzydła.
Student patrzał na niknące rodzime krajobrazy i wzrok mu się mroczył w miarę wzmagającego się wieczornego zmroku. Od wieluż to, wielu już lat słyszał nawoływanie szerokiego morza, dalekich lądów!
Przypomniał sobie Bastianeddu i dziecięce projekty ucieczki z Nuoro, sny swe i marzenia, palące pragnienia, tęsknoty do tamtych wybrzeży, a w chwili rozstania się z wyspą rodzimą, czul, jak mu się serce ściska i żałował niemal, że i dla dalszych studyów nie pozostał w Cagliari. Było mu tam tak dobrze! W maju Małgosia przybyła na uroczystości Świętego patrona Efesa, z czego zresztą nie dość korzystał, pochłonięty przez napływ starych, z prowincyi znajomych. Wytwornie odziana, słuszna i pięknie zbudowana, z pysznemi bronzowemi włosami i błękitnemi oczami, pod długą i gęstą, ciemną rzęsą, powszechną ściągała na siebie uwagę. Odwracano się, patrząc za nią, a Anania niższy od niej i szczuplejszy, idąc u jej boku dumnym był i zarazem wściekał się z zazdrości. Zdawało mu się niemal niepodobieństwem, by ta piękność majestatyczna i milcząca, ze wzgardliwem spojrzeniem pięknych oczu, mogła go kochać, lub chociażby zwracać nań uwagę.
Mówiła istotnie mało, nie była zalotną i jak większość panien nie zmieniała nigdy wyrazu twarzy i intonacyi głosu, pod skierowanem na nią wzrokiem mężczyzn. Anania zapytywał siebie, czy jest to nieśmiałością, czy dumą i wzgardą powodzeń?
— Czy jej moja wystarcza miłość — pytał sam siebie. — Czy odczuwa, że żadna inna wyrównać mojej nie zdoła, żem wlał w nią duszę całą?
Kochał ją istotnie gorąco: ją tylko widział, inne nie istniały dlań kobiety, żadnej porównać z nią nie śmiał. Tkliwość jego wzrastała z dnia na dzień, zresztą dojrzewał, młodzieniec przekształcał się istotnie w mężczyznę, ona w kobietę; miłość Anania stawała się namiętną.
Miewał dnie i tygodnie gorączkowej niecierpliwości. Zdawały mu się wówczas nie do zniesienia długie, długie lata, co go dzieliły od szczytu szczęścia; zdawało mu się, że umrze z tęsknoty; kochał ją tem niemniej gorąco, cierpliwie, święcie.
W czasie ostatnich wakacyi parę razy znaleźli się sami, na dziedzińcu Małgosi, pod opieką służącej, która ułatwiała im porozumienie się listowne, pod dyskretnem spojrzeniem gwiazd nadniebnych, lub milczącego księżyca. Zwykle wówczas, kochankowie milczeli, Małgosia onieśmielona strachem, skromnością, bywała smutna i niespokojna; Anania wzdychał, uśmiechał się, uskarżał, zapominając o czasie, świecie całym i sąsiedztwie niedyskretnych może uszu.
— Chłodna jesteś — wyrzucał kochance. — Czemu mi nie powtórzysz słów coś pisała?
— Boję się...
— Kogo? Czego? Gdyby mnie twój ojciec zastał tu i porwał za kołnierz, odrzekłbym tylko: „Nie, nic robimy nie złego, połączeni jesteśmy na wiekuistość...” Nie bój się Małgosiu! Postaram się być godnym ciebie, mam przyszłość przed sobą, będę czemś!...
Nie odpowiadała. Nie mówiła mu, że gdyby się jej ojciec domyślał czegobądź... przyszłość zostałaby odrazu zburzona, zdmuchnięta... Dziewczyna spuszczała smutnie głowę.
Nieśmiałość jej i chłód drażniły studenta, podniecały w nim namiętność. Często widząc ją tak piękną i tak zimną, z odbłyskiem księżyca w stalowych, do oczu bożyszcz podobnych oczach, nie śmiał jej uściskać i tylko wpatrywał się w nią, drżąc cały, i sam nie wiedział; z bólu czy rozkoszy. Raz tylko powiedział:
— Patrz, Małgosiu, zdaję się być nędzarzem, żebrakiem u wrót zamkniętych przepysznego pałacu, na który oczu nawet podnieść się ośmielam.


∗             ∗

— Morze spokojne, Bogu chwała — odezwał się jeden z towarzyszów podróży, ksiądz.
Student zbudził się ze wspomnień i marzeń, spojrzał na zielonkawo-złotawe morze, co w zmierzchu i zdala zdawało się, spoczywającą pod światłem miesiąca, równiną. Wpół rozwalona chata, ścieżka wijąca się wśród zarośli i ginąca gdzieś na wybrzeżu, zarysowana, rzekłbyś, przez marzyciela, co roił o przeciągnięciu jej dalej, po przez falujących wód szlaki, pociągnęły wzrok młodzieńca. Przypomniał mu się, sam nie wiedząc czemu, René Chateaubriand’a, zdawało mu się że dostrzega na skale, nad morzem, melancholijny jego profil.
Nie, nie bohater to Chateaubriand’a, raczej Eudoro na dzikiem wybrzeżu Galii, dumający o dalekiej, kwiecistej Helladzie... I nie to jeszcze, raczej poeta, co pisał:

questa roccia granitica esta sal mare che fa?

...skała, chatka i ścieżka wśród zarośli biegnąca precz i ginąca gdzieś na wybrzeżu, znikły jak mijający profil przechodnia...
Wzmagał się smętek w duszy Anania. Zadawał sobie pytania, pozostające bez odpowiedzi, jak w wodę rzucone kamienie.
Czemuż nie mógł zatrzymać się dłużej na tem samotnem, na poły dzikiem wybrzeżu i czemuż dostrzeżony tam, na skale, profil, własnym jego nie był profilem. Radby zbudować dom nowy na ruinie tej tam chatki...
Dziwił się sam sobie, że myśli o podobnych niedorzecznościach i dziwił się znów, po co jedzie do Rzymu, na wydział prawny do „Sapienza“[11].
Po co właściwie zamierza studyować prawo? Kim będzie? Kim zostanie? Czem życie? tęsknotą, miłość i ból czem jest? Co też porabia Małgosia? Za co go pokochała? Czemu ojciec jego, Anania Atonzu, parobkiem jest tylko? i czemu zlecił mu, skoro dotrze do Rzymu jaknajśpieszniejsze i najpilniejsze zwiedzenie miejsc, gdzie są przechowywane znalezione w ziemi i wśród ruin starego świata, skarby? Waryat, szaleniec, zostający pod ustawiczną presyą wizyi ukrytych skarbów. Kto wie, czy i on, Anania, nie odziedziczy! po ojcu skłonności marzycielskich, pochłaniania się w jednej myśli... odmiennej od tamtej, nie mającej nic wspólnego z zakopanemi w ziemi, zamurowanemi pod kamieniami skarbami, lecz, bądź co bądź, chorobliwej, natrętnej, niezbytej, myśli o niej, o matce. Jestże jeszcze Ola w Rzymie? Czy ją tam znajdzie, jak, gdzie?
Annittia — cedził przez zęby towarzysz podróży student, wołając na kolegę zdrobniałym, przez kolegów używanem mu mianem — nie rozbecz się tylko w wagonie. Zycie życiem; bilet jazdy z krótkiemi tu i owdzie przystankami... Racz, by morska choroba nie spłoszyła twych słodkich marzeń.
Ksiądz, młody jeszcze, zaśmiał się wesoło, i pochylając ku Ananii, zawołał w miejscowym dyalekcie:

„Consolati, coro dum,
„Ca in s’itteru bi at trotta....“
„Pociesz się serce twarde, że cię do piekieł nie wloką.”

— Ha! żegnaj ziemio rodzinna! i obyśmy się nie pochorowali na morzu.
Morze było spokojne, ciche. Przeprawa rozpoczęła się pod dobrą wróżbą: księżyc oświecał wybrzeża, użyczając fantastyczności ogromnej skale Capo Figari, czyniąc ją podobną do cyklopa, sprawiającego czaty u samotnej wyspy.
„Żegnaj rodzimy kraju! kraju marzeń i tęskno ty!” Anania stał długo nieruchomy, oparty o balustradę na pokładzie parostatku, stał, dopóki sylwetka Capo Figari i wysepki, srebrzącej się na sinawem morzu, nie znikły mu z oczu. Towarzysz podróży, lękający się najspokojniejszego bodaj morza, zeszedł szybko z pokładu, Anania pozostał sam, blady i sztywny, przejęty wilgocią, smutny, zamyślony. Stał, dopóki księżyc, podobny do rozpalonej żelaznej kuli, nie zapadł w dali, w krwiste jakieś minięty... Zeszedł wówczas do kajuty, lecz zasnąć nie mógł, miał uczucie, jakgdyby całe jego ciało rozciągało się, to kurczyło rytmicznie, niezliczona ilość kół toczyła się po nim i na nim. Ogarnęły go najsmutniejsze wspomnienia. W szumie morza, bijącego o ściany kajuty, słyszał znane w Fonni wycie wiatru, wstrząsającego lepianką wdowy po rozbójniku. Smutne, było życie, w samem sobie smutne, puste, niepotrzebne. Po co żyć? po co?
Usnął wśród ciężkich myśli; zbudził się pokrzepiony, ożywiony, dobrej myśli. Usnął w ponurem państwie smutku, pod miesiącem, zapadającym ciężko w rdzawe jakieś odmęty i brzaski, budził się w ranek jasny, słoneczny, na złotej tali mieniącego się jak opale morza, w pobliżu Rzymu.
— Rzym! — serce biło mu gwałtownie, radośnie, jak wracającemu do domu pątnikowi. — Rzym! Roma! ojczyzna wiekuista, kochanka myślicieli, artystów, siostra i przyjaciółka, wierna Roma lekarka ran i cierpień serdecznych, morze zapomnienia, zaklęć przepotężnych mistrzyni, zła i dobra przepaść niezgłębiona.
Zdawało się Ananii, że mu się roztwierają ramiona, by objąć Rzym i świat cały. Już w Civita Vecchia, ciemnej i wilgotnej mieścinie, wszystko go zachwycało w słońcu poraniłem. Do towarzysza podróży, studenta Daga, mówił:
— Słuchaj! zdaje mi się, jakgdybym wkroczył do przedsionku olbrzymiego, tajemniczego, przepięknego gmachu, lub do czarodziejskiej podwodnej groty...
Daga, który rok już cały przemieszkał był w Rzymie, wydymał wzgardliwie policzki, śmiejąc się z entuzyazmu towarzysza.
Nadejście z hukiem i stukiem pośpiesznego pociągu, zdało się, przybyłemu zgłębi Sardynii studentowi, uderzeniem iskry elektrycznej, wywarło na razie wrażenie siły przepotężnej, lecz niszczącej.. Zdało mu się, że go na skrzydła porwał smok o gorejących oczach, i niesie wichrem, co zerwany z drzewa suchy liść unosi... aż ciśnie gdzieś na nieznane drogi, w odmęty radości nieobliczonych i nie zgłębionych jeszcze boleści. Tak, istotnie, porwało go i niosło życie, cywilizacya, fala ludzka, wszystko o, czem dotąd, w samotności rodzimej wyspy, marzył, za czem tęsknił, a co się dopiero wcielało w rzeczywistość. Oparty o portyerę wagonu patrzał na smętne linie rzymskiej Kampanii, zielonej, zaróżowionej jesiennem słońcem, podobnej do płaszczyzn rodzimej jego wyspy, lecz wrażenia krajobrazu, porównania i wspomnienia bladły wobec zbliżania się ku nowemu życiu. Wszystko: rzadkie domy i obmurowane zagrody, drzewa, zarośla, trawy na bagnistym gruncie, stada pasących się bawołów o pięknych rogach i przepięknem, smutnem spojrzeniu, oczu czarnych, wielkich, pod łbem siwym, wszystko mijało szybko, zawrotnie szybko, rozpędzone sykiem i zgrzytem i buchającą parą pociągu, a na niebie wzbijało się coraz wyżej słońce jasne, tryumfujące, po nad wszech rzeczy siłą i przemianom i zniszczeniu niepodległe, odwieczne.


∗             ∗

W Rzymie obaj studenci zamieszkali na trzeciem piętrze, olbrzymiej kamienicy na placu della Consolazione, u pewnej wdowy, matki dwóch telegrafistek w biurach któregoś z dzienników.
Towarzystwo kolegi Daga — przedstawiał on typ mieszany, miał twarz wesołą i głos hipohondryka, bywał na przemian ożywiony, to znów apatyczny, egoista i kpiarz, — towarzystwo Daga było na rękę Ananii, w pierwszych dniach pobytu w Rzymie.
Studenci zamieszkiwali wspólnie jeden pokój, przedzielony żółtą firanka, obszerny lecz nieco mroczny, o posadzce popsutej tu i owdzie, z małem, na wewnętrzny dziedziniec wychodzącem okienkiem.
Gdy po raz pierwszy Anania stanął u tego okienka doznał wielkiego przygnębienia. Naprzeciw wznosiła się wysoka ściana, brudno-żółta poprzerywana nieregularnie wysokiemi oknami, z których ulatywały ostre swędy kuchennych dymów i czadu, frytury i cebuli. Na poprzeciąganych z okna do okna drutach, wisiały różne różności.
Gdy Anania patrzał z rozpaczą na żółte mury i rozciągnięty nad niemi szmat wieczornego nieba, towarzysz jego, Battisto Daga, wskazał na po rozciągane druty i zaczął się śmiać wesoło.
— Spójrz na te szmaty, zabawnie wiatr je wydyma! Żywe się zdają. Patrz, tam, nie jest-że to ruszających się nóg para a tu tors... chudy coprawda i bezwładny. Zabawne, co?
Anania spojrzał na ukazywane przez towarzysza przedmioty. Istotnie druty zdawały się spełniać zadanie sprężyn w szopce.
— Tak jest i w życiu — dowodził student. Sznur przeciągnięty przez ciasne, wąskie, cuchnące podwórze. Ludzie, wichrem losu poruszane szmaty nad głębią pustą...
— No! nie złam kufra — zawołał Anania — dość mam twych filozofować. Wyjdźmy lepiej! tu się udu się można.
Weszli, chodzili długo, zmęczyli się okropnie, ogłuszeni zgiełkiem ulic, turkotem pojazdów i tramwajów, oślepieni lampami, oszołomieni gwizdem automobilów i bicyklów, a zwłaszcza ulicznym tłumem.
Anania czuł się śmiertelnie smutny, w obcym sobie tłumie, ściskał mocno ramię towarzysza. Czuł, jakgdyby był sam w pustyni, lecz pustynią tą było wzburzone morze. Wiedział, że gdyby tonął, niktby nie usłyszał jego krzyku i wołania o pomoc. Stratowanoby go, nie zauważywszy nawet jak poległy wygląda. Tęsknił za Cagliari, za balkonem swego pokoju, otwartym na szerokie horyzonty, za drżącym blaskiem wschodzącej wieczornej gwiazdy, zapalającej się nad najwyższych gór szczytem. Tu nie miał ni gwiazd, ni miesiąca, ni horyzontów, nic, jeno wstrętne rumowisko kamieni, mrowisko ludzi, co przybyłemu z dalekiej prowincyi studentowi, zdawali się nietylko obcy, lecz jakoby odmiennej jakiejś, pośledniejszej rasy.
Zwłaszcza w pierwszych dniach pobytu, Rzym widziany po przez mgły zmęczenia fizycznego i moralnego, po przez ciemną i niewygodną izbę przy placu della Consolazione, wywierał przygnębiające wrażenie. W mieście starodawnem, w ulicach ciasnych, ostawionych mrocznemi, cuchnącemi sklepikami, ślepemi ścianami lub zakratowanemi na parterze oknami pałaców, brakło światła i powietrza, w które obfitowały najnędzniejsze wioski rodzimej Sardynii. W mieście znów nowożytnem, gmachy przygniatały go olbrzymienia nie zawsze harmonijnemi rozmiarami, szerokie ulice zdawały się przeznaczone na korowody olbrzymów, place większemi były niż tankas[12] w Sardynii, a niebo za wysokie, za głębokie... O, nie, stanowczo Rzym nie był tem, czem mu się jeszcze w Civita Veechia być zdawał.
Nawet w uniwersytecie, gdzie się zapisał na prawo cywilne i kryminalne i uczęszczał pilnie, zwłaszcza na przepiękne lekcye Enrica Ferri, czekało go rozczarowanie. Studenci niespokojni byli, krzykliwi, roześmiani, jakgdyby drwili ze wszystkiego, z samego życia. Zwłaszcza w auli, na górze nr. IV, niezwykłe i mieszane tłumy oczekujące wykładów Ferri’ego, dokazywały przed zjawieniem się profesora. Często student wskoczył na katedrę, rozpoczynająć parodyę zapowiedzianej i przez większość z upragnieniem wyczekiwanej lekcyi. Powstawała wrzawa nie do opisania: oklaski, tupanie nogami, okrzyki: Viva il papa, Viva Pio IX! Viva Sant’Alfonso di Liguoro! Inni, a często sam katedrę profanujący student, naśladowali miauczenie kotów, pianie kogutów. Wzmagały się wrzaski, powstawały bójki — latały papierowe kule, nawet pióra i zapalone zapałki ciskane były na zajmującego, prawem kaduka, katedrę zuchwalca i dopiero nadejście ulubionego profesora Enrico Ferri, burzą, pełnych zapału oklasków, kładło kres swawoli jednych, niechęci drugich.
Z czasem Anania oswoił się o tyle z życiem kolegów, że dzielił ich sympatye, antypatye, krzykliwe manifestacye, lecz na razie, niepohamowana ta wesołość, gadatliwość i ruchliwość, zarozumiałość i sceptycyzm raniły go głęboko. Żałował niemal, że przybył do Rzymu.
Raz, z nadejściem wieczoru przechodził z kolegą Daga przez Pia Nazionale. Trotuary puste prawie były, lampy elektryczne zlewały się z błękitnawym brzaskiem powietrza. Okna pałacu della Banca, rzęsiście były oświetlone.
Młodzi ludzie przystanęli na trotuarze.
— Patrz! — zawołał Daga.
— Rzekłbyś wszystkie złoto Banku wyleje się przez okna — zauważył Anania.
— Bra-a-wo! — zawołał towarzysz. — Dowcip rozwija się, dzięki, zapewne, memu towarzystwu.
Dalej, znów przystanęli; tym razem obaj rozentuzyazmowani.
Na lewo nad niedającem się opisać tłem ulicy Quatro Fontane, niebo paliło się jasnym fioletem. Na prawo księżyc, wzbijał się, pełny i żółtawy, nad czarnym profilem Banta Maria Magiore, i rysował się niby na płycie srebrnej ryty.
— Idźmy do Colosseum — zaproponował Anania.
Poszli, długo napawali się tajemniczym i nieprzemożonym urokiem, spoglądając na księżyc, pomiędzy rozwalonemi lub trzymającemi się jeszcze lukami; usiedli wreszcie na ułamku strzaskanej kolumny. Obaj westchnęli.
— Czuję — mówił Anania — błogość podobną do cierpienia.
Dago milczał, odezwał się dopiero po długiej chwili.
— Zdaje mi się, że jestem na księżycu. Czy nie sądzisz, że tam na srebrnym globie, żyje się, mniej więcej, tak samo, jak tu, w tym umarłych święcie?
— Si! — szepnął Anania, odpowiadając wewnętrznej myśli. — Tuśmy dopiero w Rzymie, w prawdziwym.




II.

Deszcz padał rzęsisty.
Szare mroki zalewały izbę studentów, której mniej ciemną połowę Daga ustąpił przyjacielowi nie z wspaniałomyślności, lecz, że wysypiał się codziennie do dziesiątej, i wołał być dalej od okna.
Siedząc na łóżku Anania patrzał znudzony na żółtą kotarę, wywierającą wrażenie odłamu poplamionego wilgocią i błotem marmuru. Czuł się zdjęty głęboką melancholią, tak głęboką, że aż doświadczał fizycznego jakiegoś dławienia i bólu.
Nawet Daga wzdychał, przewracając się z boku na bok, na swem łóżku. Anania myślał:
— Cóż dolegać może temu bałwanowi? Bogaty, inteligentny, poważany, szczęśliwy.
Porównywał, domyślał się:
— Nie zakochany w nikim i ma rodziców co go ubóstwiają, ma niezależność, gdy ja... Ebbene! Czemże właściwie jestem, co mi właściwie dolega? Smucą mnie próżne cienie, przywidzenia mgliste. Szaleniec ze mnie, skończony waryat! Wszak kocham, nawzajem kochany, i mam przed sobą przyszłość spokoju i miłości. Nie brak mi ambicyi, prawda, lecz byle wyciągnąć ramiona, świat ujmę... Małgosia piękna, bogata, kocha mnie, czeka. Czegóż więcej pragnąć mogę? Pocóż się tak smucę?
Opuściła go już była uprzednia za domem tęsknota, gdy mu się przed oczarowanym wzrokiem objawiła Roma ze wszystkich swych piękności, potężnem zaklęciem, podobna do słońca rozpraszającego mgły poranku. Już ją pokochał tą wielką, niezmienną miłością każdego, co się jej przypatrzy, w nią wniknie miłością tak żywą i głęboką, że stojąc poranku pewnego na wyniosłości Belwederu willi Medici, zapatrzony w olbrzymią konchę zielonej Kampanii, zamykającej w sobie Perłę nad perłami, miasto miast, wśród ciszy horyzontów i ruin, wśród ciszy cudnych ogrodów willi Medyceuszów, gotów był pytać siebie, co więcej teraz kocha: rodzimy swój kraj, czy Romę przepiękną, nieśmiertelną...
Rozpoczął był studya i czuł już podmuch wielkiej Romy w małej swej duszy. Uczęszczał pilnie do uniwersytetu i biblioteki, zwiedzał muzea i galerye. Niektóre obrazy uderzały go nadzwyczajnie, zdawało mu się, że je zna, że je widział... Gdzie? kiedy?. Nie wiedział. Zapewne w uprzednich jakichś egzystencjach. Zastanawiając się nad tem jednak, przekonał się, że uderzało go tu podobieństwo niektórych figur do znanych mu w Sardynii postaci i tak: pewna Madonna Correggia przypomniała mu śniadą twarz matki Bnstianeddu, starzec Spagnoletto’a podobny był do biskupa z Nuoro, a w kopii portretu „Nieznajomego Toskańczyka”, którego oryginał jest w Wenecyi — znalazł coś z sarkastycznego uśmiechu, zio Pera, ogrodnika, „starym kotem” zwanego.
Codziennie na ulicach, kościołach, galeryach odkrywał coś nowego, przedmioty sztuki, rzeczy piękne, pobudzające podziw lub zachwyt. Piękną, przepiękną była Roma, i coraz głębiej wrastała mu w serce.
Lecz po nad zachwytem, przyjemnością, nauką, miłością, jak chmura, co wszystko przysłania, ciążył cień...
W wigilię onego dżdżystego poranku, wieczorem, około jedenastej, na pustej, mętnemi latarniami oświetlonej via Nazionale, rozmawiających pomiędzy sobą w rodzimym dyalekcie studentów, Sardyńczyków, zaczepiła ćma nocna;
Bonas tardas, pizzocheddos.
Wysoka była, brunetka, z mocno podkreślonemi oczyma, a światło lamp elektrycznych nadawało jej bladej, z futrzanego kołnierza wyłaniającej się twarzy, pozór trupi.
Tak, jak w Cagliari, gdy go zaczepiła na ulicy Rosa i jej jasnowłosa towarzyszka, Anania drgnął, odskoczył, zdjęty nieopisanym wstrętem i lękiem, pociągając za sobą towarzysza, który dawał ostrą odprawę kobiecie.
Za każdym razem, gdy na głównych ulicach lub ciasnych zaułkach spotykał błąkające się cienie kobiet, czuł, że mu się serce ściska.
— Ona to może — myślał za każdym razem, z uczuciem niewypowiedzianego bólu. — A teraz.... wszak kobieta zaczepiła ich w rodzinnym dyalekcie!
Siedząc na łóżku, po bezsennej nocy, po długich godzinach strasznych przypuszczeń, czuł się zniechęcony do wszystkiego:
— Daremne nadzieje — myślał. — Oszaleję chyba, gdyż tak dłużej żyć niepodobna... muszę się raz na pewno dowiedzieć. O! gdybyż umarła! Żywą czy umarłą odnaleźć ją muszę... Potom tu przyjechał, po to tylko. Jutro! jutro! słowo to powtarzam sobie codziennie, od przybycia, a gdy jutro nadchodzi zapadam w bezsilność... Co robić? Gdzie szukać? A jeżeli znajdę...
Tego to, tego bał się najwięcej, chociaż się sam przed sobą nie przyznawał... O tem zaś, co potem ząjśćby mogło, myśleć nie chciał.
Nagle przesunęło mu się przez myśl:
— A gdybym się zwierzył Dadze; ot teraz, zaraz powiedział mu: Battista! wychodzę do policyi, zebrać dan..,. Co by mi Doga doradził? Tak potrzebuje się komuś zwierzyć, z mego zadania, zasięgnąć rady... podzielić się gniotącym mię ciężarem. To już nad moje siły! Od tylu, tylu lat dźwigam to na sercu... chciałbym się otrząsnąć, jak z wstrętnego, ciężkiego łachmana... odetchnąć, oswobodzić się, wyrwać żmiję z łona. Powie mi może żem szalony, głupi, poradzi, bym dał pokój przywidzeniom chorobliwym... Może mię przekona...
— Smutny, ohydny dzień, — ciągnął, wodząc okiem po żółtym, deszczem spłukanym murze za oknem. — Tak, jak gdybym czytał romans Dostojewskiego, i widział na tle okna i u ścian izby tłum szary, zgłodniały... Niebo opada niżej, coraz niżej... Muszę iść zaraz, nie odkładając.
— Battista Daga — — zawołał powstając — nie wychodzisz?
— Nie — odrzekł śpioch leniwie.
— Pożycz mi parasol.
Pewny był, że mu Daga powie, gdzie parasol stoi, lecz ten odmruknął.
— Mógłbyś mi zrobić tę przyjemność i kupić choć jeden.
Anania, zwrócony do przedzielającej pokój zasłony odezwał się cicho, pomału:
— Muszę iść do policy i...
Urwał, czekał, by głos przyjazny rzucił mu ułatwiające spowiedź pytanie. Serce biło mu gwałtownie.
Daga poziewał. Po chwili z po za firanki ozwał się głos drwiący:
— Czy masz zamiar przyaresztować deszcz, co leje jak z cebra?
Anania roześmiał się, w sercu stłumił swą tajemnicę, na duszę mu padła większym jeszcze ciężarem, większą goryczą. A! nie! nie firanka to ich dzieliła, lecz mur gruby, nieprzebyty. Mur taki zresztą, wznosił się zewsząd pomiędzy nim jego bólem a współczuciem ludzi. Nie, od nikogo nie miał się spodziewać pomocy lub litości... na samym sobie polegać musiał...
Zbliżył się do lusterka, uczesał starannie, otworzył kuferek, wyjął swą metrykę, założył starannie za zanadrze, drzwi otworzył.
— Weżże parasol — zawołał za nim Daga. — Do dyabla, chce ci się włóczyć po mieście w taką pogodę!
Anania wyszedł, nie odpowiadając.
Deszcz lał, jak z cebra. Schodząc z ciemnych schodów student zatrzymał się chwilę, wsłuchując w plusk wody, lejącej się z rynien w rynsztoki z hukiem kaskady. Zdawało mu się, że lada chwila runie nad nim sklepienie klatki schodowej. Powietrze nasiąkło wilgocią. W sercu czuł chłód i smutek śmiertelny. Pomału szedł po ulicach zalanych i trotuarach, pod górę, przez wązki, pusty zaułek, przeszedł pod ciemnem, ponurem sklepieniem, spoglądając na mroczne sklepiki z wiktuałami, na których progu stały kobiety ubogie, obmokłe, dzieci brudne, mężczyźni od tygodnia nie goleni, w fartuchach, przed chwilą oderwani od warsztatu. W ciemnych norach węglarze podobni byli do biesów podziemnych, u wejścia gniły obierzyny od jarzyn i owoców, dalej w błotnistych oparach balii widać było praczki blade, ludność ubogą, nędzną, oddającą się cięższym robotom na rzekomej swobodzie, od skazańców na galerach. Smutniejszą też może, nędzniejszą...
Ananii przypomniała się lepianka wdowy po rozbójniku, w Fonni, kędy spędzał lata najwcześniejszego swego dzieciństwa. Przypomniała mu się olejarnia w Nuoro, goście tameczni, wyrobnicy, pracujący o pocie czoła, żebracy, pijacy. Czyżby przez całe swe życie skazany był na ocieranie się o podobne nędze?...
Po długiem i bezowocnem błąkaniu się po spłukanych deszczem ulicach, przemokły, zziębły wrócił do domu i zasiadł, by pisać list do Małgosi.
„Śmiertelnie jestem smutny — pisał — noszę się w sercu z gniotącym mię ciężarem. Od wielu już lat chciałem Ci się zwierzyć z tem, co w dżdżystym, zimnym dniu dzisiejszym wyznać ci muszę. Nie wiem jak wyznanie to przyjmiesz. Cokolwiekbądż postanowisz, proszę cię, Małgosiu, pamiętaj, że mi je dyktuje obowiązek, co mi cięży bardziej od zbrodni... Nie chcę się zastanawiać nad tem, jak przyjmiesz mą tajemnicę, gdyż do wypowiedzenia jej sił by mi nie stało. Postanowienie twe rozstrzygnie dla mnie, pomiędzy życiem a śmiercią. Gdy mówię o śmierci mam na myśli śmierć moralną, tę, co ciała nie zabija, skazując na powolne i tem okrutniejsze konanie, gdyż życie moje do mnie nie należy, należy do zadania... Czyż się nie domyślasz, Małgosiu? Nie! Wymówić słów tych nie zdołam... odepchniesz mię, usłyszawszy me wyznanie, a w boleści mej bezdennej czuję, nieprzepartą potrzebę zgięcia kolan przed tobą, ukrycia twarzy w twem łonie, jak dziecko spłakane, niewinne, a oskarżone i potępione, zanim...”
Tu się zatrzymał i list odczytał. Odczytawszy wziął pióro do ręki lecz nie miał sił kreślić słów dalszych. Kim była Małgosia, a on kim był? Kim owa kobieta! Czem życie? Kręcił się w błędnem kole pytań, nie znajdując na nie zadawalniąjącej odpowiedzi. Bezmyślnie patrzył przed siebie, w okno, na szmaty zmokłe, rozwieszone od okna do okna, wzdłuż ścian żółtawych. Zdjęło go ostateczne zniechęcenie, w myśli mignęło:
— A gdybym się zabił?
Podarł list rozpoczęty, pomału, na drobne kawałki, które znów układał, zamyślony w małe kupki, patrząc szklanem, zgasłem okiem na deszcz, na ołowiane niebo, na ścianę żółtawą i wiatrem poruszane różne części ubrania, zwieszające na poprzeciąganych, pomiędzy oknami drutach.
Pod wieczór deszcz ustał i obaj studenci wyszli razem na miasto. Niebo się rozjaśniło; w powietrzu był gwar budzącego się z pogodą, do życia miasta, a tęcza spinała nad Foro Romano łuk przepyszny.
Z pogodą poweselał lekkomyślny Daga, lecz Anania czuł się przygnębiony całym ciężarem swego smutku! Z dłońmi, zapuszczonemi w kieszenie palta, kapeluszem nasuniętym na oczy, usty zaciśniętemi, szedł szybko, automatycznie, na nic nie zwracając uwagi.
Jak zwykle, studenci przechadzali się po ludnej via Nazionale i Daga przystanął przed oknami Garroni’ego dla przejrzenia dzienników, gdy Anania szedł dalej, obojętny, wpleciony w nieprzerwany szereg spacerujących. Wpadł był właśnie pomiędzy kleryków, odzianych w purpurę, i Tedescht (czyli uczniowie kolegium niemieckiego), „małemi rakami” pospolicie w Rzymie zwanych. Jeden potrącił go niechcący. Anania zaklął głośno, budząc się z ponurych myśli. Klerycy szli długim ordynkiem, rzucając na szare tło ulicy odblask purpurowych lewitek, od których paliło się na trotuarze. Weseli byli i swobodnej myśli, żywi i ruchliwi jak płomień, przejście ich nie tylko rzucało w tłumie ulicznym pyszną barwną plamę, lecz i melodyę rozumianych, młodzieńczych głosów. Szli weseli, swobodni, obcy trosce o jutro, namiętnościom chmurnym, świecąc barwą zwierzchniej, malowniczej szaty. Anania spoglądał na nich z zazdrością i ozwał się do nadchodzącego Daga:
— W dzieciństwie swem znałem syna pewnego bandyty. Chłopiec wcześnie budził się do życia, marząc o pomszczeniu śmierci ojca. Obecnie dowiedziałem się, że wstąpił do zakonu. Jak to wytłumaczysz?
— Szaleniec! — odrzekł obojętnie Daga.
— Wcale nie — odparł żywo Anania — pragniemy rozwiązywać zagadki duszy ludzkiej i szaleństwem nazywamy to, czego nie rozumiemy.
— Co najmniej nazwać to mogę monomania — ciągnął Daga. — Szaleństwo jest nader skomplikowaną psychiczną tajemnicą, a jego najpospolitszym objawem monomania.
— Przypuśćmy... lecz chłopiec, o którym mowa, miał monomanię raczej bandytyzmu, atawizm grał w nim potężnie. Wstępując do stanu duchownego chciał, pewien jestem, w prostocie swej, zgłuszyć nieprzemożone instynkty.
— Brawo! Z deszczu pod rynnę! Zakonnik skończy u czubków. Człek normalny, świadomy rzeczy, nawiedzony przez jakąbądź monomanię, myśl wyłączną, powinien wywijać się z jej szponów stopniowo, systematycznie. Weźmy naprzykład miłość. Każdemu wiadomo, że jest manią, wyłączną myślą o wyłącznej jakiejś osobie, o tem, by się znajdować z nią razem, sam na sam. Najlepszem lekarstwem stworzyć stan rzeczy, bliski wyłącznemu temu pragnieniu... Chwilę! spojrzę tu — przerwał, zatrzymując się przed witryną, w której wystawione były portfele:
— Patrz! skóra krokodyla! — wołał.
— Masz może racyę — ciągnął w zamyśleniu Anania.
— Krokodyla. Na pewno krokodyla.
— Mówię o myśli wyłącznej...
— I pomyśleć, że skóra tych pysznych wyrobów żyła nad Nilem, w Nilu się kąpała!
— Głupiś! — zniecierpliwił się Anania. — Nie wiesz, gdzie się znajduje prefektura policyi? — spytał.
— Kto ją tam wie! Nie miałem nigdy do czynienia z jejmość prefekturą. Lecz ty sam dziś rano...
Basta! powiedz jeśli wiesz, gdzie się znajduje.
— O! zdaje ci się, żeśmy w Nuoro, gdzie wszyscy są sąsiadami. Tu prefektur i nie prefektur nie zliczysz. — Jedno biuro zdaje mi się jest w pobliżu San Martino di Monti. Tam przynajmniej spotkałem raz ziomka, służącego w prefekturze.
— Chciałbyś mi towarzyszyć? — spytał nieśmiało Anania, zawracając się w kierunku via Depretis.
Pobladł bardzo, ręce mu się trzęsły.
— Co ci? — pytał zdziwiony i nieco przestraszony towarzysz. — Na co ci ta prefektura? Co cię ugryzło? Czyś spełnił coś niezgodnego z przepisami kodeksu?
— Obciąłbym... to jest zlecono mi dostać adres pewnej osoby. Idźmy.
Przyspieszył kroku. Daga szedł za nim zaciekawiony i nieco zmieszany.
— Czyj adres? Jakiej osoby? Kto ci to zlecił? pytał. — Czy tam od nas? Nie róbże sekretu odpowiadaj!
Anania przyśpieszał kroku, milczał.
— No, powiedz — nalegał tamten, dogoniwszy go przy Santa Maria Maggiore. — Za kogo mię masz, proszę? Za psa, szpica? Powiedz, bo cię porzucę...
— Poczekaj tu chwilę — odrzekł Anania — nie długo się dowiesz... — odszedł.
Daga, zdjęty palącą ciekawością, przystanął na wysokich stopniach Santa Maria Maggiore. Przestał tam godzinę bez mała. Pomału zapomniał o tem co go niedawno zaciekawiało, nasycając się przepysznym widokiem, jaki miał przed sobą. Z oczyszczonego z chmur nieba zlewał się różowy blask zmroku, w rozłoconych jak wachlarz ulicach, biegnących ze szczytu Esquilmnu, zapalały się sznury latarni. Na placu, przed Santa Maria Maggiore, krzyżowali się przechodnie, mijały pojazdy. Na ruch wieczorny Daga spoglądał niby z przepysznej loży.
— ...Jest nitka, drut niewidzialny, co w ruch wprawia ludzkie te jasełka — myślał. — Przechodnie, śpieszą się, krzyżują, znikają... Każdy uważa sam siebie za coś wyjątkowego, wielkiego, za oś, do koła której świat wiruje. W rzeczy samej, pigmeje! Na iluż sumieniach i życiach ciężą przewinienia, zbrodnie może? Chociażby ten tam jegomość, w cylindrze nowym. Kto zaręczy czy kogo nie zabił nie zgładził z tego świata? Każdy ma troskę jakąś... Furda! nie każdy! Kłamstwem jest jakoby każdy się nosił z cierpieniem. Większość ludzi obchodzi się bez cierpień, jak i bez radości. Ci naprzykład, co uczęszczają na Pincio[13], nad czem mają biadać lub z czego się cieszyć? Gdzież się podział Anania Atonzu? Ależ oto i on. Czyż nie podobny do marionetki, poruszającej się, w takt piosenki Pulcinella: „Il dado e gettato“ kości rzucone, mosty spalone! Z wyżyn swej taniej filozofii Daga powitał ironicznym uśmiechem powrót towarzysza.
— Kości rzucone, co? — spytał, wydymając wargi i wymachując ręką.
Si, rzucone! — odrzekł Anania, opierając się o portyk kościelny. Przez chwil kilka zdawał się wpatrzony w zalane światłem i przechodniami ulice. W głębi najszerszej, wprost biegnącej, niby w lesie pałaców wyrąbane, w dalekiej perspektywie, Monte Mario, wzbijało na wieczornem przezroczystem niebie bronzowe swe masy. Anania przypomniał sobie górę Gennargentu, palącą się w ogniach zachodu, przestrach, co go śród tych wyżyn i samotności krwawych był ogarnął, zmyśloną, o zjawieniu się widma rozbójnika, historyę.
A teraz czuł przejmującą go tajemniczą trwogę wobec tego lasu murów i kamieni, z wysadzonemi światłem lamp szlakami, któremi płynęły niepowstrzymanym potokiem fale ludzkie, fale myśli, uczuć, bólu...




III.

Tak, miał racyę Battista Daga, stare bajki racyę miały, kości były rzucone. Policy a na prośbę i żądanie Anania Atonzu, studenta rodem z Sardynii, zajęła się poszukiwaniem Rozalii, vel Oli, Derios i pod koniec marca dała znać studentowi, że pod takim to numerem, przy via del Seminario, na najwyższem piętrze, zamieszkuje kobieta, rodem z Sardynii, której rysopis odpowiada udzielonemu przez studenta rysopisowi Oli.
Kobieta ta kazała się nazywać Maryą Obinu, rodem była z Nuoro, a od czternastu lat przebywała w Rzymie. Z razu wiodła życie nieco... podejrzane, lecz od lat kilku uspokoiła się, wiodła życie porządne, pozornie przynajmniej, utrzymując umeblowane pokoje, rodzaj familijnego pensyonatu.
Ananię wiadomość ta nie zbyt wzruszyła. Szczegóły były prawdopodobne! nie przypominał sobie dobrze rysów matki, wiedział tylko, że była urody słusznej, bruneta z jasnemi oczyma. Kobieta znana pod nazwą Obinu była też słusznego wzrostu, bruneta, z błękitnemi oczyma, a zkądinąd Anania pewnym był, że nazwisko Obinu, nie znane jest w Nuoro i nikt tam nic nie wie o żadnej Maryi, utrzymującej umeblowane pokoje w Rzymie. Szło więc o fałszowanie nazwiska lub pochodzenia... Bądź co bądź Anania czuł, pewien był, że kobieta znana policyi pod imieniem Maryi Obinu, nie jest, nie może być jego matką: Rozalią Derios. Pewność tę czerpał w przeczuciach i uspakajał się myślą, że Oli nie było w Rzymie, skoro prefektura znaleść jej nie mogła. Spełnił swe zadanie; mógł teraz spokojnie tu pozostać. Po dniach i miesiącach przygnębienia i moralnego naprężenia, odetchnął swobodnie.
Wiosna wtargnęła nawet na wązki, mroczny dziedziniec kamienicy przy placu della Consolazione, do tej studni żółtawej, wypełnionej kuchennymi wyziewy, głośnemi rozmowy służących i świegotem uwięzionych w klatkach kanarków. Powietrze ciepłe było i zarazem dziwnie świeże. Po zefirach nieba przepływały różowe obłoczki, z powiewem wiatru dolatywały wonie bzu i fijołków.
Oparty o roztwarte okno, Anania doświadczał tęsknoty głębokiej, lecz nie gryzącej. Zapach fijołków, obłoczki zaróżowione, mknące pod lazurami firmamentu, powietrze ciepłe, wiosenne, wszystko przypominało mu ziemię rodzinną, szerokie tam horyzonty, obłoki, kładące się na szczytach Orthobene, czepiające się sosen i pinii zielonych. Myślał o lasku na Monte Urpino, o samotności i ciszy skłonów zasłanych fijołkami i irysami liliowemi, myślał o tajemniczych szmerach dolin pod okiem jeno gwiazd drżących na nieboskłonie. Na tle tych wspomnień roztęsknionych, rysowała się postać wdzięczna Małgosi. Zdawało mu się, że widzi drobne jej nóżki, zatopione w wysokich trawach łąk kwietnych, rodzimych, włosy podobne do roztopionego bronzu, w słońcu wiosennem palące się o metalowych odbłyskach.
Wiosna rzymska wzruszała go o tyle, o ile rozbudzała wspomnienia tamtej wiosny na wyspie rodzimej. Tu wywierała na nim wrażenie czegoś sztucznego raczej, o zachodach słońca nazbyt już barwnych, o zbytecznem nagromadzeniu kwiatów i woni. Piazza di Spagna, u monumentalnych schodów, wiodących do Trinita di Monti, zdawał się jednym koszem kwitnących roślin. Drzewa na Pincio pokrywały się gęstym kwieciem; ogrody willi Borghese mieniły od tfijolków i renonkułów; ze ścian wysokich, w najciaśniejszych bogdaj zaułkach, opadały zwoje liliowych glicyn, i zielone wianki pilących się różyczek żółtych, mikroskopijnych; starożytne ruiny pokryły się pyszną purpurą niezliczonych maków polnych! Z dróg, przerzynających Kampanię, z via Appia, Nomentana, Salaria, silne i piękne, jak karyatydy, kobiety, wchodziły do miasta proste, o rzeźbiarskich kształtach i ruchach, niosąc na nieruchomych głowach olbrzymie kosze fijołków lub maków pąsowych. Przekupnie, na Piazza di Spagna, wyciągali ku przechodniom, forrestieri, cudzoziemcom, ramiona, uginające się pod ciężaremo okwieconych gałęzi migdałów i brzoskwiń. Było tego tyle i tak wiele, że się aż zdawało Ananii sztucznem nagromadzeniem na jakieś święto doroczne, na jarmark wiosenny.
Jakże inaczej bywało tam, daleko, za morzem, na Zachód. Anania przypomniał sobie dzieciństwo swe sielskie, pastwisko, porosłe wysoką, chwiejną trawą, ptaszki, kwilące w gąszczu krzaków, cichy szmer strumieni, rwący szum górskich potoków, tańce i susy cieląt i jagniąt, źrebiąt i zajączków na miedzy w cieniu olbrzymich dębów, czczonych jak bożyszcza przez owczarzy Barbagii. Przypominał drzemki słodkie w zagłębieniu skał, okrytych mchem miękkim, w znojne południe, na posłaniu z pierwiosnków i paproci, czombrów i mięty, przy żurczeniu miliardów kryjących się w trawach żuczków, brzęczeniu miriad pszczół zawieszonych na słońca promieniu, nad rozkwieconem zielem, z którego czerpią miody wonne a gorzkawe, jak sama istota ducha Sardynii.
Anania myślą przenosił się w tamtą, rodzimą, sielską wiosnę i nią się to napawał, siedząc, godzinami całemi, oparty o okno swej izdebki, zapatrzony w zaróżowione obłoczki, mknące pod głębokim lazurem rzymskiego nieba. Wyobrażał sobie, że jest w więzieniu, a że był zakochany, serce w nim omdlewało, tracił moc skupiania myśli i woli, myśli mknęły mu przez głowę, jak przechodnie uliczni, nie zatrzymywał żadnej, mijały, rzucając dokoła siebie długie cienie.
Bardziej, niż kiedy kochał się w samotności. Drażniła go obecność towarzysza i współlokatora, z którym coraz to mniej miał łączności. Daga irytował go na wszelaki sposób: pożyczał pieniądze, których nie oddawał, drwił zeń ustawicznie, wygadywał niestworzone rzeczy, stawał się nieznośny, ohydny.
— Zapatrujemy się na życie z wręcz przeciwnych punktów — mawiał — to jest tego, co ja widzę, ty nie dostrzegasz. Krótkowidzem jestem, lecz przez dobre okulary patrzę na ludzi i rzeczy, rozbieram do naga, dostrzegam całą ich marną małość, gdy ty, krótkowidz, jak i ja, nie nosisz niezbędnych okularów, nie możesz się na nie zdobyć.
Istotnie, zdawało się czasem Ananii, że mu zasłona przykrywa oczy. Czuł wówczas nieufność, ból i onieśmielenie w sercu. Sama nawet jego miłość dla Małgosi, w głębi swej trwożna była, nieufna, smętna, a z tęsknoty za niebem i krajobrazem ojczystym, z samotności, osłabienia właściwego wiośnie, obojętności na wszystko, co go otaczało, na życie wrzące z zewnątrz jak huk morza, życie, które był przeczuł, pragnął, lecz się niem nie zadawalniał, wytwarzało się większe jeszcze zniechęcenie. Czuł to i rozumiał.

∗             ∗
Pewnego dnia, przy końcu maja, zaszedł Dagę na miłosnej scenie ze starszą córką gospodyni.

— Wstydź się — zawołał ze wzgardą — niedawnoś amory obracał do młodszej siostry. Potrzebneż ci obie?
W głosie jego była ostra nagana.
— Cóż poradzę — zaśmiał się Daga cynicznie — jeśli mi się obie nawijają. Zresztą na zmianie świat stoi, korzystajmy z ogólnego porządku rzeczy. Obecnie kobiety występują w roli uwodzicielek; głupim byłbym, gdybym się opierał, do pewnego przynajmniej stopnia...
— Jak na tak młodego łżesz znakomicie — odparł Anania. — Zresztą, niektóre rzeczy przytrafiają się szczególnie utalentowanym — mnie naprzyklad nigdy....
— Gdyż osłom, zwłaszcza sardyńskim, wprzężonym w jarzmo swego zadania, w dreptanie na dreptaku, nic się nie przytrafia. Drepcze osioł taki, wkoło, wkoło, na miejscu i bożego światu nie widzi przed sobą. Gdyby się znalazł kiedy dość odważny kronikarz, co by chciał spisać żywot podobnej bestyi, nie wiedziałby, jak to jada i sypia, czego się uczy, czego żąda, czy ma zostać medykiem, adwokatem czy sklepikarzem, zamieszkać na lądach, wodach, czy w obłokach, gdyż egzemplarz taki we wszystkiem się różni od reszty śmiertelników.
— Zwłaszcza moralnem poczuciem — odburknął sucho Anania.
— Niejedno mógłbym ci na to odpowiedzieć, a po pierwsze, że moralność jest rzeczą względną, zależną od okoliczności. Taki osioł najmoralniejszym bywa pod słońcem, gdy nie ma okazyi być niemoralnym. Nie moja wina jeśli córki gospodyni, wiedząc, żeś zaręczony, zwracają swe łaski i elektryczne spojrzenia na mnie, który zaręczony i zakochany nie jestem przecie.
— Ja... zaręczony? — krzykną! Anania — kto ci to powiedział?
— Kto? Albo ja wiem. Wiem coś tylko o pewnej Małgosi, dość głupiej, by więdnąć w wyczekiwaniu wiernego swego osła.
— Zabraniam ci, słyszysz, zabraniam wymawiać to imię — z wściekłością zawołał Anania, przeskakując z zaciśniętą pięścią do towarzysza.
— Na dół ręce, bo mi krogulczemi palcami oczy wykolesz — zawołał Daga — kpię z ciebie i z twojej Małgosi i ze wszystkich narzeczonych pod słońcem. Pal ich...
Anania opamiętał się i zaczął gorączkowo pakować rzeczy swe i książki.
— A! — zgrzytał zębami — wyniosę się ztąd natychmiast. Bawcie się tu sobie bezemnie, na swój sposób głupi! niegodziwcy! wynoszę się, wynoszę...
— Szczęśliwej drogi! — wołał, rzucając się jak długi na łóżko, Daga. — Nie zapomnij jednak, że w pierwszych dniach twego tu przybycia, dostałbyś się tysiąckrotnie pod kola tramwaju, co ci się zdawał smokiem apokaliptycznym, gdyby cię nie wsparło moje ramię.
— A ty pamiętaj — woła! Anania, rozdrażniony drwinami kolegi — pamiętaj... zarumienił się i urwał nagle.
— Com ci winien? Pamiętam doskonale dwadzieścia siedem lirów. Plwam na twoje kapitały. Ojciec mój ma siedem pastwisk pod rząd... czy słyszysz, siedem pastwisk...
— Wiem, z rzeką śród nich, wtem — wołał zbierając książki Anania. — Kpię z twoich pastwisk, z ciebie, twego ojca...
— Nawzajem, ja z ciebie.
Tak wymyślali sobie ci dwaj młodzi nadludzie^ którym niedawno w Koloseum, ziemia zdawała się zaciasna i chcieli przechadzać się na srebrnym globie miesiąca. Anania opuścił mroczną izdebkę, w kamienicy przy Piazza della Consolazione, z postanowieniem nie wrócenia tu nigdy.
Zaledwie wyszedł z sercem wzburzonem i goryczy pełnem, skierował kroki na Corso i nie spostrzegł się nawet, gdy się znalazł na ważkiej ulicy del Seminario. Było to w południe gorące, ochładzane powiewami silnego, wschodniego wiatru. Markizy nad oknami i drzwiami sklepów falowały, bijać po czole rzadkich przechodni, w powietrzu z wilgocią świeżo polanej ulicy mieszały się wonie kwiatów, korzeni i pieczywa.
Anania czuł, jak mu wszystkie nerwy drgają. Na via del Seminario spotkał kilku kleryków, księży paru w rozwianych sutanach. Zdawało mu się, że spłoszył stado kruków. Przypomniał sobie pewien wieczór kłótni w Nuoro, z Bastianeddu i poczuł wstręt nieprzemożony do Daga, przedstawiającego skończony typ próżnego i cynicznego Sardyńczyka.
W takiem usposobieniu zadzwonił do drzwi Maryi Obinu.
Otworzyła mu kobieta słuszna i blada, w ubogiej czarnej sukni. Anania zmieszał się, pewny był, że widział gdzieś te zielonkawe oczy.
— Signora Obinu? — spytał.
— Jestem — odrzekła grubym głosem.
— Nie! — cofnął się student w najdalsze i najgłębsze swe wspomnienia — nie ona to, nie jej to głos.
Wszedł. Pani Obinu przeprowadziła go przez ciemny przedpokój, co wiódł do szczupłej bawialni, gdzie go odrazu uderzyły rozmaite, Sardynię przypominające przedmioty: głowa sarny, para rogów jelenich. Przypomniał mu się i żywiej niż kiedy przed oczyma duszy stanął wpółdziki a uroczy rodzimy krajobraz. Obiegły go znów wątpliwości.
— Chcę wynająć pokój — mówił. — Pochodzę z Sardynii, studentem jestem.
Wzrokiem mierzył ją od stóp do głowy. Lat miała może trzydzieści siedem, osiem, biada i chuda, nos miała cienki, przezroczysty niemal, włosy gęste, czarne, zaczesane na sposób, w jaki noszą kobiety w rodzimym kraju, mocno splecione, grubym węzłem spadające na szyję. Posiadała wdzięk pewien.
— Sardyńczyk — odparła, uśmiechając się sympatycznie. — W obecnej chwili wszystkie pokoje zajęte, lecz gdyby się pan zgłosił za parę tygodni, będzie pokój po Angielce, co odjeżdża.
Anania chciał pokój ów obejrzeć. Wprowadziła go do izdebki ciasnej, w której panował największy nieład. Łóżko stało po środku, pomiędzy dwoma kutrami, wypełnionemi książkami i starożytnościami. W gumowej olbrzymiej miednicy, służącej do mycia Angielce, mokła olbrzymia gałęź mimozy. Okno wychodziło na miniaturowy, na płaskiego dachu tarasie, werydarz, jeden z tych klasycznych rzymskich werydarzy, do których słońce nie zagląda nigdy. Na stoliku leżała otwarta książka „Mądre,“ „Matka” przez Giovani Cena. Anania zdecydował się szybko. Wynajmie ten pokoik. Przechodząc przez ciemny przedpokój dostrzegł szeroką stojącą tam kanapę.
— Chciałbym opuścić jak najprędzej, natychmiast dotychczasowe moje mieszkanie... — rzekł — mógłbym może zanim Angielka wyjedzie sypiać tu, na tej otomance... Kładę się późno, wstaję rano... nie przeszkadzałbym nikomu...
— Przedpokój jest przechodni — zaznaczyła kobieta.
— Widzę dobrze, że to przedpokój tylko, lecz zadowolniłbym się tymczasem...
— Miss, co prawda, kładzie się wcześnie, lecz tamci dwaj: il cavaliere i sinior Cisi, wracają zwykle późno.
— Co mi tam! przez parę tygodni...
Weszli do bawialnego pokoiku, Anania zatrzymał się przed wypchaną głową sarny.
— A może to Ona? — biegało mu w myśli. Dziwił się sam sobie jak był przy tem spokojny i zdawało mu się, że spokojnym pozostałby, gdyby się mu nawet kobieta przyznała w tej chwili, że jest jego matką. W rzeczy samej i w głębi duszy wrzała w nim burza uczuć. Śledził ze skupioną uwagą kobietę i aż do najdrobniejszych szczegółów jej otoczenie.
— Przedmiot ten niewątpliwie pochodzi z Sardynii — począł, ukazując rozpostartą na ścianie skórę bawoła — używa się to zwykle pod nogi.
— Dar to mego ojca, który był zawołanym myśliwym — odrzekła spokojnie kobieta.
— Kłamie — myślał Anania i obojętnie wodząc okiem po ścianach spytał:
— Wszak pani rodem z Nuoro?
— Tak jest. Urodziłam się w Nuoro, w czacie przejazdu tamtędy moich rodziców.
— Co do mnie — mówił z udaną obojętnością, bawiąc się rogiem jelenim — urodziłem się w Fonni... Zowią mię Anania Atnnzu-Derios.
Odwróci! się i spojrzał jej prosto w oczy. Ani drgnęła.
— Nie! nie ona to! — myślał i spadał mu z serca ciężar. Kobieta ta była mu niczem. Wieczorem, gdy przyniesiono z Piazza della Consolazione kuferek jego i książki rzekła mu:
— Na tę parę tygodni ustąpiłam panu mój pokój.
Protestował daremnie, kuferek i książki były już tam wniesione. Doznał błogiego uczucia, wchodząc do pokoiku gospodyni: długi i wązki zdawał się celą zakonną, z nizkiem, twardem łóżkiem, pełny woni lawendy, przypominał mu kraj rodzimy. Wzdłuż ścian wisiały obrazki święte, trzy krucyfiksy, trzy gromnice i palmy wielkanocne w wieńcach z papierowego kwiecia, pęk medalików nad łóżkiem, a w kątku paliła się lampka drżąca przed św. duszyczkami w czyścu, to jest obrazkiem na którym, z błękitnawej otchłani odmętu, wznoszą się błagalne ramiona ku trzem na czerwono malowanym płomieniom. Co za różnica pomiędzy tym pokoikiem a tamtym, zamieszkałym przez Angielkę. Różnica pięciu czy sześciu wieków w czasie ducha.
Ananię zdjęły silniejsze, niż kiedy bądź posądzenia. Czemu Marya Obinu ustępowała mu dobrowolnie swą izdebkę? Zbyt była uprzedzająca i uprzejma.
W czasie gdy otwierał kuferek zapukała do drzwi i, nie wchodząc, spytała, czy nie trzeba czasem zgasić lampki przed „duszyczkami.”
— Ależ nie! — odrzekł głośno — proszę wejść, mam coś do pokazania.
Weszła blada, spokojna, uśmiechnięta; zdawało się jakgdyby od lat wielu znała nowego swego lokatora, sprzyjała mu sercem całem.
Anania trzymał w dłoni przedmiot dziwny: woreczek z materyi uszyty, przetłuszczony, zawieszony na sznureczku porwanym zniszczonym przez długie lata użycia. Pokazał to kobiecie, wpatrując się w nią bacznie, z oddechem zapartym w piersiach:
— Dowód, żem pobożny — rzekł, siląc się na spokój.
La ricetta di San Giovanni, niezawodny środek dla odpędzenia pokus — odrzekła.
Uśmiech znikł z jej ust pobladłych. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi studenta.
— Pan w to nie wierzy — mówiła pomału, surowo. — W takim razie lepiej spalić. Rzecz to święta i niezawodna.

∗             ∗

Długo nocy tej, siedząc na posłaniu przejętem wonią lawendy, Anania myślal o tem, o mu leżało na sercu.
... A jeśli istotnie Maria Obinu jest Olą? Tak blizką i tak daleką!.. Jakaż dłoń tajemnicza a wszechpotężna przywiodła go tu i rzuciła na łoże przesiąkło zapewne jej łzami, na którem, spoczywając, marzyć i śnić musiała nieraz o opuszczonem swem dziecięciu. Dziwne bo jest życie! — Nicią, którą los pociąga, a na której automatyczne ruchy wykonywują ludzie jak te tam wiatrem poruszane, na drutach, wzdłuż okien, wewnątrz dziedzińców, rozwieszone, brudne, poszarpane szmaty.
Byłaż nią, była? Prawdopodobnie tak! Dosięgnął swego celu, popychany przez moc tajemniczą, dłonią przeznaczenia wiedziony, siłą, wolą sugestionowaną mu... Ale przez kogo? po co? W głowie mu się mieszało. Przywidzenie! Nerwy! Maryn Obina nie była Olą, być nią nie mogła. A jeśli?... Jakże obcą mu się stała! Czy domyśla się tylko śród jakich wątpliwości i męczarni syn się jej tu wije. Czemuż się nie da poznać, czemu zwleka, czego się boi? Czy poznała amulet?
Nie, nie, nie Ona to. Matka, rodzona matka, zdradziłaby się czem bądź wobec syna. Szaleństwem byłoby wątpić o tem... Ale... czy nie szaleństwem, aby też polegać, na utartych, z prawdą często nic wspólnego nie mających wyobrażeniach? Kobieta, gdy jej to potrzebne, potrafi zapanować nad najgwałtowniejszemi wzruszeniami. Boi się czegoś... wszak go opuściła, wyrzekła się go! Tembardziej winna się obecnie wzruszyć, szlochać, drżeć cała. Matka jest przedewszystkiem matką, dopiero później kobietą. Zresztą Ola, wieśniaczka, dziecię pogardy, nie potrafiłaby chyba zdobyć się na tyle przebiegłości, tak doskonale zapanować nad głosem krwi, natury. Nie potrafiłaby! Co tam nad tem głowę łamać! Marya Obinu, jest Maryą Obinu i tyle tego, dobrą, miękką, sympatyczną kobieciną, co miała dość siły, a może tylko dość szczęścia, by się podźwignąć z upadku, a pokutę zasadza na praktykach religijnych, wątpliwej wartości. Takie to pospolite! Nie! nie jest ona jego matką.
— Zresztą badać jeszcze będę — myślał — zmuszę, by mi opowiedziała całe swe życie... Ha! może i ona? Osioł ze mnie! Nie ona, nie ona — pewien tego jestem, nie ona to.
Przypomniała mu się pierwsza noc spędzona ongi w Nuoro, ukradkowy pocałunek ojca złożony na jego czole, gdy udawał śpiącego. Położył się i mimowoli czekał aż się drzwi otworzą cicho, cichutko, do izdebki wsunie się cień kobiecy i w slabem, drżącem świetle, płonącej mdłym płomieniem przed „duszyczkami” lampki pochyli się nad jego wezgłowiem...
— A wówczas co mam zrobić — pytał siebie, drżąc cały — udawać, że śpię... Osioł ze mnie, po co te myśli!
Ruch i gwar uliczny z pobliskiego placu del Pantheon, zmniejszał się, oddalał, przycichł jak konające, coraz rzadsze, co raz cichsze westchnienia. Anania słyszał, jak wracali do siebie, późno powracający z miast, sąsiedzi. Dom, ulica, miasto, zapadły w ciszę senną... Anania zasnąć nie mógł... Przeszkadza mu tam przed „duszyczkami” migocąca lampka. Bogdaj ją...
— Zgaszę — myślał, lecz długo nie mógł się zdecydować wyjść z łóżka. Wstał wreszcie... Coś zaszeleściało? Drzwi były wpół otwarte... Boże! Rzucił się na posłanie, przymknął oczy, czekał... serce mu biło gwałtownie, skronie pulsowały, coś dusiło go w gardle...
Drzwi się nie rozwarły... Pomału student uspokoił się, śmiejąc się ze swych przywidzeń... lecz lampki nie zgasił.




IV.
Roma, i czerwca.

„Małgosiu moja!
„Przed chwilą otrzymałem list twój i śpieszę ci odpowiedzieć. Jestem jak oszołomiony. W tych dniach kilkakrotnie brałem pióro do ręki, chcąc pisać do Ciebie, lecz nie mogłem. Tyle ci mam do powiedzenia. Zmieniłem mieszkanie. Onegdaj posprzeczaliśmy się z B. D., którego zastałem w objęciach starszej córki naszej gospodyni, a wiedziałem, że ma romans z młodszą. Oburzyłem się na podobną ohydę, złajałem go, wyniosłem się z kamienicy przy placu della Consolazione. Zresztą było to za daleko od uniwersytetu. Cała podróż, niedogodna przy obecnych upałach“.
„Z D. pogodziliśmy się zaraz nazajutrz, gdyż go spotkałem na ulicy, przy której obecnie mieszkam. Zapewne szukał mnie, chociaż się tego zapierał. Jest mi tu bardzo dobrze. Gospodyni, rodem z Sardynii, — mówi, że się urodziła w Nuoro — dobra, sympatyczna, pobożna, ma o mnie macierzyńskie starania tak dalece, że ustąpiła mi własny pokój, czekając wyjazdu prześlicznej Angielki, po której mam zająć tu pokój”.
„Panna ta zadziwiająco do ciebie podobna. Błagam cię jednak, byś nie była o nią zazdrosna, a to z wielu powodów: 1; żem zakochany po uszy w pewnej panience, w Nuoro, 2) że miss opuszcza Rzym za tydzień, 3) że zaczytuje się od nocy do rana i od rana do nocy, 4; zaręczona, 5) jestem pod specyalną strażą talizmanów przeciw pokusom wszelakim, pod opieką wszystkich świętych aniołów i patronów, których obrazkami zamieszkała przezemnie izdebka zawieszona jest od góry do dołu, i „duszyczek”, przed których obrazkiem, jak dniem, tak nocą płonie lampka, podobna sama do skwierczącej w czyścu „duszyczki”. Otóż i palnąłem jedno z tych głupstw, które dowcipami nazywasz”.
„Chcę jeszcze dodać, że są tu inni lokatorowie. Zmieniają się. Obecnie mamy sekretarza z ministeryum wojny, krawca z Piemontu, wielkiego eleganta i komisanta Francuza, sypiącego dowcipami, jak gradem. Przypomina mi nader sławetnego pana Franciszka Coschide, z Nuoro, twego wielbiciela“.
„Wczoraj naprzykład pomiędzy Angielką i krawcem wszczęła się po angielsku dysputa o tem, czy Boerowie mogą rościć pretensye do niezależności, a ów pan Kilbert rozpowiada mi w specyalnym jakimś dyalekcie, włosko-francuskim, jak siłą sugestyi wywołał bujny porost włosów na głowie jednego ze swych synów, drugiego wzrost przyśpieszył o cały centymetr, poczem dziecko rozwijało się normalnie”.
„Gospodynię naszą zowią Maryą Obinu. Trzyma starą kucharkę, rodem z Sardynii, która, chociaż od trzydziestu lat zamieszkała w Rzymie, nie mnie ani słowa po włosku. Biedna zia[14] Barbara! Wyrwano ją, że tak rzec można, z gruntu rodzimego, uwiózł ją z Sardynii przed laty, despotyczny gospodarz, kapitan od dragonów, jak utrzymuje, na którego samo wspomnienie drży dotąd. Lituję się nad biedactwem, czarne to, małe, niby jana[15] zachowuje niby relikwie w kuferku, narodowe szaty, sama odziała się tymczasem w stare suknie, kupione u tandetnika na Campo di Fiori i kapelusz będący chyba spuścizną po Józefinie Bauharnais, pierwszej żonie Napoleona. Często zaglądam do ciemnej, dusznej kuchni. Prowadzę z ciotką Barbarą długie, w dyalekcie naszym rozmowy. Wspomina, płacze, pyta o tego, owego, o to, o tamto i marzy — biedna stara! o powrocie w ojczyste strony, bojąc się przy te, jak ognia, morza, które wyobraża sobie zawsze wzburzone tak, jak onego jedynego razu, gdy je przebywała. O Rzymie niema najmniejszego wyobrażenia. Miejsce to „święte” i tyle, zresztą, miejsce równie straszne, jak „święte, gdzie śmierć niechybna pod kolami rozbieganych wozów czyha na przechodniów. Tramwaje robią na niej wrażenie apokaliptycznych smoków, „jeleni“, jak mówi, gdyż jelenia na żywe nigdy nie widziała oczy, a o skokach i susach jelenich nasłuchała się w młodości, w rodzinnym kraju. Do Panteonu nie chadza na mszę, gdyż otwór w sklepieniu kopuły przypomina jej wioskowe kominy, rozśmiesza i płoszy nabożny nastrój. Pytała mnie, czy pieczemy jeszcze chleb w domu, a gdy powiedziałem jej, że tak, rozpłakała się, myśląc o błogich dniach, gdy w rodzicielskiej chacie stawiano dzieżę. Pytała mnie, czy żyją jeszcze owczarze i czy jadają, siedząc na ziemi, pod drzewami? Wspomnienie Wielkiejnocy, spędzonej przed czterdziestu laty, w pasiece, w Goccano, łzy jej wyciska. Staruszka nie może ścierpieć. Angielki, a ta znów patrzy na starą kucharkę, jak na przedpotopowe, zagadkowe zjawisko, na istotę dziką, prymitywną. Czasem stara, drżącym głosem przyśpiewuje rodzime piosenki, najczęściej zawodzi pogrzebowe treny, które dotąd są w użyciu w Nuoro. Wieczorem pani i sługa odprawiają różaniec w dyalekeie. Odpowiadani im czasem z mojej izdebki, a wówczas stara przerywa pacierze klnąc mnie na dobre:
Su diaulu chi ti ha fato“ Synu dyabelski! — woła — Zia Varvara! — upomina ją jej pani — zwaryowałaś! A stara odpowiada: „Lepiejbyście nakazali milczeć temu niegodziwcowi”.
Basta! Małgosiu! Małgosiu moja śliczna! Mówmy o czem innem. Tu już gorąco, wieczorem tylko odświeża się powietrze. Dnie całe uczę się, uczę zawzięcie, raz, że to jest moją powinnością, powtóre, że mi to największą sprawia przyjemność. Chodzę do uniwersytetu, zwiedzam biblioteki tak pilnie, jak żaden chyba z moich kolegów, to też dobrze jestem widziany od profesorów. Wieczorami chodzę brzegiem Tybru, zapatrzony w wody biegnące, zadając sobie tysiące płonnych pytań: czem jest woda i tem podobne. Nie prawdą jest, Małgosiu moja! jakoby Tyber był złoto blady. Nie wiem dla czego uchodzi za blondyna, bywa żółty, ziemisty, najczęściej zielonkawy, rzadko kiedy błękitny. Czasem gładki i spokojny, odzwierciadla szeregi latarń ulicznych, mosty, miesiąc na niebie i bieg jego podobny bywa do szlifowanych marmurów. Chodząc nad rzeką myślę o mej miłości dla ciebie równie głębokiej, cichej, nieprzebranej. Czemuż nie jesteśmy razem, Małgosiu moja! Sama myśl o tobie upiększa rzecz każdą. Czemże by mi były te wody, gdybym choć raz ujrzał odbite w nich twe oczy ukochane! Kiedyż, ach kiedyż spełnią się sny nasze, pragnienia! Często mi się zdaje, że już tak dłużej, zdala od ciebie, żyć nie potrafię... serce zamiera w piersi... ożywiam się się na myśl że ujrzę cię za dwa miesiące.”
„Małgosiu! życie ty moje, ukochanie! Jedyna! Nie mogę ci wyrazić uczuć moich. Na to chyba słów niema w mowie ludzkiej. Ognisko to nie wygasłe, co mnie przepala, pragnienie, co u jednego, jedynego źródła ugaszonem być może. Tyś tem źródłem czystem, świeżem w ogrodzie rozkoszy do których rwie się cala ma dusza, spragniona, miłości i ideału. Jakżem samotny na świecie! Małgosiu, Małgosiu moja tyś mi światem całym, wszystkiem i gdy wnikam w tłum ludzi nieznanych mi, obcych zdaje mi się, że mię zalewa morze rozwdzięczone biciem serc niezliczonych, nad któremi ty sama panujesz.”
„Są dni, po otrzymaniu listu od ciebie, w których promienieję szczęściem, dumą. Zdaje mi się, żem dościgł najwyższych, zawrotnych szczytów i dość mi wyciągnąć ramiona, by pochwycić najjaśniejszą z gwiazd, gwiazdę losu mego, ciebie! Serce radości pomieścić nie zdoła. Czuje zawrót głowy i lęk nagły rotwierających mi się pod stopami przepaści, utracenia gwiaździstego mego nieba. Cóż bym począł bez ciebie, gwiazdko ty moja przewodnia? Ach! nie wiesz, nie pojmujesz, jakeś okrutna, gdy mi piszesz, żeś zazdrosna, o piękne, rozumne, wykształcone kobiety które spotykać mogę w Rzymie. Jestże pod słońcem kobieta czy anioł, co by mi ciebie przysłonić mogła? Tyś życiem mem, teraźniejszością, przyszłością, ojczyzną, marzeniem, esencyą tajemniczą, wypełniającą po brzegi, pustą bez ciebie życia czarę. Tak, lubię przedstawiać sobie życie jako czarę, którą musimy ustawicznie do ust chylić. Dla iluż czarna ta próżna... iluż spija z niej pianę samą... ilu zamiera z pragnienia, ilu upija się z pragnienia, ilu upaja się na darmo, iluzyą. Dla niektórych szczęściem jestem w liczbie tych ostatnich, czara może byc czystą, ożywczą i zawierać ambrozyę niebiańską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przerwałem list, gdyż odwiedził mię Daga. Boi się kompromitacyi z córkami gospodyni i chciałby się tu przenieść... Zobaczymy. Pomówię o tem z gospodynią, gdy wróci z miasta. Nie chowam urazy, gdyż bądź co bądź, obraza — jak mawia monsieur Kilbert, nie istnieje w rzeczy samej. Jeśli mię kto, mawia, nazwie złodziejem cóż to mię obchodzić może. Wybryk wyobraźni, złośliwości lub zawiści.”
— Czy — spytałem jegomościa — i obicie kijem nie jest obrazą?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Wracam do przerwanej z tobą, Małgosiu moja, rozmowy, cały wzburzony jeszcze zwierzeniami ciotki Barbary. Opuściła mię przed chwilą. Weszła była do mego pokoju pod pretekstem przyniesienia wody i powiedziała mi, że zna Battistę Daga, widywała go też kilka razy, u padrony.
„Opanowały mię podejrzenia, gdyż słyszałem coś o nie budzącej zaufania przeszłości Maryi Obinu. Chciałem wyspowiadać kucharkę, lecz stara zacięła usta, niechąc odpowiadać. Groziłem, że ją oskarżę Battyście, potem obiecywałm zawieźć z sobą na wakacye do Sardynii, do której tęskni od lat wielu. Poskutkowało. Wyznała mi, że Marya Obinu, pozostawiła w Sardynii synów, z których jeden adoptowany został przez pewnego bogatego wieśniaka. Otóż Barbara wnosi, że synem tym mógłby być Battista Daga.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anania przerwał pisanie, ostatnią stronnicę kreślił automatycznie, sam nie wiedząc co robi, tak dalece wzburzony był i wzruszony. Czytał i odczytywał machinalnie ostatnie słowa. Mała, czarna mrówka spacerowała po ćwiartce papieru. Patrzył na nią z podziwem. Czem jest żyjątko drobne, mrówką zwane? Po co to żyje? Dość dotknięcia palcem, by zdusić, znicestwić. Po co dusić, znicestwiać... istniejeż wolny wybór, wolna wola?
W tym czasie właśnie, chociaż uczęszczał pilnie na lekcye Ferri’ego, wierzy! jeszcze w to, co liberto abritrio się zowie i często nawet bawił się w popełnianie małych przestępstw, robił rzeczy, które uważał za naganne, w celu jedynie przekonania samego siebie, że czyni to z wolnej i nieprzymuszonej woli. Tym razem pozwolił przejść mrówce spokojnie i skryć się pośród książek. Nie domyślała się biedaczka, jakiego uszła niebezpieczeństwa. Podarł potem ostatnią stronice listu do Małgosi i z czołem, oparłem na dłoni, odczytywał pierwsze stronnice, a w miarę jak czytał, czuł, że mu gorycz zalewa duszę.
— Tak! — myślał — zanadtom się wysoko wzbijał, do gwiazd wyciągałem ramiona, niepomny przepaści czyhającej na mnie. Nie. Nie. Nie — ciągnął wstrząsając gwałtownie głową i dłonią ściskając czoło. — Co mi tam. Moją może być matką i Battisty Daga i innych wielu... Czemu mi jednak Daga nigdy o tem nie wspomniał? A po cóż miał wspominać? Żadnych mi zresztą nigdy nie czynił zwierzeń. Teraz... wszak tu teraz chce zamieszkać... U Boże! O Panie, jestemże synem Maryi Obinu? Wszak zna całe me życie; opowiedziała je na swój sposób tej wiedźmie starej. Barbarze, opowiedziała, że zostałem przybrany za syna przez bogatego pana... I innych jeszcze ma synów w Sardynii? To, to już kłamstwo, nieprawda! Wszak wyjechała zaraz po odprowadzeniu mię do Nuoro. Zmyśla, umyślnie zmyśla, by oszukać!... Boże mój! Boże!
Szlochał bez łez! wstrząsając z bólu głową; nagle porwał się na nogi blady, sztywny, ze szklistym wzrokiem.
— Muszę wyjść! dowiedzieć się! I ta lampka płonąca przed „duszyczkami” i te obrazki, świętości... obłudnica! Zedrę ci maskę z twarzy, zdepczę cię, zabiję, gdyż zgubą jesteś moją i tej szlachetnej, wzniosłej, czystej dziewczyny....Małgosiu!. Małgosiu moja!
Porwał list pisany przed chwilą, w oczach jego było szaleństwo... po chwili opadł na krzesło, czołem uderzył o stół... jakżeby rad je rozbić... zapomniałby, przestał myśleć...
Czuł się upokorzonym, nędzarzem, pokrytym błotem on, ciało ciała, krew krwi sprzedażnej swej matki, nie godnym był oczu podnieść. Wspomnienia cisnęły mu się w płonącej głowie. Przypomniał sobie bohaterskie postanowienie szukania, odnalezienia zbłąkanej, zwrócenia na dobrą drogę; przypomniał litość, co mu wówczas zalewała serce, pragnienie, potrzebę ofiary, dla niej, nią.
I wszystko to daremnie. Czcze słowa! Puste uczucia! Wszystko, by wzniecić te burzę straszną, wewnętrzną, wśród której były błyski zbrodniczych myśli:
— Zabiję ją — myślał a intensywnością uczucia zbrodni był winien bardziej, niż inni czynem bywają.
I przypomniał sobie ów błogi jakiś spokój, którego zażywał pod dachem Maryi Obinu. Podniósł głowę, tknięty myślą, że przez cały tydzień, odkąd zamieszkał iście klasztorną celkę Maryi, ani przez chwilę, w głębi samej swego sumienia nie wątpił że jest jej synem a widok życia jej skromnego i pracowitego, napełniał go szczerą radością. Od pierwszego na nią spojrzenia pewien był, że jest jego matką. Wówczas horyzonty mu się rozjaśniły, z serca spadł długo tłoczący je ciężar, czuł jakgdyby mu skrzydła strzelały z ramion, wzbijał się ku gwiazdom jasnym...
I chociaż kobieta, czy to pod wpływem tajemniczego jakiegoś lęku, czy dla ukarania samej siebie, czy dla zachowania miłej sobie swobody, czy przez inne jakie wyrachowanie, nie przyznawała się doń, nie czuł goryczy w sercu, wyrzekał się bez żalu matki, której przyszłość była zapewniona, teraźniejszość uczciwa, przeszłość odkupiona. Nie potrzebny jej był a nie mogąc uszczęśliwić jej, po cóż miał szkodzić, w życie jej wchodzić? Od misyi swej mógł odstąpić spokojnie, z zadowolonem sumieniem. Okrutna zagadka rozwiązała się sama przez się, mógł teraz iść swą drogą w przyszłość... w szczęśliwą przyszłość. Zdawało mu się, że zadanie swe spełnił samem pragnieniem spełnienia, a wysiłek ten kosztował go tak bardzo, zdawał się tak heroicznym, że mu całą duszę wypełnił dumą i zadowoleniem. Tak, gwiazdy bliskie były... Byle je pochwycić... W tem... roztworzyła się przepaść... A! wszystko kłamstwem było, ułudą, wszystko dokoła niego i w nim samym... snem niepochwytnym o tem, co życiem być miało... Kłamstwem ziemia i kłamstwem gwiazdy same.
— Łudzę się jeszcze może. — myślał — może się mylę.... a może... może Marya Obinu nią nie jest... Nie ta, to inna! istnieje przecież gdzieś i woła na mnie... Wrócić na drogę raz już przebytą, znów szukać bliskiej czy dalekiej, pokutującej czy grzesznej, żywej, czy zmarłej... o, gdybyż zmarłej!
Czekał z gorączkową niecierpliwością powrotu gospodyni z miasta, a dla uspokojenia się analizował uczucia swe, instynkty, które nim kierowały. I tak, jak to nieraz już bywało, przekonywał się i teraz, że ból, którego doświadczał, pochodzi z rozdwojenia samej istoty jego duszy.
Jednym zasadniczym jej rysem było to, że był dzieckiem pełnem fantazyi, wygórowanej tkliwości, uczuć, o smętnym nastroju, chorem. Dotąd pozostało w nim wiele z chłopca, co śród gór rodzimych marzył o krajach dalekich, nieznanych; w domu olejarza śnił o wycieczkach i nigdy nie dokonanej ucieczce, chłopca w Cagliari, zalewał się łzami na samo przypuszczenie, że Marta Rosa mogła być jego matką.
Drugim rysem było usposobienie normalne, umysł żywy zdolnego i pracowitego chłopaka, który wyrósł z chorowitego dziecka, pewna trzeźwość, dostrzegająca wcześnie marność dręczących go widziadeł. Walczył z niemi, rozumiał ich nicość, lecz pozbyć się nie mógł.
Kontrasty te zcierały się w nim, nie dając mu spokoju ni we dnie, ni w nocy. Dziecko marzycielskie i nielogiczne, ofiara i tyran własny brał górę. Pragnął wiedzy, prawdy bezwzględnej a cierpiał w próżności, miłości w samej nadziei doścignięcia zamierzonego celu. Nieraz zadawał sobie pytanie czy cierpiałby tyle nad tem wszystkiem, gdyby nie wzgląd na Małgosię? Sumienie odpowiadało mu „tak.”
Pod wieczór Marya Obinu wróciła z miasta.
— Pani! — zawołał student, skoro ją zoczył, — Pani Maryo! wejdź tu proszę natychmiast, mam ci coś powiedzieć.
— Co takiego? — spytała, wchodząc.
Odziana była, jak zwykle, w czarną suknię, lecz na głowie miała stary fioletowy, aksamitny kapelusz. Zdyszała się, wchodząc na wschody, policzki miała nieco zarumienione i czoło zroszone potem.
— Co pani jest? — spytał Anania.
— Mnie? nic zgoła — odparła zdziwiona, a zauważywszy, że ściemniło się dodała ze zwykłym swym uśmiechem: — Czemu pan nie zapali światła? Co mi pan ma do powiedzenia?
— Niechże się pani przebierze. Powiem potem.
Poznała się na ostrym tonie i na zmieszaniu studenta, a że się zrana uskarżał na niezdrowie, spytała troskliwie:
— Niedobrze panu? Gorąco, bo tu udusić się można. Co, co mi pan powie?
— Ależ niech się pani przebierze — mówił niecierpliwie student, pocierając zapałką o ścianę.
— Nie warto, potem, słucham.
Ebbene — myślał Anania, drżąca ręką trąc daremnie o ścianę zapałki, może i lepiej zajść ją znienacka, zanim będzie miała czas porozumieć się z tą starą małpą, Barbarą.
— Gdzież jest świeca? — począł. — A tu! proszę poczekać... A! przychodził ten, ten su diaulu chi l’a fattu, syn dyabelski... Gdzież świeca, zapalam!
Wzniósł szybko głowę, wpatrując się bystro w kobietę. Stała spokojna, wyczekująca.
— Przychodził ten tam — ciągnął zaciskając zęby — student Sardyńczyk, Battista Daga. Chce nająć pokój. Pewnie się znajdzie, co?
— Zobaczymy — odrzekła jaknajspokojniej Marya Obinu. — Na kiedy potrzebuje?
Anania niecierpliwił się — wybuchnął.
— Znasz go! znasz!
— Ja? wcale nie.
Zia Varvara mówiła, że go tu nie raz widywała.
Maria Obinu wzniosła brwi, musíala coś sobie przypominać. Nagle twarz jej poczerwieniała w oczach zapaliły się ognie.
— Słuchaj — rzekła z niezwykłą siłą — powiedz koledze swemu, temu blademu, z nosem nieco krzywym, z twarzą do grzechu śmiertelnego podobną, powiedz mu, że w domu moim nie ma dlań miejsca.
Zdumienie Anania granic nie miało.
— Ale czemu? Czemu? Opowiedz mi proszę. Nic nie wiem, chcę wiedzieć. Wprawdzie przez pół roku zamieszkiwałem we wspólnym z nim pokoju, lecz nie wiem, doprawdy, nie wiem, kim jest, co porabia... powiedzże mi?
Anania oparł się o stół, przez nieuwagę zbliżając świecę do ściany, na której wisiał kalendarz.
— Nic nie mam do powiedzenia — odrzekła chłodno kobieta — z życia i czynów moich nie zdaję sprawy nikomu. Zostawcie mię w spokoju. Żyję z pracy, nic nikomu nie jestem winna i uczciwszą jestem może od niejednej kobiety, przed którą panicze odkrywają głowy, kłaniając się nizko. Ach! — ciągnęła, wzdychając głęboko — ciężkie życie, długie i wam młodym da się nieraz ono we znaki. Poznacie świat! poznacie ślady wężów jadowitych na drogach życia. Każdy natrafi na kamień, o który się potknie. Wielu, wielu, signor Anania, jest takich, co, potknąwszy się padają, a upadłszy nie powstają; wielu, co rozbija sobie głowę. Ci, szczęśliwi, umierają na miejscu... najszczęśliwsi... Lecz Pan w miłosierdziu swem niezgłębiony... tak nas uczy wiara nasza.
Przyłożyła dłoń do piersi, westchnęła głęboko.
— Udaje, clhce mię oszukać — myślał Anania.
— Słowo honoru! — zaśmiał się ironicznie — nic nie rozumiem z tego kazania. I wszystko to z powodu Battista Daga; w czem zawinił, czem panią obraził? Niechże mi pani powie?
— Odstaw pan świecę, kalendarz już się pali! — Zawołała kobieta, rzucając się gwałtownie ku stolikowi! — A! Santa Marya! gubisz mię, rujnujesz!
Anania szybko odstawił świecę i grubą książką zdusił róg tlejącego już istotnie kalendarza.
— Głowa bo! Dotknie mię pewnie co złego! — wołała kobieta, targając nagłe zwisający mu na czoło kosmyk włosów.
— Pani! Co pani robi! pani zwaryowała, czy też pani żartuje, co to za żarty — zawołał Anania, a w pamięci mignęła mu błyskawicą, dawna, bardzo dawna scena. Kuchnia ciemna, dymna, z wiszącym na ścianie płaszczem bandyty i Ola zbolała nędzą, nieszczęściem, skwaszona, targająca za włosy smętne dziecko. I dziwne, zamiast rozdrażnić, wspomnienie to wzruszyło go do głębi.
Porwał dłoń kobiety i zatrzymał silnym uściskiem w swej dłoni. Była to ta sama ręka, co mu targała włosy w Fonni, wiodła go w Nuoro do olejarni i progu ojcowskiego domu, onego pamiętnego wieczoru?
— Głowa! oj głowa! — wołała kobieta — gdybym tu nie była byłoby nieszczęście... no. Skończyło się na niczem. Mogę odejść.
Ale Anania silniejszym uściskiem, dłoń jej przytrzymał. Podniósł głowę.
— Zdaje mi się — wymówił półgłosem, rozważnie — że rękę tę znam... zdawien dawna... targała mię za włosy, biła po twarzy, pieściła...
— Oszalałeś chyba, signor Anania — zawołała kobieta, targnąwszy gwałtownie ręką.
— Pani Maryo — ciągnął Anania, nie spuszczając oka z nieco zmieszanej i wyrywającej z jego dłoni ręce, przypatrującej mu się koine ty. — Czy wierzysz w duchy? Nie. Istnieją jednak i wierzyć w nie trzeba. Co do mnie wierze. Co nocy nawiedza mię duch jeden przyjazny i poucza wielu rzeczy, między innemi upewnia mnie, że... jesteś moją matką...
Kobieta roześmiała się^ nie bez przymusu, jakgdyby się otrząsła z jakiegoś przestrachu! Odepchnęła studenta, co brał się na taki sposób, by ją rozczulić. Niemądry! Zresztą gdyby naprawdę matką jego była, zmieszała, by się spostrzegłszy, że wie o tem lub się tego domyśla. Siniała się, otrząsając się mimowolnie z lęku duchów, których wywołał, a w które, bądź co bądź, Marya Obinu wierzyła!
— Nie! — pomyślał — szalony jestem, tysiąckrotnie szalony.
A ona, niby znając jego myśli, z śmiechem mówiła:
— Szalony! naprawdę szalony! Radabym być twą matką, mieć takiego syna!
Z kuchni dochodził głos Barbary. Wołała na gospodynię.
— Ach! ile tu tracę czasu! — Zawołała Marya Obinu odchodząc, a Anania przyczesywał sobie przed lusterkiem potargane włosy.
— Co mam odpowiedzieć studentowi Daga? — spytał, wpatrując się w lusterko.
— Niech przyjdzie gdy będę w domu, a zrzucę go ze schodów. Rozumiesz?
— Nie nie rozumiesz ładny chłopcze — zamruczał do własnego w lusterku odbicia i rzucił się za odchodzącą.
— Pani! — wołał — chwilę! Bogdaj cię! Wytłumacz mi wreszcie, co wszystko to znaczy. Zatrzymaj się.
Lecz gospodyni znikła w mroku korytarza, rospinając pasek i dysząc ciężko z gorąca i gniewu.
— Chwilę, chwilę! — wołał — posłuchaj proszę... Nie było odpowiedzi.
— Ha! rozumiem, domyślam się, — myślał Anania, zamykając drzwi za sobą — musiał obrazić ją zuchwałą propozycyą. Głupcze! Zuchwalcze bezczelny... Co mi tam. Każdemu wolno być dziwakiem.
Stanął przed lusterkiem.




V.

Zbliżał się dzień odjazdu na wakacye.
Zia Varrara — mówił student do podającej mu kawę kucharki — najszczęśliwszy jestem z ludzi. Zdaje mi się, że mi skrzydła rosną... maluczko a ulecę, nie będę tu już! Ot tak! wskoczę na okno... ot! ulecę, wprost do Sardynii.
Podbiegł do okna z rozpędem, jakgdyby miał wyskoczyć. Staruszka przestraszyła się.
— Ah! ostrożnie serdeńku, wypadniesz, wylecisz, z tem żartować nie można! Wypadniesz.
Ebbene! Dajcie mi prędzej kawy i to dobrej, gdyż inaczej... kawa smaczna. Jak się wam też udaje gotować tak smaczną kawę? Równie dobrą gotuje matka moja w Nuoro.
Staruszka nalewała mu z uśmiechem kawę.
— Niech inni czekają. Ten wstał najwcześniej, temu się należy.
— Smaczna! doskonała! — smakował przesadnie student, wznosząc ekstatycznie oczy. — Będę miał nostalgię za tą kawą.
— Co to jest nostalgia.
— Coś w sercu, coś takiego, jak gdy się pomyśli o raju. Wyborna kawa. Cóż ciotko, wybieracie się ze mną do domu? Jazda!
Staruszka wzdychała. Gdyby nie to straszne, okrutne morze...
— Czyś bardzo bogaty? — pytała studenta.
— Kolosalnie!
— Wiele masz pastwisk?
— Nie zliczę! Siedem, osiem...
— A pasieki są?
— Ile zapragnie dusza.
— Sługi, parobki?
— Wszystkiego poddostatkiem, ciotko.
— To czemużeś tu przyjechał, na kontynent? Po co ci nauki?
— Narzeczona moja chce, bym został doktorem.
— A jak się nazywa?
— Kto? Narzeczona? Córka barona z Baronii.
— Czyż istnieją jeszcze baronowie z Baronii? Słyszałam, że same duchy zamieszkują ich pałace. Raz pewien drwal, przechodząc tamtędy, widział na obmurowaniu zamku damę w sukni ze złotogłowia, ot tak długiej. Wyglądała jak kometa. A czy wiesz, co to kometa? Ach! Najświętsza Matko, dobrej rady! Chłopiec ten zrujnuje nas, całą wypiję kawę... Ostrożnie, zaszkodzi ci.
— Opowiadajcie ciotko. Opowiadajcie, jakto tam było z tą damą-kometą, którą drwal widział śród ruin zamku! Ciekawa historya! — mówił student dolewając sobie kawy, a zia Varvara opowiadała, rada mieszając legendy zamku w Burgos z legendą zamku Galtelli, wtłaczając strzępy historyczne w osnowę ludowej gadki, przeplatając to wypadkami, które zaszły za jej lat dziecinnych, przedawno. Pomiędzy innemi legendami rozpowiadała podanie o rycerzu zabłąkanym na pustej płaszczyźnie, który o zachodzie słońca posłyszał kościelny dzwonek i nim wiedziony doszedł do miejsc zamieszkałych. Radość rycerza była tak wielka, że ślubował bogactwa swe — a bogaty był! — oddać na kościół, którego dzwonnica wskazała mu drogę. Odtąd co wieczór dzwon kościelny odzywa się, by naprowadzić zbłąkanych na dobrą drogę.
— Ale ciotko, legenda to o kościele Marya Maggiore.
— Mylisz się serdeńku, o kościele Illorai. — Mogę ci nawet powiedzieć imię zbłąkanego rycerza. Był to don Gonario Area.
— A! nuraghes, rozwaliny, istniejąż tam jeszcze — pytała, uprzątając mroczną i wilgotną kuchnię? — Ile tam leży ukrytych skarbów nikt nie wie, nie zliczy! Widzisz bo, przy najściu Maurów na naszą wyspę, tych, wiesz, co to porywali kobiety i grabili wszelaki dobytek, ojcowie zakopywali na na wierzchołkach gór skarby swe. Czemu głuptasku nie przekopiesz do gruntu pastwisk swych, pasiek? Ile tam leży ukrytych skarbów! Ile!
Ananii przypomniał się jego ojciec, co niedawno jeszcze, pisząc doń, zalecał usilnie zwiedzanie galeryi „gdzie się przechowują złote, z ziemi wykopane, monety.”
— Raz — ciągnęła staruszka — pamiętam, jak gdyby to wczoraj było! Zbierałam kłosy przy nuraghe jednym. Miałam febrę i położyłam się na snopie, czekając czy nie nadjedzie wóz jaki, co by mię do domu dowiózł. Wówczas zobaczyłam... Było to tak: Nad zwaliskiem kamieni niebo stało jak w ogniu całe, zupełnie chorągiew czerwona. Wtem, śród kamieni powstał olbrzym, powstał i zaczął dym puszczać z ust tak, że się niebo pokryło chmurami. Zciemniało zupełnie. Zdjął mię strach. Teraz się jeszcze trzęsę na samo wspomnienie. Ratuj nas Matko dobrej rady! Wtem, patrzę, a tu święty Jerzy z księżycem na głowie, a w ręku ma miecz jak wodą zlany, lśniący. Szach! szach! — kończyła wymachując kuchennym nożem — i już spadła głowa obca. Niebo się wypogodziło.
— Przywidziało się wam w gorączce.
— Przywidziało, nie przywidziało, nie wieiu; wiem, że widziałam Obra i świętego Jura, na własne żywe oczy — kończyła stara, wymownym giestem i rozstawionemi palcami prawej ręki wskazując swe oczy.
Pytała potem studenta, czy w doroczne święta widać jeszcze po górach galopujące konie, a na nich na poły nagich, z pękami różnobarwnych, rozwianych wstęg chłopaków? Czy w dniu świętego Antoniego rozpalają się jeszcze ognie dokoła żerdzi, na których pieką się pomarańcze, granaty i mącznice i wiszą nieżywe szczury?
Anania przysłuchiwał się ciekawie opowieściom i pytaniom starej kobiety i chociaż w pobliżu zgrzytał tramwaj i słyszeć się dawały miauczenia kotów pomiędzy kolumnami Panteonu, zasłuchanemu śniły się obrazy rodzimej ziemi, zdawało mu się, że byle drzwi uchylić, znajdzie się śród łąk wonnych, gór szczytnych z kamiennemi ruinami, strzeżonemi przez olbrzymy, że przypatrywać się będzie dzikim wyścigom złych, miejscowych koni, w towarzystwie jakiego starego, zadumanego owczarza o duszy mrocznej i burzliwej, jak zbierające się na niebie chmury. Czuł, po przez tęskne pytania, wspomnienia starej wygnanki, woń łąk rodzimych, powiew wiatru przepojonego aromatami ziół rosnących na zboczach Orthobene lub Gennargentu. Budził się w nim Sardyńczyk, zostawał nim wyłącznie.
— Jakże się będę bawił przez wakacye — zwierzał się staruszce. — Będę uczęszczał na wszystkie festy i odpusty okoliczne. Pójdę na sam szczyt Gennargentu i na Monte Rosa, do zamku w Burgos. Zwłaszcza nęci mię wycieczka na Gennargentu. Kto wie, czy żyje jeszcze taki, czy owaki w Fonni? Czy są mnichy przy kościele? A Juanne?
I jego jak ciotkę Barbarę bezwiedna trawiła tęsknota.
— A pani nie wybierze się nigdy do Sardynii — spytał, wchodząc do kuchni, Maryi Obinu?
— Ja... — odrzekła zaskoczona i zmieszana nieco. — Nie! nigdy.
— Czemu nigdy? proszę panią, tu, do okna, księżyc taki piękny. W taką to noc księżycową warto odbyć pielgrzymkę do Madonny di Gonare. Wznosić się konno, w górę, coraz wyżej, wyżej, śród zarośli, drzew, śród skał i przepaści; wyżej, coraz wyżej ku stopniom kościółka rysującego się na srebrzystem tle nieba.
Marya Obinu potrząsła głową i wydęła obojętnie usta. Stara Barbara drżała natomiast ze wzruszenia, wpatrzona w kawał widnego przez okienko nieba, jakgdyby się spodziewała ujrzeć gdzieś zarys wiejskiego kościółka, na góry szczycie, wysoko, wysoko.
— Bóg z tobą i z tymi, co ci są bliscy... — mówiła Marya Obinu — błogosławiona bądź świątynio Maryi Panny z modlącym się w niej ludem... Lecz prędzej ogień przebieży morze, niż wrócę do Sardynii.
— Ale czemuż, czemu?
Ciotka Barbara przymykała oczy, słysząc to. Zdawało się jej że Padrona uchybia ukochanej ojczyźnie.
— Ach! serdeńku! — wzdychała kucharka zaledwie pani jej odeszła do stołowego pokoju — może i ma racyę. Tam to zabito ją...
— Przecież żyje — protestował Anania.
— A! co ty tam wiesz o tem gołąbku! Dla kobiety lepsza śmierć od zdrady...
Anania zamyślił się o swej matce, zdjęty znów podejrzeniem, trwogą, pragnieniem...
Zia Varvara — mówił, zbliżając się do staruszki — mówisz, że zdradzoną była... przez ’) Padrona — gospodyni, pani domo. pewnego pana. Dowiedz się, powiedz umi czy nie ma jakich dokumentów? Gdyby były... mógłbym dopomódz... tam, w Sardynii, odszukałbym przeniewiercę, wzruszył... wyszłoby to i wam ciotko na dobre...
— Po co wzruszać?
— W interesie pani Maryi...
— Nikt nie prosi: ma ona pieniędzy dość na swe potrzeby. Zostaw ją serdeńku w spokoju. Nie miłe to dla niej być musi wspomnienie. Przestań. Gniewałaby się, gdyby posłyszała o czem mówimy.
— Byle znaleźć fotografię, ślad jakiś — powtarzał Anania.
Daremnie przeszukał był w pokoju Maryi Obinu. Nic nie znalazł, żadnego dokumentu i istotnie dobrze mówiła stara kucharka, gospodyni nie lubiła wzmianek o przeszłości.
Student pragnął nabrać pewności przed odjazdem. Co chwila zadawał sobie trwożne pytanie, czy Marya Obinu i Ola są jedną i tą samą osobą? Czemuż energiczniejszych nie używał środków? Trzeba było zwrócić się do policyi z kategorycznem żądaniem, napisać do domu, rozgmatwać pasmo, którego nie pochwycił! Tymczasem czas tracił, nie mógł się otrząsnąć z bolesnej jakiejś inercyi. Tyle razy obiecywał sobie zapytać Maryi, przyprzeć, jak to mówią do muru, wydobyć z niej coś. Po rozmowie owej, której Daga był pretekstem, daremnie starał się ją zwabić na rozmówce we dwoje, na cztery oczy: zagadywał, wołał, zaczynał tak i owak. Nie widywał jej dniami całemi i często widywać nie pragnął.
Musi się przecie dowiedzieć czegoś pewnego przed odjazdem. Musi — myślał, idąc ulicą, na której przechodnie stawali się coraz rzadszemi. Jeśli nie jest matką moją, skończą się te męczarnie... Lecz gdzież ona? matka? Co porabia? Bliska czy daleka? W miejskim tym odmęcie, którego gwar zgłuszony, stujęzyczny, zdaje mi się pomrukiem smoka stugłowego. W pomroku tym ginie zgłuszona nuta jej śmiechu czy płaczu, oddechu. A jeśli nie w Rzymie, gdzież się znajduje?
Nocy tej miał paroksyzm gorączki, wywołanej zapewne długiem, co wieczór, przesiadywaniem w Koloseum. W gorączce zdawało mu się kilkakrotnie, że się Marya Obinu z niezwykłą pieczołowitością pochylała nad nim. Prawdąż to było czy przywidzeniem? Księżyc zaglądał przez okno do izdebki studenta. Oprócz postaci Maryi, marzył mu się jeszcze jakiś kawaler w charakterystycznym stroju XVIII stulecia, z tacą w ręku, na której leżał amulet Oli i stał kielich pieniącego się wina. — Zdawało mu się jednak, że odróżnia sensacye swe i stojący w cieniu, w kącie nieruchomy kawaler jest przywidzeniem, a postać kobieca u jego wezgłowia, jawą. Chciał by, zapalić świecę, lecz nie miał siły wyciągnąć ręki, zdawało mu się zresztą, że się znajduje nad brzegiem przepaści, podobny do staczającego się z pochyłości, tajemniczą stopą zepchniętego kamienia.
Przy pierwszem zjawieniu się u wezgłowia swego Maryi Obinu, czy jej widma, myślał:
— Gorączkę mam, lecz przytomny jestem. Ona to była, ona. Źle, żem udawał śpiącego... a może lepiej udawać nieprzytomnego? prędzej się przekonam. Byle wróciła! Co? spróbuję suggestyi.
— Przyjdź, przyjdź, — szeptał, skupiając rozgorączkowaną wolę. — Przyjdź, chcę cię mieć tu, przy sobie...
Nie przychodziła, a jego porywał zawrót szybkiego toczenia się tajemniczą stopą w przepaść strąconego kamienia, czuł zawrót szybkości i jednocześnie ciężar kamienny. Powstawały jakieś apokaliptyczne wizye, potwory wyłaniały się, przemieniały, kłębiły na dnie przepaści, nad którą pochyla się drżąca jego dusza. Widział ojczyste nuraghe, z obrazem i świętym Jurem ciotki Barbary, tylko że miesiąc zrywał się z głowy świętego i wzlatywał w górę, a za nim leciały dwa długie księżyce, czerwone, ogniste. Kataklizm jakiś zdawał się nieodwołalnym. Tłum tonących wyłaniał się ze wzburzonych morskich bałwanów, a bałwany te były końmi morskiemi z fali i piany, powstającemi przeciw niewidomym wrogom. Morze ryczało. Ryk zlewał się w jedno, jedyne słowo: teściowa! teściowa. Anania zerwał się z posłania, roztworzył szeroko oczy i nie wiedział sam czemu zdało mu się, że oczy jego muszą być niebieskie.
— Dziwactwo! — pomyślał, — nie wiadomo co mi się roi. Mam gorączkę.
Marya Obinu wsunęła się cicho do jego pokoju, podeszła na palcach, pochyliła się nad wezgłowiem.
— Dobrze! Raz wreszcie skończymy, — myślał i zaczął stękać i skarżyć się, lecz kobieta nie odpowiadała.
— Boże! Boże! — jęczał student, — coś mię dławi i bije w głowę. O! uderza! Zostawcież mię! nie zabijajcie... miesiąc posuwa się, zachodzi. Mamo! czy pamiętasz jakeś mię uczyła piosenki:

Luna, luna!
Porzeddu luna!

— Czemuż nie odpowiadasz, nie chcesz się przyznać, żeś moją matką? Powiedz, powiedz, wszak wiem już o tem, lecz powiedz, przyznaj się, błagam. Widzisz, tam, w kącie, kawalera — trzyma amulet, coś mi dała onego poranku, pamiętasz, w Fonni? Za rękę mię prowadziłaś i szliśmy w góry, na drogę... Czyżyk świegotał w kasztanach, na których połyskiwała poranna rosa. Obłoki mknęły wprost na Monte Connare. Przypominasz sobie, prawda, przypominasz? Powiedz, że pamiętasz, nie bój się, powiedz, nie powiem nikomu, wszak dobrze ci życzę, mieszkać będziemy razem. Odpowiedz. Mamo! Mamo!
Milczała. Gorączkujący student uczuł żal i tkliwość jakaś zalała mu zarazem serce. Gorączkował na dobre.
— Matko — wołał — odpowiedz mi! Nie dręcz mię, widzisz jak cierpię, z sił opadam. Gdybyś wiedziała, jak mię zasmucasz. Olą jesteś, wiem to, nie zaprzeczaj, nie uwierzę, Olą jesteś. Gdzie papiery twoje, powiedz, czemu je skrywasz przedemną. Chcesz! zapomnij my przeszłości, niech będzie tak jak — gdyby nie było, lecz powiedz roi, żeś matką moją... nie odchodź ode mnie... na Boga! nie odchodź!
Porwał się z posłania z szeroko roztwartemi gorączką rozbłysłemi oczyma. Postać kobieca oddalała się powoli, bez szmeru, cicho oddalała... znikła. W kącie stał nieruchomy jak cień ów nieznajomy, w stroju Ludwików, trzymał tacę a na niej amulet w przetłuszczonym, jedwabnym woreczku. Nagle wszystko zawirowało, zciemniało.
I znów wróciła postać niewieścia. Anania skarżył się, kwilił jak dziecię, pewny, że widział u wezgłowia swego matkę i błogie, nie jasne poczucie to zostało mu nawet, gdy gorączka minęła.
Nazajutrz zbudził się późno, jak zbity, zbolały. Wyszedł na miasto, nie widząc się z Maryą Obinu.
Przez trzy, czy cztery noce, gorączka wracała, lecz nie widział już u swego wezgłowia matczynej postaci. To go przekonało, że nie była samem widmem, że ją widział istotnie. Przelękła się snąć tego co mówił tej pierwszej nocy, nie dowierzała może sama sobie, nie wracała...
Codziennie, wychodząc z domu i wracając, podniecony, wyczerpany egzaminami chory, gorączkujący, obiecywał sobie raz przecie rozwiązać, zagadkę. Odkładał z dnia na dzień.
— Wówczas — myślał — błagałem ją, zaklinałem. Innego teraz użyję sposobu: zagrożę. Powiem, że w policyi dowiedziałem się o wszystkiem. Zagrożę skandalem, zmuszę do wyznania prawdy... A! jeśli to ona?...
Jak zwykle, wobec ostatecznego zagadnienia, pozostawał zgnębiony, wystraszony. Myśląc o chwili rozcięcia gordyjskiego węzła, wyobrażał sobie scenę dramatyczną i patetyczną, pomiędzy sobą a Olą; innym znów razem zdawało mu się, że żaden nerw w nim nie drgnie w stanowczej chwili. Lecz, dostrzegłszy Maryę Obinu bladą i uśmiechniętą, w ubogich swych, ciemnych szatach, zajętą sprzątaniem pokojów odnajętych lub pomaganiem Barbarze, w kuchni, spokojną, obojętną, czuł jak go powzięte opuszczają postanowienia. Jakaś zasłona zsuwała się na domysły jego, przypuszczenia, na pewność i zamiast dramatu, do jakiego się gotował, wszczynała się pomiędzy nim a gospodynią, najpowszedniejsza, najbanalniejsza rozmowa, do której najczęściej wtrącała się zia Varvara.
Przed samym odjazdem postanawiał sobie pozostawić do powrotu rzeczy jak są, starać się zapomnieć o ustawicznem swem udręczeniu. Czuł się zmęczony, wyczerpany. Upały tropikalne, egzaminy, febra, gorączkowe nocne widziadła, wszystko go z sił zbiło.

— Odpocznę — myślał, układając spiesznie rzeczy do wyjazdu i przypominając sobie długi i pracowity wybór z Nuoro do Cagliari. — Opamiętam się, wyśpię się do woli w czasie wakacyi. Czuję potrzebę snu, wypoczynku, zapomnienia. Nie, nie chcę, nie powinienem zostać neurastenikiem. Pójdę w rodzime góry, na dziewicze szczyty Gennargentu. Od jakże dawna marzę o tej wycieczce! Odwiedzę Fonni, wdowę po bandycie, kochanego Juanne, syna fabrykanta świec woskowych. Zajdę na dziedziniec klasztorny... kto wie spotkam tam może jeszcze karabiniera co śpiewał:
„a te questo rosario.“

Myśl, że ujrzy, ucałuje wkrótce Małgosię, napawała go rozkoszą tak wielką, że się jej nie poddawał, bronił... Myślą się nad tem nie zastanawiał, lecz czuł w sercu, we krwi.
Przed samym odjazdem, stara Barbara przyniosła świecę woskową, z proźbą, by zawiózł od niej do bazyliki śś. Męczenników, w Fonni, Marya Obinu zaś ofiarowała mu medalik błogosławiony przez Ojca Świętego.
— Jeśli uważasz za zbyteczny — mówiła wzruszona — zawieź to swej mamie, żonie Anania Atonzu... Bądź zdrów! szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu. Proszę pamiętać, że mam zawsze pokój do rozporządzenia. Proszę też zaraz do mnie napisać, chociażby słów kilka, na kartce.
Addio! — odrzekł Anania, przyjmując z rąk gospodyni medalik — proszę pamiętać o mnie w modlitwie do „duszyczek.”
— Najpewniej — pogroziła mu palcem — staną w obronie przy pokus najściu.
— Amen. — dokończył student. — Dowidzenia — wołał jeszcze, zbiegając ze schodów do gospodyni, która stojąc na górze, patrzała za nim.
Dobiegłszy na ulicę miał ochotę wrócić i zobaczyć czy Marya Obinu płacze? Zatrzymał się chwilę, lecz po chwili skierował szybko kroki na plac Panteonu. Barbara, płacząc i drepcąc co sił stało, niosła, za nim walizę.
— Serdeńku! — mówiła — pokłoń się odemnie pierwszej osobie, którą spotkasz tam, na naszej ziemi. Szczęśliwej drogi! Nie zgub w drodze świecy i ofiaruj ją w mojem imieniu do bazyliki wszystkich świętych w Fonni.
Pomimo lęku, jakim napełniały ją ulice miasta, doprowadziła studenta do najbliższej stacyi tramwajów. Odjeżdżającego ucałowała płacząc. Pocałunek ten przypomniał Ananii uścisk pijaczki, Nanny, przed jego odjazdem z Nuoro. Tym razem jednak był wzruszony i serdecznie przeprosił staruszkę, że jej czasem dokuczał.
Odjechał, wszystko znikło z oczu: staruszka płacząca za odjeżdżającym a bardziej jeszcze za tą ziemią rodzimą, którą straciła i kochała, tem goręcej; wązka, mroczna ulica, przy której stal dom zamieszkały przez Maryę Obinu; plac pusty i żarem słońca zalany santa Maria sopra Minerwa; Panteon, grobowiec olbrzymów; koty, drzemiące śród zamieszkałych przez się ruin,...wiatr dął w twarz odjeżdżającego i Anania czuł się szczęśliwym, niewymownie szczęśliwym... Otrząsł się wreszcie ze snów gorączkowych.




VI.

Czekając na wieczerzę, Anania oparł się o okno swej izdebki, uderzony ciszą panującą na dziedzińcu, przedmieściu, na polach, w pobliżu i precz ku horyzontom. Po gwarze wielkiego miasta doznawał uczucia jakgdyby ogłuchł. Było w tem coś przygnębiającego. W tem głos ciotki Tatany, rozległ się na dziedzińcu, pod bzem.
— Nania! synku, wieczerza podana. Wszedł do kuchni i zasiadł za małym, na jedną osobę nakrytym stoliczkiem, gdyż „rodzice,” zwyczajem wieśniaczym, jadali siedząc na ziemi, przed misą pełną chleba i mięsa.
Nic się tu nie zmieniło. Kuchnia była ta sama: uboga i mroczna, lecz czysta, z kominem po środku, z koszami, misami, rondlami, sitem do przesiewania mąki, worami w kącie, pełnemi jęczmienia. Przy drzwiach wisiała torba skórzana, używana przy siejbie i na zapasy przy pracy. Uwiązany do bzu wieprzak, wierzgał wesoło. Rude kocię usiadło w pobliżu, oglądając się na zasiany białym obrusem stolik i podnosząc zielonkawe oczy na Anania, który z niejakiem zdziwieniem patrzał na tak zresztą dobrze znane sobie rzeczy. Tak! nic się tu nie zmieniło, a jednak student doświadczał wrażenia, jakgdyby się po raz pierwszy znalazł w teim otoczeniu, śród tych wieśniaków, przy ojcu o oczach pełnych jeszcze ognia i długich, od oleju lśniących włosach, przy tej kobiecie starej, pulchnej, białej jak gołębica i tak dobrej.
— Wreszcie zostaliśmy sami — mówił ojciec jedząc sałatę, której liście niósł do ust między dwoma skory likami chleba. — Nie dadzą ci spokoju, zobaczysz, znam ich i ich nienasyconą ciekawość. „Atonzu tu, Atonzu tam!” Bah! stałeś się sławnym, gdyż wracasz z Rzymu i ja po skończeniu służby wojskowej...
— To nmi porównanie! — przerwała niechętnie Zia Tatana.
— Ależ pozwól. Chciałem powiedzieć, że trudno mi było mówić w naszem narzeczu. Odwykłem, zapomniałem. Do starych kątów wracałem, jak do miejsc obcych sobie.
— Tak, jak ja — uśmiechnął się Anania, patrząc na ojca.
— Mała bieda! — ciągnął Anania starszy — ja przynajmniej przyzwyczaiłem się prędko i ty, za nim minie dwa, trzy dni przywykniesz. — A wiesz co tu o tobie mówią? — Staruszka patrzała na męża z podniesionemi wysoko brwiami. Chciała mu przerwać.
— A co — począł Anania starszy o czem inem. — Wielki Rzym, o! wielki! Daj mi stara flaszkę i nie patrz no tak. Nie wielka osobliwość, że masz znakomitego człowieka pod dachem.
— Co, co o mnie mówią? — nalegał ciekawie student.
— Nic... nic osobliwego! — upewniała staruszka, plotą koszałki opałki.
Student zmieszał się. Może wiedziano coś w Nuoro o Maryi Obinu? Położył widelec na talerzu, oznajmiając, że jeść nie będzie, dopóki się o wszystkiem nie dowie. — Zawsześ niecierpliwy — zauważyła stara. — Król Salomon mówił, że człek niecierpliwy i popędliwy, jest jak wiatr...
— Ach! dajcież pokój, ciotko, królowi Salomonowi. Sądziłem, żeście o nim zapomnieli. Salomon! Opowiadajcie co mówią?
Staruszka umilkła zasmucona i urażona. Mąż popatrzał na nią, na syna. Uczuł się w obowiązku skarcić jego niecierpliwość.
— Król Salomon samą mówi prawdę — rzekł i dodał szybko — mówią w Nuoro, żeś zakochany w Małgosi Carboni.
Gorący rumieniec oblał twarz chłopca. Porwał za widelec, jadł szybko.
— Idyoci! — zabełkotał!
— Słuchaj — mówił ojciec, podnosząc w górę szklankę, do połowy napełnioną winem. — Nie tak to i głupie. Jeśli jest część prawdy w tem, co ludzie mówią, powinieneś oświadczyć się „gospodarzowi,“ powinieneś powiedzieć mu tak naprzykład: „Dobroczyńco, mężczyzną, już jestem i daruj mi jeśli dotąd skrywałem przed tobą uczucia me, tak jak skrywałem i przed własnemi rodzicami...
—.Milczcie! na Boga milczcie. Nic o tem nie wiecie! — zawołał zarumieniony po uszy Anania.
— Ach! święta Katarzyno! — zawołała zia Tatana, stojąc jak zawsze po stronie wychowanka i nie pomna urazy względem króla Salomona. — Nie dręcz biednego chłopca! Widzisz, że zmęczony drogą. Daj mu odpocząć, a będzie czas mówić o wszystkiem. Gbur z ciebie, chłop prosty, nic nie rozumiesz.
Chłop wypił do dna wino, machnął ręką i z niezmąconem spokojem ciągnął.
— Ja nie uczony, a syn mój uczony, prawda, lecz starszy jestem od niego, mam włosy siwe, — mówiąc to pociągnął za kosmyk zwieszających mu na czoło, wyolejonych włosów, — a doświadczenie więcej od nauki waży, jeśli chcesz żono wiedzieć o tem. Ebbene, jedno ci synu mówię i radzę: wniknij w głąb własnego sumienia i serca a przekonasz się, że nie masz prawa oszukiwać swego dobroczyńcy.
Student postawił na stole szklankę, z takim impetem, że aż siedzący pod kominem kot podskoczył.
— Idyoci! idyoci! — wołał zirytowany, czując jednak, że jego niewykształcony, nie edukowany ojciec ma zupełną racyę.
— Tak synu — ciągnął wieśniak, gładząc nad czołem zwisające, przetłuszczone swe włosy, — obowiązkiem jest twoim udać się wprost do „gospodarza,” dłoń mu ucałować i powiedzieć mniej więcej, tak: „synem jestem chłopskim, prawda, lecz dzięki dobroczynności twojej panie, i własnym mym zdolnościom, zostanę doktorem, prawnikiem, z czasem panem będę i bogatym. Kocham Małgosię, wzajem przez nią kochany, uszczęśliwię ją tak bardzo, że zapomni choć się zniży do syna sługi swego ojca. Niech nas dłoń twa dobroczynna błogosławi: w Imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.
— Amen — skończyła ciotka Tatana — lecz natychmiast dodała:
— A jeśli zamiast błogosławić wypędzi go jak psa?
Pomimo upokarzającego przypuszczenia, student roześmiał się nerwowo. Po chwili umilkł, czekając odpowiedzi ojca.
— Co tam kobiecino! — odparł wieśniak — nalej mi jeszcze wina. Twój król Salomon powiedział przecie, że kobiety same nie wiedzą, co mówią. Zastanawiałem się dobrze, nad każdem swem słowem. Gospodarz pobłogosławi.
— Ależ w tem sensu nie ma! — porwał się z miejsca student i wybiegł pełen wielkiej radości, nie rozumując, czując jeno, że mu serce o mało z piersi nie wyskoczy. Chciałby pytać ojca, zwierzyć mu się, lecz nie mógł. Pobłogosławi, pobłogosławi,” dźwięczało mu w uszach i sercu, pełną melodyą. Jeśli ojciec jego to mówi, musi się przecie na czemś opierać? Cóż zaszło? Czemu Małgosia w listach swych nie nadmieniła nigdy o łaskawem usposobieniu swego rodzica. A jeśli Małgosia nic o tem nie wie, jakże się o tem mógł dowiedzieć Anania Atonzu?
— Zobaczę się z nią wkrótce i o wszystkiem się dowiem — myślał Anania, a wszystkie wątpliwości, smutki, zniechęcenia, znużenie drogą i nawet powstałe w sercu nadzieje, bladły przed pewnością, że ją ujrzy.


∗             ∗

Na ciche pukanie młodzieńca drzwi otworzyły się cicho.
— Szczęśliwego powrotu! — zaszeptała służąca, przez której ręce przechodziła korespondencya kochanków. — Zaraz przyjdzie.
— Jak się macie — odrzekł wzruszony podając jej zawiniątko — podarek z Rzymu.
Wzięła z rąk jego zawiniątko.
— Ale... zapomniałam. — Czekaj tu.
Pozostał sam przez chwil kilka, co mu się wiecznością zdały, oparty o ciepły jeszcze, słońcem wygrzany mur opasujący dziedziniec domu syndyka, pod niebem nocnem, cichem, tak ciemnem, że gdy Małgosia nadbiegła i rzuciła się w jego objęcia, czuł ją raczej, niż widział, czuł policzki, świeże na swych ustach, serce bijące na bijącej swej piersi. Zdawało mu się, że od zmysłów ze szczęścia odchodzi. Całował ją namiętnie, tysiąckrotnie, w twarz, oczy, usta, nie nasycony, pocałunków jej spragniony?
Basta! Dość! — szeptała, opamiętawszy się pierwsza. — Ostrożnie, ciszej! Wyzdrowiałeś?
— Tak, tak — odpowiadał szybko. — Wreszcie! widzę cię, jestem z tobą! Słyszysz, jak mi serce bije?
Ręce jej przyciskał do piersi.
— Bije tak silnie, że mówić przeszkadza... widzisz, bo, nie mogłem przejść z wieczora pod twem oknem, bo... bom nie miał chwili wolnej. Obstąpili mię, witali... I teraz nie widzę cię, nie mogę się nacieszyć twym widokiem, tak ciemno...
— Nino! zobaczym się jutro, teraz czujemy się wzajem, — mówiła śmiejąc się cicho, cichutko, a pod ręką czuła bicie serca chłopca. — Jakże ci serce bije, Nino! trzepoce ci się w piersi jak ptak zraniony... Lepiej ci powiedz? Na prawdę wyzdrowiałeś?
— Wyzdrowiałem, wyzdrowiałem! wszak jesteśmy razem.
Starał się dojrzeć ją w cieniu ciemnej nocy, pod chmurami, co biegły po nieboskłonie. Jaśniejszy szmat nieba zdawał się furtą uchyloną, przez którą dwie drżące gwiazdy, niby oczu dwoje, przypatrywały się zakochanej parze. Anania siedział na kamiennej ławie, trzymając na kolanach i w ciasne ni objęciu, wyrywającą mu się dziewczynę.
— Puść mię — mówiła — ciężka jestem. Nazbyt utyłam.
— Lekkaś jak piórko, — odpowiadał z przekonaniem — gołąbko moja. Razem więc, razem jesteśmy! Wierzyć mi się prawie niechce... Snem mi się zdaje. Marzyłem o chwili kiedy będziemy razem i zdawało mi się, że nie nadejdzie nigdy, a teraz razem jesteśmy! Od zmysłów odchodzę! Tyś to Małgosiu, tu, na mem sercu. Mów do mnie, mów droga bo mi się zdaje, że śnię jeszcze.
— Cóż ci mam powiedzieć? Pisałam ci wszystko, wszystko! Ty to mów, opowiadaj. Tak ładnie umiesz mówić! Opowiadaj o Rzymie, mów, ja nie umiem mówić tak ładnie.
— Przeciwnie, mówisz ślicznie, głos masz tak słodki. Nie zdarzyło mi się słyszeć kobiety, co by mówiła tak ślicznie.
— Basta! nie praw komplimentów — przerwała mu uradowana Małgosia, lecz Anania szczerym był, miłość oślepiała go.
— Przysięgam ci, że samą prawdę mówię. Po cóż bym kłamał? Jesteś najpiękniejszą, najmilszą, najbardziej słodką dziewczyną. Gdybyś wiedziała jak mi przed oczyma stałaś jak zaklęta w Rzymie, gdy córki gospodyni kokietowały mnie i towarzysza mego. Myślałem o tobie jak o świętej, nadziemskiej, słodkiej, czystej, świeżej, przepięknej istocie.
— Ale teraz... przerwała wyrywając mu się z objęć.
— Nie irytuj mię Małgosiu! — wybuchnął — Chłód twój drażni mię. Wszak należym do siebie na wieczność, na całą, jak mąż i żona, powiedz czy nie tak?
— Tak...
— Powiedz mi, że mię kochasz.
— Tak.
— Ależ nie — „tak“ tylko. Powiedz „ko-cham — cię.“
— Ko-cham-cię. Gdybym cię nie kochała — dodała, po chwili ożywiając się — nie byłabym tu. Kocham cię zaiste. Wyrazić tego nie umiem, lecz kocham cię dawniej może, niżeś mię pokochał.
— Nie, pokochałem cię pierwszy. Że kochasz mię wiem — odrzekł z powagą — chociaż piękna i bogata, mogłaś obrócić gdzieindziej oczy.
— Bogata mówisz? Nie jestem bogatą.
— Tem lepiej.
Umilkli na chwilę, w myślach swych pogrążeni.
— Powiedz — rzekł po chwili student nieśmiało — mówiono mi, że rodzina twoja wie coś o naszej miłości. Prawda-li to?
— Prawda — odrzekła po krótkiem wahaniu.
— Co mówisz Małgosiu! ojciec twój zezwoliłby?
Zawahała się, podniosła głowę chłodno.
— Nie wiem.
Powiedziała to jakoś tak dziwnie, dwuznacznie, smutno, że to Anania ubodło. Co się stało, co zaszło? Usta dziewczyny zwarły się nad chowaną w sercu tajemnicą. Sama ta myśl dotknęła Anania boleśnie. Myśl zwrócił od razu do tamtej. Czyż zawsze jak widmo złowrogie stawać będzie pomiędzy nim a jego losem?
— Słuchaj — mówił, rozważnie pieszcząc jej ręce.
— Słuchaj i odpowiedz mi szczerze, prawdę, calusieńką prawdę. Co zaszło? Mogę, czy nie mogę cię zdobyć? Mamże mieć nadzieję? Wiesz dobrze kim jestem: ubogim synem sługi twego ojca, z jego łaski i jego kosztem wychowany.
— Co mówisz — zawołała z gniewem raczej, niż ze smutkiem — ojciec twój nie jest zwykłym sługą, a gdyby nim i był, człek to godny szacunku.
— Godny szacunku — powtórzył sobie w duszy Anania słowami temi śmiertelnie zraniony. Ten szacunku godzien, ale tamta...
Przyszło mu jednak na myśl, że może Małgosia nic nie wie o tamtej... którą rodzina Carboni uważać może za zmarłą. Trzeba się było raz przecie dowiedzieć, porozumieć.
— Małgosiu — rzekł siląc się na spokój — trzeba, byś mi całą swą otworzyła duszę, służyła radą, udzielała wskazówek. Co mam począć, jak postąpić? Godność moja i sumienie nakazują mi stawić się przed twym ojcem i wyznać mu wszystko. W przeciwnym razie oskarżyć mię może — i słusznie — o nieuczciwość i niewdzięczność. Tracąc cię, straciłbym wszystko, równałoby się to dla mnie śmierci moralnej, gorszej od cielesnej. Pełen jestem ambicyi, wyznaję to, gdyż dopóki mam nadzieję doścignąć cię Małgosiu, ambicya podtrzymywać mię będzie, a nie zasadza się jak u tylu innych młodych ludzi, zwłaszcza tu, w Sardynii, na przebijaniu się przez życie, gwałtownie i na nienawiści do tych, co dościgli upragnioną metę. Takim jest Battista Daga. Ten, w zawiści granic nie zna. Pamiętam wieczór, gdy dawano w teatrze Constanzi Le Maschere. Staliśmy w przedsionku, popychani przez tłum zwiększający się co chwila, a w miarę jak nadchodziły z ulicy wieści, wzrastała radość Daga. Co do mnie zawiści w sercu nie żywię, cierpliwie czekać umiem... z tem dojść można daleko. Nie o sławę mi idzie, ubiegać się o nią nie myślę, lecz czuję że mogę zająć w społeczeństwie pewne stanowisko. Skoro zdam egzaminy nie cofnę się przed żadnym konkursem i wcześniej czy później do zamierzonego dojdę celu. Zamieszkamy w Rzymie, gdzie będę się wybijał i pracował. Wszystko to jednak zdolen jestem zrobić przez ciebie i dla ciebie. Sądzę, że sprężyną wszystkich ambicyi, walk, mężczyzny, bywa zawsze kobieta. Wielu przyznać się do tego nie chce, ja się przyznaję szczerze. Bez ciebie Małgosiu, złamany zostanę... Mówiłem ci to już zresztą nie raz.
— Tak — szepnęła Małgosia upojona obietnicami młodzieńca a ten ciągnął dalej:
— Tyś metą i celem mego życia. Widzisz; są ludzie, co żyją samą miłością, jak inni sztuką, sławą, próżnością. Jestem pomiędzy pierwszymi. Zdaje mi się, żem cię kochał zawsze, od urodzenia mego, a kochać cię będę na zawsze, do śmierci. Gdyby mi ciebie zabrakło, złamany byłbym, niezdolny do wysiłku... skończony moralnie a i nie przeżyłbym zgoła jeślibym kiedy z ust twych miał usłyszeć: „innego kocham.“
Basta! przestań! — zawołała Małgosia. — Dziwaczysz... O! deszcz pada.
Istotnie kropla deszczu spadła na ich uściskiem splecione, ręce. Oboje wznieśli twarze spoglądając w niebo, na którem gromadziły się coraz gęstsze, coraz ciemniejsze chmury.
— Powiem ci — mówiła Małgosia chłodno i jak w roztargnieniu, śpiesząc w strachu może, by deszcz nie przerwał zwierzeń. — Powiem ci, żeśmy nie tak bogaci, jak byliśmy dawniej. Źle poszły interesy ojca, pożyczał na prawo, na lewo, stracił nikt nie oddał. Za dobry był Ecco! Nasz proces w Orbi, o las spalony, źle idzie a gdy stracimy i to wcale bogatą nie będę.
— Czemuż nie wspomniałaś o tem w swych listach?
— Po cóż pisać miałam. Zresztą, sama dowiedziałam się o tem nie dawno... Patrz! deszcz pada na dobre.
Powstali z miejsca, zbliżyli się do ganku. Błysnęło. Pod błyskawicą Anania dostrzegł twarz Małgosi. Bladą była, śmiertelnie bladą.
— Co ci? co ci jest Małgosiu? — pytał przyciskając ją do piersi. — Nie bój się przyszłości. Nie bój się. Uboga droższą mi będziesz, szczęśliwsi będziemy. Nie bój się niczego.
— Oh! nie to! Boję się tylko, by mama, co się okrutnie lęka burzy, nie wstała z łóżka i mnie nie wołała. Odejdź! — kończyła odpychając go łagodnie od siebie. — Odejdź!
Zmuszony był ją usłuchać, lecz długo jeszcze stał w bramie, czekając aż się deszcz uspokoi. Chwilami wielka i nagła radość rozświecała mu duszę podobna do błyskawic rozdzierających chmury nocnego nieba. Przypomniał sobie ów dzień dżdżysty w Rzymie i przypuszczenie, że matka jego może już nie żyje, co mu błysnęło w duszy, jak te tam horyzonty rozkwiecające błyskawice. Jakże podobne do siebie bywają ból i radość...
Pomału jednak, wracającego do domu, przy zmniejszonym deszczu, zdejmowały uczucia mniej egoistycznej natury.
— Podły jestem — myślał. — Cieszę się ze strat, poniesionych przez mego dobroczyńcę. Co warte serce ludzkie.
Nazajutrz rano pisał do Małgosi, przedstawiając jej tysiąc projektów, jeden od drugiego bardziej bohaterski. Będzie dawał korepetycye, i z te go się utrzymywał do skończenia uniwersytetu, niechcąc dłużej być ciężarem swemu dobroczyńcy. Natychmiast oświadczy się panu Carboni o rękę jego córki. Chciał, w każdym razie, dać uczuć swym dobroczyńcom, że zostać może podporą ich i chlubą.
Kończąc pisać list przy otwartym oknie, zkąd wpadała świeżość poranku i niedawnego deszczu, posłyszał za sobą śmiech stłumiony. Obejrzał się i spostrzegł Nannę o załzawionych oczach i obwisłych wargach. W trzęsącem się ręku niosła tackę z kawą, której groziło wylanie lada chwilę na podłogę?
— Dzieńdobry Nanno! — zawołał — żyjesz dotąd stara!
— Dzień dobry paniczowi! Chciałam zajść z nienacka, nie udało się. Uprosiłam u zia Tatany, by mi pozwoliła podać paniczowi kawę. Ręce przed tem umyłam, czyściuteńkie! O! co za szczęście, co za szczęście — mamrotała płacząc i śmiejąc się jednocześnie.
— Gdzie ów panicz! ekscelencja! o której ciągle ci się język plącze — zawołał wesoło Anania. — Jestem dla ciebie tem co i dawniej, i jak dawniej mów mi „ty,“ poprostu. Dawaj kawę.
— Ach! nie to, nie to co dawniej. Mieszkamy tu w norze, jak zwierzęta dzikie. Jakże mogę tykać waszą ekscelencję. Panicz błyszczy jak złotko, jak słonko poranne...
— Przestałem już być „kwiatkiem, goździkiem, cukierkiem“ — śmiał się, dolewając sobie kawy ze starożytnego wyzłoconego imbryka i przypominając Rzym, ulicę del Seminario, ciotkę Barbarę.
— Bóg z tobą chłopcze! jagniątko ty moje! Niech mi panicz wybaczy, ale nie mogę zapomnieć, żem go widziała dzieckiem, ot! takiem. Ah! czy panicz pamięta pierwszy powrót z Cagliari? Małgosia była u okienka, wyczekiwała, jak ten miesiączek na niebie wyczekuje tęskno aż słonko wejdzie.
Anania powstał, postawił imbryk na stole, wyprostował się, zaczerpnął powietrza. Czuł się szczęśliwym, bardzo szczęśliwym! Niebo było tak błękitne, poranek tak świeży, tak wonne wiejskie powietrze i tyle było prawdziwej wielkości w tej wiejskiej prostocie ludzi i rzeczy nie tkniętych cywilizacji burzliwem tchnieniem. Nawet zia Nanna, przestała zdawać mu się ohydną i wstrętną. Pod tą, powłoką zczerniałą, chudą, cuchnącą alkoholem — kryła się dusza tkliwa, poetyczna może.
— Powiem ci wiersze — zawołał student, wymachując ramionami i zaczął deklamować.
Ella era assisa sopra la verdura..!“ i tak dalej.[16]
Nanna słuchała uważnie, nie rozumiejąc prawdopodobnie ani słowa, a gdy skończył otworzyła usta, by coś powiedzieć.
— Słyszałam to już raz — rzeka.
— Od kogo.
— ...Od Efesa Can chyba...
— A! zmyślasz stara! Uciekaj, nim cię kijem obłożę... Ale, ale... poczekaj że. Opowiedz mi wpierw wszystko, co zajść mogło w Nuoro przez rok mej nieobecności?
Opowiadała długo i szeroko, mieszając daty, wypadki, własne sprawy i cudze, lecz zawsze zwracała rozmowę na Małgosię. Małgosia była najpiękniejszą, kwiatkiem, różyczką, goździkiem wonnym, cukierkiem. A odziewała się! Nie! oko ludzkie nie widziało szat podobnych! ucho nie słyszało o takich koronkach i wstążkach! Gdy przechodziła patrzano na nią, jak na gwiazdę mknącą po nieboskłonach, jak no kometę. Pewien pan błagał ją Nannę, by ukradła wstążkę, którą się Małgosia opasywała. Chciał to nosić jak relikwie, na sercu. Służąca, w domu państwa Carboni, opowiada, że panienka jej otrzymuje co rano listki miłosne, związane wstążeczkami niebieskiemi...
— Ale różyczka — ciągnęła pijaczka — dobrała już sobie godną siebie parkę — goździka pewnego... A! wygadałam się — zawołała, uderzając się po gębie. — Mniejsza z tem. Widziałam przecie, jak się trzyma w zębach brzeg... i odzwyczaić się nie mogę.
— Brzeg czego i kto trzymał w zębach — pytał, śmiejąc się Anania.
— Panicz trzymał w buzi brzeg własnej koszuliny — śmiała się stara, zaglądając przez otwarte na dziedziniec okno.
Żartowali, śmieli się. Wieprzak, zerwawszy się z uwięzi, zaczął się ocierać o spódnicę i nogi pijaczki; kura wskoczyła na grzbiet wieprzaka, dziobiąc mu uszy; na gałęzi bzu bujał się od niechcenia wróbel szary.
Student czuł się tak niewymownie szczęśliwym, że zaczął śpiewać nową stanzę Poliziano’a:

„Portate, venti, nuesti dolce versi
„Dentro all ovecchie della Ninfa mía;“
Śpiewając czuł się lekkim i swobodnym jak świegocący na gałęzi bzu wróbel. Skończywszy pić kawę, udał się do ogrodu, by tam wręczyć list służącej Małgosi.

Ogród, mokry jeszcze od ulewnego w nocy deszczu, ronił wyziewy przemokłej ziemi i suchej roślinności. Robactwo, przegryzając liście kapusty, nadało im pozór pożółkłych koronek. Figi indyjskie otrząsały pręciki złote żółtych swych kwiatków. Długie filigranowe gałązki topolówki — altei — pączkami i fioletowem kwieciem, przerzynały powietrze, czepiając się drzew, przerzucając z jednych na drugie, pnące się, delikatne zwoje. W głębi perlistego horyzontu widniały mgliste zarysy gór, na tle złotawych obłoków. W jednym z kątów ogrodu Anania zastał Efesa Can, pijanego, rozebranego, zaledwie przykrytego jakimś łachmanem. Przechodząc, pociągnął go za nogę. Pijak podniósł twarz obrzękłą, w pół otworzył szkliste oko, i zanucił ochrypłym głosem niezmienną swą piosenkę;

„Amelja czysta i świeża!“

Zanucił, urwał, opadł na trawę, nie poznawszy nawet studenta. Dalej zio Pera, „starym kotem“ zwany, całkiem już prawie ślepy, upierał się pleć grzędy, dzikie zielsko, samem je rozpoznając powonieniem.
— Jak się macie wuju Pera! — witał go Anania.
— Umarły jestem — odrzekł — nie widzę nic już synu i mało co słyszę.
— Bądźcie dobrej myśli. Z tego można się wyleczyć.
— Na tamtym świecie, gdzie wszyscy uzdrowionymi zostaniem, i wzrok i, słuch odzyskamy. Zresztą, co tam wzrok cielesny! Wówczas, gdy mi służył, dusza moja ślepą była: teraz przeciwnie przejrzałem okiem duszy. Opowiedz mi synu, widziałeś papieża?
Wyszedłszy z ogrodu, Anania obchodził sąsiedztwo. Nic się tu nie zmieniło: ten sam idjota żebrak, siedząc pod walącym się murem, wyczekiwał, jak przed łaty, nadejścia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Żebraczki, z sąsiedztwa z tą samą, co dawniej zawiścią i wzgardą spoglądały na próg nory Rebeki, na którym nędzarka, trzęsąc się od febry, opatrywała swe rany. Majster Pane za warsztatem rozmawiał na głos sam z sobą, a na progu winiarni hoża Agata wabiła starszych i młodszych. Antonina i Bastianeddu upajali się regularnie, gdy nie odsiadywali kary w więzieniu, co się im często przytrafiało.
A w domu? Ciotka Tatana smażyła konfitury i przygotowywała przysmaczki dla swego ulubieńca; przez dzień cały rozpowiadała sąsiadkom o jego uczoności i świetnych na przyszłość widokach, a Anania Atonzu starszy, w dnie wolne od rolnej pracy, siadywał na progu domu, reperując paski i rzemienie i marząc o ukrytych w ziemi skarbach.
Nic się tu nie zmieniło, tylko student na ludzi i rzeczy innem teraz patrzał okiem, dostrzegając niedostrzeżone przedtem zalety i piękności, smętne, dzikie wprawdzie, lecz niezaprzeczone. Niby obcy i daleki, przypatrywał się wszystkiemu, a w otoczeniu tych poczerniałych lepianek i rozwalin, śród ludzi pierwotnych o nieociosanym duchu w nieociosanych kształtach zdawał się być olbrzymem i przechodniem; olbrzymem i ptaszkiem — dobrem przez swą wyższość, ptaszkiem przez swobodę i wesołość.


∗             ∗

Ostatnich dni sierpnia, po wielu zwłokach, Małgosia zgodziła się, by Anania odkrył swą miłość dla niej i zamiary jej rodzicom.
— Ojciec twój zmienił się względem mnie — mówił student. — Czuję ciągłe wyrzuty sumienia, zdaje mi się, że spogląda na mnie badawczo, niechętnie. Spojrzeń tych znieść nie mogę.
— A! jeśli masz odwagę, powiedz mu... to, co uważasz za obowiązek wyjawić — odrzekła figlarnie.
— Lecz... co mi odpowie — pytał zafrasowany student?
— Co mu się podoba. Ciekawa rzecz! Im nieśmielej przystąpisz, tem więcej się zasłużysz. Ojciec mój taki dobry.
— Małgosiu! słowa twe niecą w mem sercu nadzieję! — zawołał Anania, zdjęty przed chwilą zwątpieniem. — Gdybyż to, gdyby...
S-i-i-i — odrzekła, gładząc mu włosy z macierzyńską jakąś tkliwością.
Przycisnął ją do serca, przymknął oczy, twarz ukrył na jej ramieniu, pogrążył się w błogości swego szczęścia. Byłoż to prawdą? Małgosia mogłaż naprawdę zostać jego, naprawdę jego Małgosią? Sny jego, i marzenia sprawdzić się miały. Wszak był czas, w którym przed samym sobą przyznać się do swej miłości nie śmiał, a teraz...
— Jakże się wszystko zmienia na świecie — myślał. — Lecz czem jest świat, czem rzeczywistość, gdzie się sen kończy, rozpoczyna jawa? A może wszystko snem tylko... Czem jest Małgosia, ja sam czem jestem? Czy żyjemy? Czem jest życie i czem to szczęście bezbrzeżne co mi podnosi duszę, jak księżyc, gdy wzdyma fale? Czem fala — wszak żyje. Czem księżyc, czem wszystko?
Podniósł głowę i uśmiechnął się z pytań, co mu błyskawicznie przez myśl przelatywały. Księżyc oświecał dziedziniec i w ciszy głębokiej, przezroczystej nocy, drżące strzykanie świerszczów polnych robiło wrażenie, że cały ludek malusich dziwotworów, używając wieczornych wczasów pod baldachimami w rosie skąpanych liści, stroi niewidzialne skrzypki, na jedną, jedyną nutę.
Wszystko było jak we śnie, a jednak jawą było.
Ananii zdawało się, że widzi dziwoludy małe, strojące mikroskopijne skrzypki pod baldachimami rosą ociekłych liści i widział jednocześnie różową bluzkę Małgosi, łańcuszek złoty, pierścionki. Ściskał jej dłonie, czuł pod palcem perle w pierścionku, na serdecznym jej paluszku, widział połysk jej paznogci, białe u rękawów uszycie. Sen zlewał się z jawą. Wszystko widoczne było, dotykalne, dawało się ująć, doścignąć.
Rzeczywistość prześcigła marzenia. Czyż tak jak zdejmował pierścionek z paluszka Małgosi, nie mógłby zdjąć sobie księżyc z nieba, owinąć w jego promienie, przenosić na dłoni dziwoludów kształtne i drobne roje; ująć pieśń czarodziejską, zawieszoną na niewidzialnych strunach...
W tem słowa Małgosi zarysowały granicę pomiędzy snem a jawą.
— Co powiesz memu ojcu — pytała przeciągle; — powiedz że mi co, jak mu powiesz: „Panie i ojcze chrzestny ja... ja... i... Małgorzata, córka pańska, chcemy... tak jest, chcemy i pragniemy...” śmiała się dziewczyna.
— Daj pokój Małgosiu — przerwał jej niecierpliwie, rumieniąc się za nieśmiałość, co mu dotychczas wobec pana Carboni zamykała usta. — Nie potrafię wyznać — zawołał szczerze. — Napiszę raczej.
— O! co to, to nie — zaprotestowała zupełnie już seryo Małgosia. — Trzeba powiedzieć samemu, to mu się lepiej spodoba. Jeśli sam nie masz odwagi, przyślij z tem kogo bądź.
— Ale kogo?
Małgosia zastanowiła się chwilkę.
— Twą matkę.
Mówiła, naturalnie, o ciotce Tatanie, lecz słowa jej odbiły mu się w sercu wspomnieniem o tamtej i zdało mu się, że Małgosia tamtą ma na myśli. Chmura przysłoniła mu świat cały, rysując wyraźnie. granice istniejące, pomiędzy snem, marzeniem, rajem a rzeczywistością, granice, podobne do tych, co oddzielają niebo od ziemi, kładą się nieubłagane pomiędzy dniem i nocą.
— Jednak — błysnęło mu w sumieniu — jeśli kiedy, to teraz wyznań stanowcza wybiła chwila, jeśli z niej nie skorzystam... Ha! kto wie! Może się przepaść da przeskoczyć...
Otworzył usta... Serce mu biło tak gwałtownie, że z ust nie wyszedł dźwięk żaden. Chwila, jedyna chwila przeszła...
Nazajutrz wieczorem, zia Tatana, zmięszana i wzruszona, lecz dumna z podjętego zadania, ufna w pomoc Boską, po długiej modlitwie w kościele Matki Boskiej Różańcowej i obchodzeniu trzykrotnem ołtarza na klęczkach, udała się do „Gospodarza.”
Anania pozostał w domu, wyczekując z bijącem sercem jej powrotu! Rzucił się na łóżko z książką w ręku, lecz tytułu książki nie mógł sobie potem przypomnieć nigdy, a litery druku wirowały mu w oczach.
— Spokojny jestem — wmawiał w siebie — czegóżbym się bał, mam pewność przecie...
Czytał pomału, słowo za słowem, przewracał stronnice — ale co czytał, jakie tam były słowa, tego nie wiedział, widział za to jasno i dokładnie, jakgdyby na to patrzał, widział...
Oto zia Tatana idzie pomału, przejęta ważnością swej misyi, waży słowa, które wyrzeknie. Biedna gołąbka, siwa i słodka! serce jej bije, zamiera w piersiach, lecz od czegóż pomoc Boża, Najświętszej Maryi Panny Różańcowej i świętej Katarzyny. Staruszka przywdziała najpiękniejsze swe szaty, spódnicę oszytą w trzy rzędy wstążką zieloną, białą i znów zieloną, gorsecik z zielonkawej brokateli, pasek srebrny, fartuch haftowany, na głowie ma opaskę barwy szafranu. I o pierścionkach nie zapomniała. Przedawne misterne kamee na żółtych i zielonych kamieniach, kornaliny delikatne ryte, genueńskie filigrany zdobią pomarszczone jej palce, a przedhistoryczne monety pobrzękują a złotych łańcuszkach na fałującem od szybkiego chodu i wzruszenia łonie. Cicha i poważna, strojna, do starej Madonny na ołtarzu podobna, posuwa się pomału, kłaniając dobrotliwie, lecz z odcieniem dumy, spotykanym po drodze znajomym. Na niebie wieczór zapada... Chwila odpowiednia do swatów i swatka pewną być może zastania, o tej porze, w domu głowy rodziny, do którego poselstwo niesie.
Zia Tatana idzie, zwalnia kroku, idzie coraz rozważniej, jakgdyby w miarę posuwania się naprzód odwagi jej ubywało... Doszedłszy do bramy domu syndyka przystaje na chwilę. Wrota zawarte, milczące, jak przeznaczeń wrzeciądze. Poprawia pierścienie na palcach, łańcuszki na szyi, pasek, srebrem dziany... obciąga fartuch bogato zahaftowany, zaciska pod brodą węzeł szafranowej na głowic opaski i zapukała do drzwi...
A Ananii zdało się, że odgłos pukania tego rozlega mu się, w samem sercu... Porwał się na równe nogi, wziął świecę, przejrzał się w lustrze. Blady był.
— Pobladłem — pomyślał. — Dziwactwo... wolę o tem nie myśleć wcale.
Oparł się o okno. Na ogrodzonem zewsząd dziedzińcu konały ostatnie dzienne brzaski. Bzowy krzak tworzył jedną ciemną plamę. Nie nie naruszało wieczornej ciszy. Koguty usnęły, usnął ustawicznie chrząszczący, ziemię ryjący, tarzający się w piasku i ostach wieprzak. Na niebie pokazywały się gwiazdy. Za murem na cichej ulicy słychać było tętent kopyt końskich. Jeździec, góral, śpiewał ludową piosenkę...
Ananii przypomniało się jego dzieciństwo w Fonni, Juanne, wdowa po rozbójniku.
— Marzyło mi się wówczas, że zostanę bandytą — uśmiechnął się, — ciekawe! W tym miesiącu, jeszcze nie odkładając, muszę zwiedzić Fonni.
Myślał chwilę o Juanne i o tem, jak mu się tam powodzi w klasztorze. Po chwili pogrążył się znów w rozmyślaniach o własnym swym losie.
Tak, gołąbka siwa, zia Tatana, jest już tam w gabinecie „gospodarza,” przy biurka, tem, na którem student znalazł był ongi kopertę różową. Jakże mógł był popełnić podobną niedyskrecyę! Głupie wyrostki na wszystko się ważą. Szalone głowy. Czy teraz, on, Anania, mógłby popełnić bezwiednie coś złego?
Basta! Ciotka Tatana jest już tam... a wedle niej sinior Carboni: otyły, spokojny, ze złotą dewizką na zaokrąglonym brzuszku.
— Co, co mu tam prawi starowina — myślał Anania, uśmiechając się nerwowo. — Gdybym miał czapkę niewidko i mógł słyszeć, widzieć, sam niewidziany. Brama byłaby zamkniętą. E! zastukałbym i Marietta, służąca, otworzyłaby mi natychmiast albo też rozgniewałaby się jak wówczas, gdym chodził prosić o trochę cieplej strawy dla wuja Efesa...
Zaśmiał się.
— Jak mogę myśleć w podobnej chwili o takich bzdurstwach.
Odszedł od okna, wziął świecę, wszedł do kuchni. Ogień płonął na kominie, usiadł przed ogniem, lecz nagle, przypomniał sobie, że przecież jest lato i cofnął się śmiejąc.
Długo potem, długo, przypatrywał się rudemu kotkowi, czatującemu ze spuszczoną głową i najeżonemi wąsami na mysz, której nora znajdowała się pod kominem.
— Nie — ozwał się głośno — nie dam ci dziś kotku myszki. Dziś taki wieczór, że nawet myszy w tym domu szczęśliwe i spokojne być muszą. A psik! a psik! — odpędzał kota, co się wyprężył i wskoczył na okap komina.
Zdjęty coraz większym niepokojem, zaczął przechadzać się po kuchni, macając bezmyślnie i nerwowo wory owsa, gdy się do nich zbliżał.
— Ojciec mój — mruczał przy tem — nie tak znów bardzo ubogi, wspólnikiem jest i dzierżawcą raczej, niż sługą siniora Carboni, chociaż upiera się tytułować go „gospodarzem.” Nie, wcale nie jest ubogim, lecz... czy... jeśli mnie nadzieje moje zawiodą, mamy zwrócić koszta, łożone na moje wychowanie? Pomyślim o tem potem, teraz nie pora, nie pora!
Ah! ciotka Tatana zaczęła już pewnie... Co, jak tam mówi? E! lepiej nie myśleć o tem, a o tem raczej co i jak odpowie ojciec Małgosi, ten najpozytywniejszy z ludzi, co powie, dowiadując się, że obsypany przezeń dobrodziejstwy student, nadużył jego zaufania.
Co powie? Namyśla się. Jak zwykł to czynić, chodzi po pokoju z rękoma w tył założonemi... pałce puszcza w młynka... Zia Tatana śledzi go wzrokiem, pobladła starowina.
— Ah! gdybyż to sic wreszcie skończyło — zawołał Anania porywając się za głowę. Powietrza mu brakło, wybiegł na dziedziniec, oparł się o obmurowanie, wyglądał, nasłuchiwał... Nie, cicho wszędzie...
Wrócił do kuchni, a spostrzegłszy rudego kotka przypomniał sobie stada kotów, zamieszkujących ruiny w około Panteonu w Rzymie, ciotkę Barbarę i świecę woskową, którą mu powierzyła do złożenia w bazylice świętych Męczenników. Pomyślał o swym ojcu zbierającym trawę na łąkach „gospodarza,” o pinii, której krzewy w pustem polu, podobne były do oddechu obra, tajemniczego władcy pustki tej i zarośli. Z kolei przypomniały mu się zwalone na górach kamienie, nuraghe, z których w oczach ciotki Barbary urósł był olbrzym... i pomyślał o cndnej, starożytnej zbroi, o włóczni, i złotym naramienniku widzianym w termach Dyoklecyana. Śród rojeń tych i rozpierzchłych myśli, dwa punkty pozostawały wytyczne, jasne, chociaż jeden z nich był ciemny, jak najgroźniejszej burzy chmura, drugi słoneczny, oba ścierające się z sobą, w nieuniknionym gromie: myśl o tamtej, o matce, druga o tem, co się dopiero waży w gabinecie siniora Carboni.
— Wszak postanowiłem nie myśleć o tem — mruczał i począł znów odpędzać kota od mysiej jamy. — Nawet ostatnia myszka w domu tym wieczora. tego winna spokojną być i bezpieczną.
Raz jeszcze wyszedł na dziedziniec, wypatrywał, nasłuchiwał. Nic, cicho... Po kwadransie może czasu, za obwarowaniem, ozwały się dwa glosy, potem trzy, cztery. Sąsiedzi to, zbierali się, jak to zwykli czynić co wieczór, przy warsztacie majstra Pane, by pogawędzić na świeżem powietrzu.
— Panie zmiłuj się nad nami — jęczał płaczliwy głos kalekiej Rebeki — widziałam pięć gwiazd spadających z nieba. Zły znak, przytrafi się pewno coś złego.
— Antychryst z ciebie się narodzi — zaśmiał się brutalnie wieśniak jakiś — wszak napisano, że go na świat bestya wyda.
— Antychryst? w takim razie urodzi się z twej żony, plugawcze! — odcięła się zirytowana kaleka.
— Połknij to kwiatku! — zaśmiała się Agata, żując coś przy tem w ustach.
Wieśniak rozgniewał się, zaczął kląć, lecz stary stolarz krzyknął:
— Ciszej! bo cię za ogon wyrzucę, łysy ty lisie.
Nie wiele to pomogło. Chłop klął, a kobiety oddaliły się usiadły pod murem. Ciotka Soricheda, czterdziestoletnia kobieta, co służyła niegdyś u intendenta, rozpoczęła po raz, nie wiem już który, rozpowiadać historyę swej pani.
— Szlachcianką była, z markizów rodu, ojciec jej przyjacielem był króla hiszpańskiego, portugalskiego może, nie pamiętam dobrze, dał jej w posagu tysiąc skudów w złocice. A wiele wynieść może tysiąc skudów w złocic?
— Wielka mi suma tysiąc skudów! — zawołała wzgardliwie Agata. — Jedynaczka siniora Carboni, będzie ich miała co najmniej cztery tysiące.
— Ale... czy w złocie? — pytała niedowierzająco tamta.
— Nie cztery a czterdzieści — poprawiała Rebeka.
— Et! pleciesz koszałki-opałki. Sam don Franceschino tysiąca skudów w złocie, czystym złocie, nie posiada.
— Dajcie pokój, ciotko! bredzicie — zapalała się Agata. — Wielka mi rzecz tysiąc skudów. Franciszek Caschide naliczy tyle w jedną chwilę.
Kwestya zaostrzała się, kobiety zaczynały się gorączkować, sprzeczać.
— Mówisz tak, by podnieść blask swego tam szewca. Bezczelna!
— Tyś to bezczelna, stara bezwstydnie! Sprawki twe wiadome są wszystkim razem i każdemu z osobna.
Anania roześmiał się, pomimo dręczącego go niepokoju.
— O! — zawołała Agata, powstając z miejsca i opierając się o obmurowanie dziedzińca ciotki Tatany. — Dobry wieczór paniczu! Co tu po ciemku porabia wasza ekscelencya? Pokaz no oczy ptaszku!
— Proszę cię — wychylił się i uszczypnął jej ta mię Anania, a tymczasem Rebeka, słysząc śmiech studenta, przypadła do ziemi, chcąc się skryć przed nimi uszczypnęła Agatę za łydkę.
— A! niech was! — wrzasnęła ta ostatnia, puść mnie Anania, niech obiję tę dzierlatkę.
Ale Anania nad obmurowaniem, kaleka Rebeka przy ziemi, silniejsi byli, a czuły to ramiona i łydki dziewczyny.
— Aj! aj — wołała, gniewając się i śmiejąc zarazem — puśćcie, Rebeka! daremne twe zazdrości! Aj! aj! widziałam ciotkę Tatanę jak szła ustrojona jak w obrazku... przestań Anania, bo powiem.
Puści! ją, dziwiąc się, zkąd do dyabła, wiedzieć mogła...
— Alha! kotku! szanuj zię Agatę — mówiła, śmiejąc się i grożąc Ananii a tymczasem Rebeka, domyślając się o czem mowa skamieniała, a ciotka Soricheda pytała ciekawie.
— Dobrze, że cię spotykam Nania Atonzu! powiesz im przynajmniej kto tu, w Nuoro, mieć może całe tysiąc skudów w złocie, w czystem...
Wtem zbliżył się wieśniak i przedrzeźniając piskliwy glos babuli pytał:
— Powiedz Nania, prawda li, że papież w Rzymie ma siedemset zakonnic do swych usług.
Młodzieniec nie odpowiadał. Może i nie słyszał zadawanych sobie pytań. Dojrzał cień drobny, posuwający się w głębi zaułka...
Wracała gołąbka siwa, upragnionych wieści zwiastunka! Czyste jej ciche wargi, niby gałązkę oliwną wy roczne niosły słowo.
Anania cofnął się z dziedzińca, zamykając szczelnie za sobą drzwi kuchni. Jednocześnie ciotka Tatana zamykała za sobą drzwi od ulicy.
Pobladła, wzdychała, słowem wyglądała tak, jak ją Anania widział był w swych myślach. Przy odbłyskach rozpalonego na kominie ognia, klejnoty jej starodawne, pasek srebrny, hafty, wstążki rzucały migotliwe błyski.
Anania zbliżył się do niej i spytał niespokojnie.
— Cóż?
— Cierpliwości synku, niech się odsapię, opowiem wszystko.
— Nie, zaraz powiedzcie mi, chcą mnie...
— A chcą, czemuby chcieć nie mieli — wymówiła z dumą staruszka roztwierąjąc ramiona.
Anania opadł na ławę, pochwycił się za głowę. Ciotka Tatana patrząc nań z tkliwością i kiwając głową, rozpinała pasek srebrny.
— Chcą mnie, przyjmują, chcą na prawdę? — powtarzał jak odurzony.
Przed kominem kotek rudy czatował znów na swą zdobycz i misiał być już jej pewnym gdyż poruszał ogonkiem. Po chwili Anania posłyszał skok szybki, pisk cichy... lecz szczęście jego w chwili tej było tak wielkie i zupełne, że mu się już w sercu nie mieściła troska o to, by jakiebądź cierpienie istnieć mogło pod słońcem.


∗             ∗

Szczegółowe sprawozdanie ciotki Tatany z wizyty u syndyka, było, bądź co bądź, kubłem zimnej wody na rozpalone szczęściem czoło i piersi studenta.
Rodzice Małgosi nie stawiali przeszkód, lecz nie dali jeszcze zezwolenia zupełnego i ostatecznego. „Gospodarz” uśmiechał się, kiwał głową, powtarzał z zadowoleniem.
„Oboje są mojem dziełem!” i także „młodym skrzydeł się chce.” Potem zamyślił się, spoważniał.
— Lecz ostatecznie co zadecydował — przerwał niecierpliwie Anania opowiadanie swej przybranej matki.
— Święta Katarzyno! Czyś jeszcze nie zrozumiał? Naturalnie, że czekać jeszcze musisz. Siniora Carboni zauważyła, że trzeba wybadać Małgosię, na co „gospodarz” splunął w dłonie, mówiąc, ze chyba opozycya nie ztąd przyjdzie.
Anania się uśmiechał.
.....Postanowiliśmy tedy — ciągnęła Ciotka Tatana, lecz widząc kota czepiającego się pazurami jej haftowanego fartucha i oblizującego się po świeżej uczcie, zawołała:
— A psik! a psik!
.....Otóż postanowiliśmy, że musicie czekać. „Gospodarz” mówi tak: „chłopczyk powinien teraz myśleć, o nauce, gdy wyrobi sobie pozycyę w święcie damy mu naszą córeczkę, tymczasem niech się dzieci kochają, jeśli chcą, Bóg z niemi! Ecco! Teraz synku zjesz wieczerzę. Głodny być musisz.
— Słówko! Mogęż bywać u niech jako narzeczony.
— A, nie, nie w tym jeszcze roku. Cierpliwości synku, jagniątko ty moje białe! cierpliwości. Czy to sinior Carboni byle kto, by dom swój na oścież otwierał przed takim, co się jeszcze nie doktoryzował? Cierpliwości.
— Ah! — zawołał przeciągając się i z niechęcią Anania — za stosowniejsze uważa, żebyś my się schadzali w nocy, ukradkiem. Piękne mi poszanowanie przyzwoitości i opinii ludzkiej! Dziwna przyzwoitość. Furda konwenanse! Rozmyślał jednak jednocześnie, że schadzki wieczorne, ukradkowe, były, w rzeczy samej, o wiele przyjemniejsze, od wizyt oficjalnych, w dzień biały, w obecności rodziców panny składanych. To go uspokoiło. Zatem im gorzej, tem mu lepiej. Teraz już bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia schadzać się będzie ze swą Małgosią i ot, nie odkładając, dziś jeszcze, po wieczerzy...
Służąca, wpuszczając go na dziedziniec, winszowała mu, jakgdyby ślub był już wzięty. Drżący oczekiwał nadejścia narzeczonej. Przyszła ostrożna, milcząca, pachniała fiołkami, odziana była w lekką białą sukienkę. Woń fiołków i cisza nocna, upoiły młodzieńca. Porwał kochankę w objęcia, uściskali się długo, w milczeniu, szczęśliwi, ufni w siebie, w przyszłość.
Po raz pierwszy Małgosia, pewna teraz praw swoich i miłości pięknego chłopca, odtajała, śmielsza, tkliwsza, gorętsza w słowach i pieszczocie. Anania, wracając ze schadzki, zataczał się, szczęściem pijany.
Następny wieczór był bardziej jeszcze rozkoszny. Trzeciego dnia, służąca, sprawująca zwykle czaty w kuchni, znudzona może czuwaniem, zaalarmowała kochanków znakiem umówionym na wypadek grożącego zkądbądż niebezpieczeństwa. Kochankowie rozbiegli się wystraszeni.
Nazajutrz Anania otrzymał od Małgosi list następujący:.
„Boję się, czy wczorajszej nocy ojciec nie „domyślił się czegoś. Uważajmy, by się nie narazić, teraz zwłaszcza, gdyśmy pewni naszego szczęścia i przyszłości. Lepiej nie widywać się przez dni kilka. Bądź cierpliwy i miej tyle odwagi, ile jej mi potrzeba, by się wyrzec na czas jakiś rozkoszy widywania się z tobą. Zdaje mi się, że nie przeszyję tych dni kilku, bez ciebie, twych pocałunków, „twego głosu”.
Na co Anania odpisał:
„Ukochana! ubóstwiana! W tem, jak we wszystkiem” jak zawsze, masz racyę. Tyś świętością, dobrocią, mądrością a ranie miłość dla ciebie oślepia, zmysłów pozbawia. Ciebie, ciebie tylko widzę. Spokój twój cenię po nad własne zadowolenie. Tak, istotnie, wczoraj wieczorem mogliśmy zachwiać naszą przyszłość, nie myślałem o tem; Daruj mi jedyna! Przy tobie zmysły tracę, dostaje gorączki, która umie trawi i przepala. Wyrzekając się, ponieważ tak trzeba, szczęścia spotykania się z tobą, przez wieczorów kilka, czuję potrzebę zagłuszyć niecierpliwość mą i tęsknotę, zmianą, ruchem i wybieram się na wycieczkę do Gennargentu, gór, o których mówiłem ci onegdaj. Pozwalasz? prawda? Odpowiedz mi, proszę, natychmiast. Jedyna! Ukochana! Szczęście ty moje i nadziejo moja! Myślą zostanę przy tobie, obraz twój uniosę w sercu i z najwyższego szczytu gór rodzinnej naszej ziemi, prześlę ci pozdrowienie, rozśpiewam twe ukochane imię, na podziw je oddam niebu i ziemi. Całuję cię tysiąc, sto tysięcy razy, unoszę z sobą, w sobie, wszędzie, na zawsze, na „wieczność”.
Małgosia użyczyła żądanego na wyjazd pozwolenia.
Nazajutrz Anania znów pisał:
„Wyjeżdżam jutro rano pocztą do Mamojada-Fonni. O dziewiątej przejdę pod twem oknem. Jakżebym chciał cię widzieć, pożegnać dziś wieczorem. Trudno! Na ołtarzu naszej przyszłości składam tęsknoty me. O! Małgosiu, Małgosiu! jakże pragnę widzieć cię, uścisnąć, umrzeć z miłości w twem objęciu”.




VII.

Dyliżans przejeżdżał wzdłuż pól i pastwisk, złotych od słomy i słońca; tu i owdzie ocienionych małemi dąbczakami i zaroślami.
Anania siedział na koźle, obok wymachujące go biczem woźnicy. Wewnątrz dyliżansu duszono się z gorąca. Student doznawał wrażeń tak silnych, że na razie zapominał niemal o wrażeniach ostatnich dni kilku. W pamięci przeżywał dni dawno minione, przypomniał sobie drogę, pocztyliona o rudych wąsikach i różowej, pulchnej twarzy, wymachujące go biczem, zupełnie tak samo, jak ten obecnie, czarniawy i chuderlawy.
W miarę jak się dyliżans zbliżał do Mamojadu wspomnienia stawały się żywsze i jaśniejsze. Bolały go coraz bardziej. Krajobraz był ten sam, który wówczas i zapamiętał na zawsze, chociaż drzemał z główką na kolanach matki. Nad nim rozciągały się te same, monotonne aż do znudzenia błękity nieba.
Oto przydrożna karczma, a za nią grunta falujące o dzikich zaroślach, z których wieje świeżością. Tu i tam wiją się niby wstęgi szafirowe wąskie kanały i strumienie, słychać świegot błotnego ptactwa, na skraju horyzontu, w dal zapatrzony, stoi nieruchomy owczarz, a stada owiec pasą się w wysokich trawach.
Dyliżans zatrzymał się na chwilę przed karczmną. Na progu siedziała kobieta w wieśniaczych szatach: spowita w grube materye, jak mumia egipska. Żelaznem zgrzebłem czesała wełnę czarną, a o parę kroków dalej troje brudnych i obdartych dzieci, tarzało się w piasku. Z okna wychyliła się żółta i chuda twarz chorej jakiejś kobiety. Patrzała na dyliżans wystraszonemi, stalowemi oczyma. Karczma przydrożna i samotna, zdawała się przybytkiem choroby nędzy. Anania czuł jak mu się serce ściska. Znał dramat pewny co się tu był rozegrał przed dwudziestu trzema laty, na tle krajobrazu świeżego a skalanego przejściem człowieka.
— Ah! — westchnął głęboko student — co za nędzną istotą jest człowiek, wszędzie kędy przejdzie, zostawia ślad zniweczenia.
I patrząc na smagłego owczarza, zapatrzonego nieruchomi« w horyzonty, pomyślał, że ta do statui bronzowej podobna, poetycznie na błękitnem tle nieba i powietrza rysująca się postać, jest istotą napoły dziką i nieokrzesaną, jak ojciec jego, jak matka i wszyscy niemal mieszkańcy tego zakątka ziemi smętnej, jałowej, w których duszy zbrodnicze myśli i instynkty rodzić się muszą z natury rzeczy, jak te tam, z dołu powstające i mgły białawe.
Dyliżans potoczył się dalej — Mamojada wyłaniała się z wieńca ogrodów i drzew orzechowych, a wysmukła wieżyca kościoła strzelała ku lazurom nieba. Krajobraz w swej malowniczości wywierał wrażenie czegoś aż banalnego, podobny do wdzięcznej akwareli, lecz na pierwszym zakręcie drogi stawał się znów dzikim i melancholijnym nad wyraz wszelki. Przed ciemnemi lepiankami, do skał niby gniazda jaskółcze przylepionemi stali ludzie W brudnem i porwanem odzieniu, postacie charakterystyczne i, bądź co bądź, malownicze. Kobiety bose, z czarnemi, lśniącemi, za uszy założonemi włosami, przystojne i młode, siedząc na ziemi, gotowały, szyły, karmiły dzieci. Dwóch karabinierów, jakiś student znudzony i obojętny, jak on przybyły z Rzymu, wieśniak jakiś, szlachcie stary i zubożały, stojąc przed winiarnią, gwarzyli pomiędzy sobą. Przez otwarte drzwi winiarni widać było pozawieszane na ścianach izby lanszafty jaskrawe.
Student poznał Anania; skoro go zoczył powitał i zaprosił do kola.
— A i ty studya odbywasz w Rzymie? — zagadnął, wydymając piersi zubożały szlachcic. — Znasz tam zapewne don Pietro Bonigheddu, szlachetnie urodzonego i szefa biura w izbie obrachunkowej.
— Nie znam go — odrzekł Anania — Rzym nie lada miasto, trudno znać tam każdego.
— Każdego — powtórzył wzgardliwie sztachetka. — Don Pietro nie byle kto i powszechnie znany. Bogacz: jesteśmy z sobą spokrewnieni. Gdy go spotkasz kłaniaj mu się uprzejmie od don Jua Bonigheddu.
— Nie omieszkam — zgodził się obojętnie Anania.
Po półgodzinnym popasie, dyliżans gotów był do dalszej drogi.
— A odemnie czy się też będziesz kłaniał zacnemu don Pietro — śmiał się student, odprowadzając Anania do dyliżansu?
— Pal cię! — śmiał się Anania.
Dyliżans ruszył z miejsca i wkrótce Anania zapadł w uprzednią melancholię. Oto ruiny kościółka, ogrody i oto droga, wiodąca po Fonni, grzędy kartofli, tam, gdzie wówczas, z Olą, odpoczywał i popasał.
Przypomniała mu się kobieta, co kopała tu ziemię ze spódnicą spiętą pomiędzy kolanami nakształt szerokich szarawarów. Przypomniał mu się kotek szary, skradający się ot tam, przy murku, do jaszczureczki zielonej. Krajobraz był coraz świeższy, zieleńszy na tle bardzo słonecznem. Piramidalny szczyt góry Gonare, błękitnawe i srebrzyste łańcuchy gór Gennargentu, rysowały się na metalowem tle nieba, coraz bliższe, wyraźniejsze, coraz to bardziej majestatyczne. Teraz to, teraz, pełną piersią Anania pił powietrze górskie, rodzime; czuł w sobie coś do atawistycznych popędów podobnego.
— Chciałbym wyskoczyć z wozu — myślał — biedź po wzgórzu pomiędzy krzaki i skały, jak puszczony na swobodę źrebiec; chciałbym wołać, krzyczeć i wykrzyczawszy całą mą duszę, stawać jak wryty, zapatrzony w dal, jak ten sam owczarz, stawać w cieniu orzechowego drzewa, na skały ułamku. Tak jest — myślał, a dyliżans zwalniał kroku, wzbijając się pod górę — tkwi we mnie owczarz, pół dziki góral pod powłoką wielkomiejskiej cywilizacyi. Czuję to... mógłbym zostać poetą może, może bandytą nieustraszonym! Oh! spoglądać ze szczytów, z najwyższych, na chmury mknące po niebie, jak wełnistych owiec stado! Wyobrażałbym może, że są mi podległe, wraz z niezmierzonych niebios przestworzem... mijają, nikną, znów nadbiegają...
— Ah! — zaśmiał się sam z siebie i ze swych rojeń — czyż nie jestem istotnie mglistych chimer pasterzem, wodzem chmur niepochwytnych. Pomiędzy mgłą, chmurą i myślami mcmi istniejąż zasadnicze różnice? Sam nie jestże dymem marnym? Zmuszony żyć w tej wiejskiej głuszy, kto wie, czy nie rozwiałbym się, nie rozpłynął w powietrzu, nie został cząstką panującego tu smętku... A! czemże — bo życie?...
Na pytania te, jak zwykle, odpowiedzi mu brakło. Dyliżans wzbijał się pomału pod górę, woźnica drzemał, zasypiał koń dyszlowy. Słońce u zenitu roniło oślepiające promienie; cienie cofały się pod same krzaki; cisza i senność ogarnęły przyrodę całą i Ananii zdawało się istotnie, że się rozprasza z wiatrem, rozpływa z obłoczkiem lekkim, zaledwie dojrzanym pod szafirów roziskroną kopulą. Zasypiał, sen go obejmował... jak wówczas, gdy przymknął był oczy i usnął... na matczynych kolanach.

∗             ∗

— Zia Grathia! Nonna[17], babciu! — wołał sennym jeszcze głosem, wchodząc do lepianki wdowy po bandycie.
W kuchni nie było nikogo, nikogo w zalanym słońcem zaułku, nikogo, rzekłbyś, w całej południową siestą, wyludnionej wiosce, zamarłej, niby, od wieków kilku.
Anania rozglądał się ciekawie dokoła. Nic się tu nie zmieniło: nędza, łachmany, kopeć, pajęczyny, popioły wygasłego ogniska, jak dawniej panowały bez podziału. Na ćwieku, przy opylonej ściance, wisiał długi, od pyłu szary, płaszcz bandyty, rzekłbyś, widmo milczące na straży chaty pozostawione.
Zia Grathia! ciotko! babciu! gdzież jesteście? — wołał z pewną niecierpliwością student.
Po niejakim czasie, wdowa, — która chodziła była do pobliskiej studni, wróciła z dzbanem o czystych greckiej amfory formach, na głowie, z kawałem chleba w ręku. I ta się nie zmieniła: sucha, sztywna, żółta, z głową owiniętą brudną żółtą opaską, lata przeszły, nie czyniąc, rzekłbyś, szczerby, w tem strzaskanem niedolą w kwiecie młodości ciele.
Na widok wdowy po bandycie Anania opanowało gwałtowne wzruszenie. Wspomnienia poruszone w samej głębi jego duszy zaroiły się z taką siłą, że mu się zdawało, że sięgają po kresy jakiejś uprzedniej, obcej temu wszystkiemu, co go dziś ożywia, egzystencji.
Buonas dies[18] — odezwała się wdowa, patrząc ze zdziwieniem na nieznajomego młodzieńca. Zdjęła z głowy dzban, położyła na stole bochen chleba, pomału, rozważnie, oka nie spuszczając z nieznajomego.
— Nie poznajecie mnie Nonna?— wołał Anania. — Teraz poznała go, krzyknęła, rozwarła ramiona. Anania uściskał ją, całował, zasypał pytaniami: Juanne? gdzie jest, czemu został zakonnikiem. Czy odwiedza matkę, czy zadowolony? A syn starszy, owczarz? Dzieci fabrykantów świec woskowych? Wyrośli, ludzie już! Jakże życie szło w Fonni przez te lat piętnaście, tak, piętnaście lat będzie! Kto tu teraz sędzią gminnym? Czy zaraz, jutro, będzie można udać się na Gannargentu?
— Dziecko! kochane dziecko! — mówiła wdowa, obchodząc chłopca dokoła. — Że też odszukałeś moją chatę! Widzisz, pusta i uboga, jak zawsze. Ot! opuszczone gniazdo, zburzone! Siadajże chłopcze. Woda świeża, prosto ze źródła, jak kryształ, napij się, umyj, odpocznij. Zaraz ci przygotuję kęs jaki... Nie broń się, nie odmawiaj, nie upokarzaj mnie, nie gardź wdowim chlebem. Własnembym cię nakarmiła sercem. Przyjmij, co jest w domu. Urosłeś, wypiękniałeś! Słuchaj! mówią, że się żenisz? Nie głupie dziewczę, co cię sobie wybrało! Ale... czemuś mi nie napisał, że przyjedziesz? Przyjęłabym cię lepiej, Dobre, kochane dziecko! nie zapomniałeś starej, przez wszystkich opuszczonej wdowy.
— Mówcie mi o Juanne, opowiadajcie! — nalegał Anania, myjąc się w świeżo przyniesionej wodzie.
Wdowa się zachmurzyła.
— Nie wspominaj go — rzekła — przyczynił mi tyle boleści! lepiej, tysiąckroć lepiejby zrobił, idąc za przykładem swego ojca... Nie, nie mówmy o nim. Nie człowiek to, nie! Świętym może i zostanie kiedyś, nie wiem, wiem, że ludzkiego serca nie ma. Jeśliby nieboszczyk mąż mój powstał z grobu i ujrzał swego syna w habicie, kapturze, bosym, sznurem przewiązanym w biodrach — szaleniec wstąpił do braci mniejszych, żebrzących — wyrzekłby się go i osiekał porządnie, jak na to głupiec ten zasługuje.
— Gdzież się znajduje brat Juanne?
— A! w jakimś klasztorze, daleko, na samym szczycie gór. Gdybyż choć pozostał w Fonni. I tu jest klasztor przecie. Snąć zapisane mi było zostać przez wszystkich i wszystko opuszczoną, i ten drugi, Fidele, starszy, ożenił się niby i rzadko kiedy pomyśli o matce. Gniazdo opustoszałe, roztrzaskane! Stara orlica widziała swe pisklęta odlatujące... skrzydła mu złamane i zdechnie tu sama, samiusieińka.
— Zamieszkacie ciotko ze mną — zawołał z zapałem Anania. — Gdy zostanę adwokatem, dobrze ci będzie u mnie.
— Dobre, dziecko! — westchnęła stara — lecz na cóż ci się zdam? Niegdyś myłam cię, nos ci ucierałam, ostrzygałam paznogietki, teraz ty byś mnie musiał niańczyć...
— Tem lepiej. Opowiadalibyście mi, babciu, jak dawniej, piękne historye, opowiadalibyście mnie i dzieciom moim.
— Zapomniałam ptaszku! zapomniałam wszystkie, uleciały mi z głowy jak te płatki śniegu, które wiatr rozprasza. Pusto w mózgu, w piersiach pusto... Jedz chłopcze, posil się, nie mam nic lepszego, przyjm co jest... O! co za piękna, woskowa świeca. U nas takich nie widać. Twoje to? Co z tem zrobisz.
— Zaniosę do bazyliki św. Męczenników, na ołtarz św. Protazego i Gerwazego. Świeca nie tutejsza, z daleka, z samego Rzymu. Przysyła to do bazyliki pewna staruszka, rodem z Sardynii, co od lat wielu mieszka na kontynencie. I ta umie opowiadać piękne historye, ale nie tak piękne, jak wy, babciu.
— Mieszka mówisz na kontynencie, w Rzymie? Jakimże sposobem tam się dostać mogła? Umrę i Rzymu nie zobaczę.
Po skromnym posiłku Anania wyszedł wystarać się o przewodnika do zamierzonej nazajutrz wycieczki w góry, poczem skierował się do bazyliki.
Na starożytnym cmentarzu, pod szumiącemi drzewami, na pokrzywionych przez czas granitowych stopniach, śród rozwalających się murów podziemi, zastał kościół otwarty, zapleśniały, wilgotny, spowity w ciszę opuszczenia, w smutek rzeczy zapomnianych.
Złożył na ołtarzu woskową świecę ciotki Barbary i długo chodził po pustych nawach, przypatrując się wpół zatartym malowidłom, poobijanym marmurom, w gruz rozsypującym się stiukom. Niegdyś, wyblakli ci święci napełniali go lękiem i podziwem. Uśmiechał się teraz na to wspomnienie, lecz w sercu czuł niemierny, głęboki smutek.
Wyszedłszy na kościelny dziedziniec, dostrzegł przez otwarte okno dawniejszej celi, czapkę żołnierską i pod ścianą stojące buty. Przypomniała mu się dawna piosenka, zanucił:

A te questo rosario.“

Czuć było wosk na pustym, samotnym dziedzińcu. Gdzieś się podzieli dziecięcych psot i zabaw towarzysze, „nieopierzone pisklęta, ” jakby je zia Tatana, nie omieszkała nazwać, których świegot rozweselał ongi pustkowie to ponure.
Nie, za nic w świecie, Anania nie obciąłby spotkać się teraz z niemi i poznanym zostać. Sama myśl o tem sprawiała mu niesłychaną przykrość a jednak z utęsknieniem przypominał sobie dni ubiegłe, pląsy dziecięce po rozpadających się kamieniach kościelnego dziedzińca, pod wysokiemi, suche liście roniącemi drzewami. Liście suche! Podobne były do opadających skrzydeł zmarłych motyli...
W głębi dziedzińca przeszła kobieta bosa, z amforą na głowie. Anania drgnął. Podobną była do jego matki, przypomniała mu ją. Gdzież jest Ola? Czemu, chociaż pytania paliły mu usta, nie spytał o to wdowy po bandycie... musiała coś wiedzieć, lecz w takim razie czemu nie wspomniała o dawnej swej lokatorce?
Chcąc rozproszyć natrętne te myśli Anania udał się na pocztę i wysiał kartkę do Małgosi.
Z poczty poszedł odwiedzić rektora a pod wieczór przechadzał się po drodze, zkąd rozciągał się pyszny widok na doliny. Patrzał na kobiety, wracające od źródła, opięte w dziwaczne spódnice i przypominały mu się sny młodociane, gdy pragnął być owczarzem i czekać na Małgosię, wiejską dziewczynę, u źródła, u fontanny. Przypomniały mu się też rysunki na pompejańskich dzbanach, a sny dawne zatarły się, jak owi święci na ścianach bazyliki.
Daleko bo odbiegł od przeszłości, daleko...
Na niebie przepyszny, ognisty zachód słońca zdawał się apokaliptycznym jakimś mirażem, a pod złoto czerwonych chmur zwojami, krajobraz nabierał tragicznego wyglądu. Doliny zdawały się zalane powodzią złota i purpury smugami. Z głębi ich piętrzyły się, rosły, olbrzymiały góry, masy garbate bronzu, od zachodu mieniące się w przezroczyste rzekłbyś, bursztyny. Szczyty gorzały. Przepaści czarnem pasmem rozrywały bronzu i bursztynu bryły. Z niektórych zagłębień wytryskiwały kaskady krwawe. Scena godna pobojowiska olbrzymów wszechpotężnych, mieszkańców stref nieznanych, mocarzy w nieskończoności państwie. Zdawało się Ananii, że słyszy szczęk broni, tak metalowo złote promienie padały na bronzy granitów, tak się na horyzontach zderzały z sobą gwałtowne barwy nieba i ziemi.
Anania stał oczarowany, zachwycony, z sercem gwałtownie bijącem, stuł dopóki blaski i barwy, mieniąc się, nie zgasły pod sino fijoletową oponą w jaką wieczór spowijał niebo i ziemię. Wówczas wrócił do ubogiej chatki wdowy po bandycie i usiadł przy kominie.
Wspomnienia burzą zrywały mu się z samej głębi duszy i życia. W zmroku, wdowa przyspasabiała, jak niegdyś, wieczerzę, mówiąc swym bezdźwięcznym jednostajnym głosem. Anania widział, jakgdyby siedział jeszcze na ziemi w kątku, cichego, smętnego Juanne o odstających ustach i czarnych oczach. Chłopczyk wygrzebywał z popiołu upieczone kasztany. I widział Anania jak żywą, jak wówczas, postać kobiecą, milczącą, ponurą, zadumaną...
— Powyławiano, pozabijano — mówiła, w cieniu stojąc, wdowa — wszystkich bandytów w okolicy Nuoro. Sądzę, że sporo przejdzie czasu, zanim się nowe bandy sformują to tu, to tam. Dziwisz się synu? Dopóki będą ludzie o gorącem sercu, zarównie zdolni do dobrego jak do złego, będą bandyci. Prawda, że teraźniejsi są niegodziwi, czasem nikczemni, złodzieje, sprzedajni, nie tak, jak za czasów nieboszczyka mego męża! Co za różnica. To mi była odwaga, szlachetność. Raz mąż mój spotyka płaczącą kobietę...
Anania nie słuchał opowieści czem innem był zajęty.
— Babciu — rzekł zaledwie stara skończyła budującą i wzruszającą historyę kobiety co płakała — czyście nie słyszeli nic, nigdy o mej matce?
Wdowa zajęta fryturą nie odpowiadała na razie. Anania czekał, myśląc:
— Wie coś, pewnie wie.
Serce biło mu gwałtownie. Po chwili wdowa odezwała się obojętnie.
— Jeśli ty nic nie wiesz, zkądżebym wiedzieć mogła? A teraz chłopcze, przysuń się bliżej, wieczerza gotowa, jedz na zdrowie.
Anania przysunął się do stołu, na którym kobieta postawiła misę.
— Ja — mówił z większem zaufaniem do starej wdowy po bandycie, niż do kogo bądź — przez długi czas nie wiedziałem nic o niej. Teraz wpadłem, zdaje mi się, na ślad... Po opuszczeniu mnie, wyjechała z Sardynii. Znam takiego, co ją widział w Rzymie, ubraną jak damę...
— Czy tylko na prawdę widział — przerwała żywo wdowa — i czy rozmawiał z nią?
— Spędził z nią godzin kilka — odparł z goryczą młodzian — nic się więcej dowiedzieć nie mogłem. Dopiero zeszłej zimy, w Rzymie, udałem się do prefektury i dowiedziałem się, że mieszka tam pod zmienionem nazwiskiem. Zerwała z przeszłością, pracuje uczciwie.
Zia Grathia stanęła przed studentem i w miarę, jak mówił otwierała szeroko ciemne swe, sińcami podbite oczy i roztwierała ramiony jakgdyby zgarniając słowa młodzieńca. Ten myślał o Maryi Obinu, opowiadając, że Ola zerwała z przeszłością i uczciwie pracuje na życie.
— Lecz czyś pewny, czyś tylko tego pewny?
— Najpewniejszy... zapewne — mówił niby obojętnie. — Dwa miesiące mieszkałem u niej. Odnąjmuje pokoje...
Nalał sobie wina, podniósł szklankę, przypatrywał się, przy mdłem świetle żelaznej, starożytnej lampki, a spostrzegłszy męty, zaledwie usta umoczył. Otarł usta i spostrzegłszy dziurę w szarej serwecie, którą stolik był przykryty, zakrył nią sobie twarz, przez dziurę patrząc na wdowę.
— Czy pamiętacie babciu, jakeśmy się z Juanna, przebierali? Zamiast maski używałem tej samej serwety. Co ci jest? — zawołał, nagle blednąc i zmienionym głosem.
Twarz wdowy, sztywna zwykle i jak zastygła, kamienna, zmienioną była do niepoznania, malowały się na niej: niedowierzanie, zdziwienie, litość wreszcie, litość szczera, bezbrzeżna. Anania zrozumiał, że jest przedmiotem tej litości.
Gmach marzeń jego, pragnień przypuszczeń, runął od razu.
Nonna? Zia Grathia! — zawołał rozdzierającym głosem, zrywając się z miejsca. — Wiecie coś o niej, mówcie! mówcie.
— Potem — odrzekła kobieta, opanowawszy szybko wzruszenie — potem, jedz teraz wieczerzę. Nie smakuje ci to wino?
Lecz Anania zbliżył się do niej i opuścił dłoń na jej ramię.
— Mówcie! — rzekł rozkazująco.
— Przenajświętsza! Chryste Panie! — jęknęła kobieta. — Co mu mam powiedzieć? Anania, chłopcze, synu, kończ wieczerzę, kończ... pomówimy potem.
Anania nie słyszał, nie widział.
— Zaraz, natychmiast — odpowiadał drżącym i zdławionym głosem — coś wiecie... wiecie wszystko. Gdzie jest? żywa czy umarła, gdzie się znajduje? Gdzie, gdzie? — powtarzał chodząc niespokojnie wzdłuż i wszerz po izbie. Rzucał się, zawadzał o sprzęty. — Gdzie? gdzie? — powtarzał.
— Uspokój się — chłodno już mówiła wdowa po bandycie — sądziłam, ze wiesz, że ci wiadomo... ależ żyje, tylko... tylko nie jest tą, która ci w Rzymie wmawiała, że jest twoją matką.
— Nic mi nie wmawiała — zawmłał porywczo — sam się domyślałem.
— Nie ona to zatem — dodał po chwili, cicho, jakgdyby zdziwiony, że Maria Obinu matką jego nie jest.
— Mówcie, mówcie Nonna — rzucił się znów ku kobiecie — czemuż trzymacie mnie pod zawieszonym mieczem... mówcie! gdzie ona?
— Ależ nie opuszczała nigdy, ani na dzień jeden tej wyspy — odrzeklła kobieta. — Zaprawdę sądziłam, że ci to wiadomo i milczysz, gdyż nie dbasz o to. Ostatni raz widziałam ją tej wiosny, w maju. Przychodziła na odpust do bazyliki naszej, wiodła śpiewaka, ślepca, swego kochanka. Przyszli pieszo, z dalekiej wioski, z Neoneli. Chora oddawna na malaryę a zmieniona. Wygląda nie na trzydzieści parę, a na lat sześćdziesiąt. Po odpuście, ślepiec, co ją wyzyskał do cna, opuścił ją i przyłączył się do bandy żebraków, z którymi gdzieś powędrował. Przez czerwiec i lipiec, najmowała się do żniw, w Mamojade. Febra jej nie opuściła. Słyszałam, że leży chora w karczmie przy drodze.
Anania stanął, podjął głowę, rozłożył ręce.
— Widziałem ją! widziałem! — jęknął, a po chwili, wpatrując się bacznie w twarz pomarszczoną, żółta wdowy po bandycie, spytał:
— Czyście aby pewni tego, co mi mówicie?
— Najpewniejsza. Pocóżhym miała cię oszukiwać?
— Powiedzcie, na prawdę... widziałem bo ją, widzicie, w oknie karczmy stała. Widziałem kobietę chudą, z ziemistą twarzą i takierni ot, kociemi oczyma. Onaż-li to, ona?
— Na pewno — odrzekła monotonnym swym głosem stara.
— Widziałem ją, widziałem — powtarzał Anania i jak szalony porwał się za głowę, ściskał skronie... zdawało mu się, że mu je myśli rozsadzą. Tyle męki, niepewności, omyłek tyle. Szukał matki po wodach i lądach, bił się z myślami swemi i uczuciami, wierzył, że powstała z upadku, a tu wlokła nędzny, haniebny żywot o miedzę, o jedną... On, któremu serce tylokrotnie o mało nie wyskoczyło z piersi dla przywidzeń — ot! i nie dawno z Maryą Obinu, w one gorączkowe noce — teraz otarł się niemal dopiero o Olę, o matkę, o rodzoną, i ani się domyślał, że ona w nędzy tej żebraczej, wygląda przez zapylone szyby przydrożnej karczmy.
Czemże człowieka, głos krwi i glos serca? Co warte życic, inteligencya, sumienie, myśl, co uczucia warte? Ah, tak! teraz mógł odpowiedzieć na powstające w samej głębi jego istoty pytania. Przeznaczenie porwało go w nieubłagane swe szpony, niecąc burzę zniszczenia w nim i dokoła niego,.. Wiedział teraz, czem jest człowiek, życie, myśl, serce... Kłamstwem, kłamstwem, kłamstwem.


∗             ∗

Zia Grathia, przysunęła stołek i zmusiła nieszczęsnego, by usiadł. Sama usiadła przy nim, za dłoń ujęła i milcząc patrzała nań z podełba, długo, litośnie, łagodnie.
— Dziecko — mówiła słodkim, nieznanym mu głosem — dzieciątko moje małe, płacz, łez nie wstrzymuj, płacz, ulgę ci łzy przyniosą.
Anania wyrwał dłoń z chudych i chropowatych rąk starej kobiety.
— Za kogo mnie macie, ciotko! nie jestem już dzieckiem... i pocóż mam płakać!
— Ulży ci to, ulży — mówiła łagodnie — znam dobrze łzy... serca rosę. Pamiętam noc tę, gdy zapukano do drzwi moich i głos podobny do głosu samej śmierci wyrzekł: „Kobieto, przestań czekać, nie wróci już więcej!” pamiętam, skamieniałam, oczy suche były, bez łez. Najstraszniejsze to były godziny. Zdawało mi się, że serce w piersiach, jak rozpalone żelazo cięży i pali i wżera się w coraz głębszą ranę, a gdy Pan, w miłosierdziu swem otworzył łez upusty, spadły, jak rosa pada na spalone kamienie. Cierpliwości synu. Rodzim się, by cierpieć i czem cierpienia twoje w porównaniu tylu innych boleści?
— Lecz nie cierpię wcale — odparł ostro, cierpko Anania — winienem był spodziewać się ostatecznego tego ciosu... spodziewałem się... czułem, że uderzy we mnie wyroczna, tajemnicza siła, co mnie tu ciągnęła, popychała, mówiła, że tu, tu właśnie, dowiem się prawdy... Zapewne cios to był... zdziwienie... lecz przeszło, minęło... Nie, nie niepokójcie się, babciu! Nic mi nie jest.
Wdowa nie spuszczała go z oka, blady był strasznie, trząsł się cały, usta wykrzywił mu skurcz bolesny.
— Czemuż nikt mi o tem wpierw nie mówił? Niejeden coś wiedział przecie: konduktor dyliżansu naprzyklad?
— Być może, że wiedział, lecz ona tylko, ona sama miała prawo powiadomić cię. Bała się ciebie. Gdy przybyła tu na odpust, wiodąc niegodziwca ślepca, co ją opuścił, nikt jej nie poznał, tak postarzała, w łachmanach, chora, ogłupiała gorączką i nędzą. Nikt nie poznał, a ślepiec nie wymawiał jej imienia, przezywał po swojemu, brutalnie. Mnie tylko zaufała, opowiedziała wszystko, zaklinając, na wszystkie świętości, bym dochowała tajemnicy. Boi się, boi ciebie.
— Czemu się boi, czego?
— Albo ja wiem? Boi się może, byś jej nie zasadził do więzienia, za to, że cię opuściła... i boi się obu swych braci, co pracują przy kolei żelaznej w Iglesiar.
— A ojciec jej — spytał Anania — który po raz pierwszy w życiu pomyślał, że miał przecie dziada, krewnych.
— Umarł, dawno już umarł, przeklinając córkę!.. tak przynajmniej opowiada! mówi, że przekleństwo to ciąży jej.
— Aha! A jakże żyła przez lat szereg cały. Czemu nie pracowała, uczciwie nie zarabiała na życie.
Zdawał się spokojny, chłodny nawet i tak, jak gdyby pytania zadawał z prostej ciekawości, w rzeczy samej paliła go gorzka, rozpaczna ciekawość i jednocześnie pytał siebie, co ma teraz począć, o wiele mniej wzruszony nędzą swej matki, jak własną niedolą i przyszłością zachwianą niespodzianem odkryciem prawdy.
Wdowa podniosła dłoń w górę i mówiła z niezwykłą powagą.
— Wszystko synu w ręku Boga. On sam wszystkiem rządzi. Wolą swą obuzdał cię i ściąga bez litości, lecz bądź cierpliwy. Czy sądzisz, że mi błogo pomyśleć, iż mam za co dziękować Bogn, że mąż mój nie chciał, czy nie mógł pracować i nie umarł spokojnie, pod własnym dachem. Więc cóż? Tak i matka twoja. Pragnęła niewątpliwie żyć uczciwie, w pracy powszedniej, lecz inna nić przeznaczeń padła na jej drogi, splątała kroki.
Zarumieniła się twarz żółta, wdowa załamała chude, wykrzywione palce, zamilkła z długo tłumionego bólu i wstydu.
— Wszystko więc tracę, wszystko! — wołał Anania. — Co za boleść, hańba, rozpacz! Opowiadajcie mi Nonna, opowiadajcie wszystko, nie ukrywajcie nic, nie oszczędzajcie. Jak żyła, co robiła przez wszystkie te długie, śmiertelnie długie lata? Chcę wiedzieć wszystko, wszystko, skonać z bólu i hańby, i upokorzenia zanim... Basta! — dodał wstrząsając gwałtownie głową dla opędzenia się myślom, co jak kruki czarne, mózg mu żywy jeszcze rozrywały — basta! Opowiadajcie.
Zia Grathia patrzała nań z nieskończoną litością. Chciałaby módz brać go na kolana, tulić do łona, śpiewać mu cichą kołysankę, uśpić tę burzę, co nim miotała, ten ból, żal, wstyd.... Lecz... bądź wola Twoja, Panie! stworzeniśmy, aby cierpieć i ból, najsilniejszy bogdaj, nie zabija. Oho! żeby zeby zabijał! Łacny byłby koniec. Zabija choroba lub wypadek, jedno nie, niepostrzeżenie, nie w porę... Tyle już tego widziała wdowa po bandycie... a komu sądzono cierpieć, cierpi i żyje... oj żyje. Chciałaby jednak osłodzić ów kielich goryczy, który sądzono było jej, jej właśnie, przechylić do ust kochanemu temu chłopcu.
— Nie potrafię — rzekła — opowiedzieć szczegółów, jak żyła, co porabiała. Wiem, że odprowadziwszy cię do Nuoro... sam przyznasz, że nie mogła nic innego wymyślić; gdyby nie to, nieznałbyś rodzonego swego rodzica, nie zaznał byś dobrej doli, nie był czem jesteś...
— Nie mówcie o tem, bo się wścieknę! — zawołał z impetem Anania.
— Cierpliwości! Uspokój się chłopcze! Nie przecz dobrodziejstw, udzielonych ci przez Najwyższego, którego Opatrzność granic nie zna. W co byś się obrócił gdybyś tu pozostał? Możebyś i ty, i ty także został w końcu mnichem, bratem kwestarzem, żebrakiem, czy ja wiem czem! tchórzem! Basta! Nie mówmy o tem. Widzisz to, lepiej umrzeć, sto razy umrzeć lepiej, niż skończyć tak... Czuła to może twa matka, zresztą... przeznaczenie — przeznaczeniem, każdy idzie gdzie go prowadzi przeznaczeń jego ręka, oplatany siecią, z której nikt nigdy wyswobodzić się nie potrafił. A czy sądzisz, że tu, w Fonni, Ola wiodła żywot święty i niepokalany? Nie było to w jej przeznaczeniu, nie było! W ostatnich czasach jej tu pobytu chodził tu do niej żołnierz pewien, którego przeniesiono do Nuraminis, na krótko przed waszą ucieczką. Po opuszczeniu cię w Nuoro, — nieszczęsna sama mi to opowiadała — udała się do Nuraminis i pieszo, chowając się dniem, podróżując w nocy, przeszła połowę Sardynii. Z karabinierem tym żyła czas jakiś, obiecywał poślubić ją, lecz tymczasem żal się z nią obchodził, bił, wyzyskiwał i opuścił. Ole staczała się po pochyłej drodze. Tak było przeznaczone. Opowiadała mi — płakała przy tem biedaczka! — że nie raz pragnęła jąć się najcięższej, byle uczciwej pracy, lecznic znaleźć nie mogła. Święta prawda. Kto da pracę takiej, kto wyciągnie z przepaści? Giń, przepadnij, takie przeznaczenie. Przeznaczenie pozbawia niektórych pracy tak, jak pozbawia rozumu, cnoty, zdrowia. Giń, przepadnij, a przeznaczenie wypełni się nad tobą. Ha! mogłaż powstać z upadku? Zresztą może i powstała. Czy rozkoszą myślisz służyć takiemu ślepcowi, włóczędze? Dwa lata z nim żyła, prowadząc go z odpustu na odpust, pieszo często w towarzystwie innych żebraków, włóczęgów. Ślepiec śpiewał pieśni, które po części sam układał, głos miał piękny. Tu, przypominani sobie, opiewał śmierć króla, a ludzie, mówię ci, słuchając płakali jak bobry, municipia[19] zapłaciło mu dwadzieścia lirów, rektor ugościł wieczerzą, zebrał, mówię ci, przez trzy dni odpustu, ze trzydzieści skudów. Nikczemnik! I ten przyrzekał poślubić Olę, a gdy spostrzegał, że chora, sił nie ma do dalszej włóczęgi, rzucił ją, nie dawszy grosza na kuracyę. Nikczemny! Ztąd jeszcze wyszli byli razem, na odpust świętego Eliasza. Po drodze ślepiec przyłączył się do kompanii, udającej się do Gallura, a Ola została z gorączką, umierająca, u ubogich owczarzy. Czując się nieco lepiej poszła żąć, febra wróciła, lecz onegdaj kazała mi powiedzieć, że się znów ma nieco lepiej.
Anania drżał na całem ciele. Nie mógł się już opanować. Tyle nędzy, bólu, hańby, tyle krzywd od Nieba i ludzi było w opowieści wdowy! Żadna, z opowiadanych przez nią niegdyś najkrwawszych i najstraszniejszych historyi, nie była tak przepaściście smutna jak ta... najpowszedniejsza. Była chwila, w której, we wspomnieniach młodzieńca mignął wieczór cichy, przepiękny, w Cagliari, i pieśń owczarza; dzwoneczki trzody, co mu na myśl przywiodły... więzienie.
— A uwięzioną bywała — spytał cicho?
— Sądzę, że tak, raz przynajmniej na pewno odsiadywała karę w więzieniu. Znaleziono u niej przedmioty, które jeden z jej przyjaciół sprzątnął był w pewnym wiejskim kościółku. Wypuszczono ją, nie mogąc wykazać udziału...
— Kłamiesz ciotko! — zawołał gwałtownie Anania. — Czemu nie powiadasz prawdy całej, calusieńkiej? I złodziejką była! Domyślam się. Co mi tam zresztą! Nie obchodzi to mię, obchodzi tyle, co śnieg zeszłoroczny, tyle i mniej jeszcze.
Strzepnął kurz z klapy eleganckiego surduta.
— Paznogcie to masz długie, jak dyable pazury, — zauważyła stara. — Czemu nie obetniesz.
Milczał, przechadzając się gorączkowo po ciasnej izbie, sapiąc jak w ostęp pochwycony zwierz dziki.
Wdowa siedziała, milcząc, nieruchoma, sztywna, żółta, do widma podobna. Po niejakiej chwili młodzieniec zaczął się uspakajać i stanąwszy przed kobietą, uskarżał się półgłosem:
— Po com że się rodził? Czyżem ich prosił o życie, o takie! Zgubiony jestem, złamany, zniweczony. Ani mi kończyć studya, ani mi roić o przyszłości. Dziewczę, które kocham ze wszystkich sił moich i które pojąć miałem za żonę, rzuci mię lub ja się jej wyrzec muszę.
— A to czemu — spytała wdowa — wie przecie kim jesteś.
— Zapewne, że wie, lecz myśli, że... kobieta ta dawno nie żyje, lub przynajmniej za górami jest, za morzami. Jakże dziewczę czyste, niewinne, z porządnego domu żyćby mogło w pobliżu podobnej...
— Cóż zamierzasz? Przed chwilą mówiłeś, że nie dbasz o... tamtą?
Nonna, radź mi!
— Ja? ja mam ci radzić? Ha! — dodała ostro — zostaw ją jej losom, jak cię zostawiła twoim. Od ciebie zależy, by żona twoja nie spotkała się nigdy z twą matką, sam możesz jej nie ujrzeć nigdy więcej...
Anania patrzał na mówiącą, z kolei na jego twarzy malowała się litość i wzgarda jakaś zarazem.
— Nie zrozumieliście mię babciu! — rzekł. — Zostawcie mię samego, muszę się zastanowić, a jutro, muszę już tam być...
— Oszalałeś?!
— Nie rozumiecie mię.
Popatrzeli na siebie oboje, zdjęci wzgardą i litością. Zaczęła się narada, omal że się sprzeczali. Anania chciał udać się do przydrożnej karczmy natychmiast, o rozświcie, wdowa natomiast uważała za stosowniejsze sprowadzić Olę.
— Po co się upierasz — mówiła — pójdę po nią, tak lepiej będzie, lepiej. Przywiodę, uspokoję, uprzedzę.
— Babciu, czego się boicie? Nie tknę jej końcem palca, włos jej z głowy nie spadnie. Owszem, chcę wziąść ją z sobą, do siebie, pracować na nią. Złych nie żywię zamiarów, owszem, dobre, ustąpię, jak mi nakazuje obowiązek.
— Prawda synu! tak nakazuje obowiązek, lecz zastanów się, pomyśl jak żyć będziecie, gdzie zamieszkacie...
— Pomyślę potem.
— Jak, jak to się ułoży?
— Pomyślę potem.
Bene! Ależ powtarzam ci, że się ona ciebie śmiertelnie boi, i gdy ją zajdziesz tak, z nienacka, nieszczęsna popełnić może szaleństwo.
— Dobrze więc! sprowadźcie ją tu, ale natychmiast, jutro rano.
— Tak! tak! „natychmiast, lotem ptaka,“ łatwo to mówić wam, młodym. Cierpliwości synku. Spuść się na mnie a tymczasem odpocznij, późno już. Jutro wieczorem, o tej porze będzie tu, za to ci odpowiadam. Potem... A no, potem zrobisz co ci się podoba. Jutro masz wycieczkę na Gennargentu: radziłabym ci pozostać tam do dnia następnego...
— Zobaczę ją?
— Hm! teraz spać pora ci dziecko kochane!- — kończyła wdowa, popychając go łagodnie do tej samej ciemnej komory, którą tu, dzieckiem będąc, z matką zamieszkiwał.
I tu nic się nie zmieniło, w kącie leżały rozsypane kartofle, czuć było stęchliznę, łóżko zasłane było grubem, szarem płótnem. Anania przypomniał sobie czystą, świeżą, lavendą pachnącą izdebkę, w Rzymie, u Maryi Obinu... Przypomniały mu się przypuszczenia jego, pewność niemal, żal serce ścisnął.
— Dzieckiem byłem — westchnął z goryczą — wielkiem dzieckiem, chociaż zdawało mi się, żem mężczyzną... Teraz, to co innego. Zycie porwało mię w realizmu szpony, zapadły młodości wrzęciądze... Nie wróci, nie wróci!.. Mężczyzną jestem i wszystkie swe siły wytężyć muszę, by ponieść cios losu. Nie, nie dam się złamać, znicestwić! O życie! życie! potworze, nie pożresz mię tak łatwo. Dotąd ciosy twe skryte były i jak tajemnica groźne, dziś rozdarte zasłony, w odkryte gramy karty... długi, jak wieczność długi i ciężki był dzień dzisiejszy... w takie dni wiele nauczyć się można, stracić nadzieję, wiarę stracić... Nie dam ci się, nie dam, o, okrutne życie! Roztworzył spaczone okiennice, wyszedł na balkon przegniły, zaledwie trzymający się na spróchniałych belkach, oparł się o omszałą poręcz.
Noc była pogodna, świeża, jasna, przezrocza, taka, jak bywają na południu noce przy końcu lata. Cisza olbrzymia, niczem nienaruszona cisza, spływała z gór bliższych, rozciągała się na dalsze, biegła precz po za horyzonty.
Anania miał pod sobą dolinę głęboką, i doznał uczucia, jakgdyby zawieszony był pomiędzy niebem a ziemią, Spadając, spadłby w otchłań świeżej zieleni. Ciągnące się na horyzoncie spokojne linie łańcucha gór, zdawały się zgłoskami zapisanemi potężną a łaskawą dłonią największego z twórców poetów, na karcie nieboskłonów. Bliżej, sinawy kolos Monte Spada, niby wysunięta placówka niezdobytej twierdzy Gennargentu, przygniatał wszystko swym ciężarem, a Ananii zdał się być potworem onym, z którym walczyć na zło i dobro postanowił był przed chwilą.
Myśl młodzieńca zwróciła się ku Małgosi, dalekiej, lecz jego własnej, ukochanej i która w chwili tej marzyć musiało o nim, błądząc wzrokiem po nieobjętych nieboskłonach. Serce zalała mu bezbrzeżna czułość, a potem litość nad nią, większa jeszcze od litości nad samym sobą. Do oczu nabiegły łzy słodkie zarazem i gorzkie jak gorzkawa bywa słodycz miodu w górach Sardynii. Powstrzyma! je silą woli, otrząsnął się, jak od podstępnego wroga.
— Odważny będę — mówił i powtarzał, stojąc na kruchym balkonie, zawieszony nad przepaścią pomiędzy niebem a ziemią — odważny będę i nie dam się wam o losy, losy, z któremi się wreszcie oko w oko spotykani!
Ha! Potwór był tuż, za nim...




VIII.

W długą, bezsenną noc Anania postanowił, lub też zdawało mu się, że postanawia o swej przyszłości.
— Zmuszę ją — myślał — zamieszkać tu, w Fonni, przy wdowie, po bandycie, zanim się przyszłość moja ustali. Wyznani wszystko panu Carboni. Powiem jak rzeczy stoją i że mam zamiar, skoro położenie moje na to pozwoli, zamieszkać z matką. Obowiązkiem jest to moim i obowiązek spełnię chociażby świat miał się zawalić. Pan Carboni zdepce mię przytem, odtrąci, jak się odtrąca plugawego robaka. Wiem to, żadnych nie mam złudzeń. Wówczas poszukam uczciwej, chociażby nie wiem jak ciężkiej pracy, żyć będę w ubóstwie lecz spłacę me długi, będę człowiekiem. Człowiekiem! — powtórzył z gorzkim uśmiechem — raczej żyjącym trupem.
Zdawało mu się, że jest spokojny, obojętny, umarły dla życia, szczęścia, rozkoszy, lecz w głębi serca burzyła mu się duma i miłość własna, popychając do walki nienawistnej z losem, społeczeństwem całem, z samym sobą.
— Sam tego chciałem — myślał. — Wiedziałem przecie, jak to się musi skończyć. Jak ślepiec dałem się wieść przeznaczeniu. Biada mi! biada! Czemuż ja, ja właśnie, za wszystko mam płacić? Zapłacę!
Bohaterskiej odwagi i poświeceń złudzenia podtrzymywały go przez noc całą i nazajutrz, w czasie zamierzonej na Gennargentu wycieczki. Ranek był mglisty i pochmurny, lecz nie wietrzny i Anania, bądź co bądź, puścił się w drogę, mówiąc, że się zapewne wypogodzi, w rzeczy samej chcąc wypróbować wytrwałości swej odwagi i pogardy dla wygód i niebezpieczeństw. Nie szło mu teraz istotnie o góry, horyzonty, widoki, artystyczne wrażenia. Zobojętniał na rzeczy zewnętrzne, pod grozą spadłego nań ciosu; chciał poprostu dokonać tego, co był postanowił; na chwilę jednak przed wyjazdem, zawahał się.
— A jeśli — pomyślał — dowiedziawszy, się że tu jestem ocieknie, skryje się? Tem lepiej może — dodał w głębi duszy.
Uspokoiła go wdowa, zapewniając, że nieomieszka sprowadzić Oli do Fonni, odjechał tedy na krępym, spokojnym, do gór przyzwyczajonym koniku, poprzedzony przez przewodnika, którego czasem przysłaniały w oddali srebrzyste, stoków góry czepiające się, opary, i który zjawiał się nagle na zakręcie ścieżki, podobny do postaci malowanej na tle szarem. I w duszy młodzieńca mglisto było i szaro, lecz, jak po przez obsłony białawe rysowały się przed nim bryły Monte Spada, tak w nim samym, śród niepewności mglistych wyłaniała się własna jego dusza, jak ona góra ciężka, twarda, olbrzymia.
Dokoła panowała absolutna, tragiczna cisza, przerywana od czasu do czasu krzykiem krogulców. Niepokojące, zagadkowe kształty wyłaniały się na zakrętach stromych ścieżek, wypływały z po za opony mgły szarej a wrzask dzikiego i krwiożerczego ptactwa zdawał się protestem niewidzialnych istot w swem niepodzielnem państwie ciszy i samotności, spłoszonych krokami zbliżających się ludzi. Anania doświadczał wrażenia przedzierania się przez chmury, pustkę czuł do koła siebie, przepaść pod sobą i dla uniknięcia zawrotu głowy, oczy wbijał w wąską i stromą ścieżkę, po której koń stąpał ostrożnie, wpatrywał się w połyski krzemienia, w kępiny mchu aksamitnego, lub fioletowych czombrów, których wonią orzeźwiającą nąsiękły mgły szare. Około dziewiątej, szczęściem dla turystów, znajdujących się w tym czasie na nadzwyczaj stromej ścieżce przy samym już grzbiecie Monte Spada, mgły się rozdarły i Ananii wydarł się okrzyk podziwu, wobec ujrzanej nagle panoramy. Góra cała pokryta była fijoletowym płaszczem rozkwitłych czombrów, a na głębokich dolinach, na okrążających je wysokich górach, po przez świetlane obłoki, po przez przedartej tu i owdzie mgły strzępy igrały światła i cienie pod niebem szafirowem, pogłębiającem się coraz bardziej nad mknącemi niżej białawemi chmurami. Krajobraz zdawał się wymarzonym przez upojonego pięknem artystę.
— Jakże piękną, wielką, przemożną jest przyroda — myślał, widokiem tym olśniony, Anania. — Wszystko w niej czyste, harmonijne, pełne. Gdybyśmy mogli we troje: ja, Małgosia i... tamta, żyć wiecznie na łonie dziewiczej przyrody, zapomnielibyśmy o wszystkiem co boli, gnębi...
Nadzieja, największy z darów nieba wstępowała mu w ukojone pięknością i majestatem przyrody serce. Kto wie! jeśli Małgosia kocha go istotnie, tak, jak mu to okazywała w ostatnich dniach... jeśli...
Ze zbudzoną w sercu nadzieją marzył długo, spuszczając się ze szczytu Monte Spada, w głąb kotliny, zkąd wiła się znów ścieżka w górę, na sani szczyt Gennargentu. W głębi, pomiędzy skałami i olchami, wstrząsanemi powiewem wiatru, szumiał potok rwący, a szum ten w ciszy górskiej i wiatru nagły przewiew, wywierały na młodzieńcu wrażenie, jakgdyby wszystko ożyło żarzącą mu się w duszy nadzieją. Szmer wody był głosem, powiew wiatru tchnieniem tajemniczych istot górskich, zdjętych nagłą jakąś radością w samotnem swem odosobnieniu.
Lecz tuż zaraz przypomniało mu się wrażenie, doznane przed kilku dniami, w gaju, na Orthobene. I wówczas wstrząsane wiatrem drzewa przypomniały mu ludzi, lecz ludzi skołatanych bólem i goryczą życia. Drzewa drgały wówczas nawet, gdy wiatr opadał... jak ludzie rozkołysani długiem i dojmującem cierpieniem, co w chwili wytchnienia, drżą na myśl o tem, co im najbliższa, a zawsze groźna, przyniesie przyszłość.
Nagle, w głębi wstrząśniętych myśli jego i porwanych marzeń, błysła mu myśl dziwna, przefantastyczna: a gdyby, ot tak, poprostu, zabić przewodnika i zostać bandytą? Rzemiosło jak i inne... Zdaniem ciotki Grathii od wielu innych przedniejsze...
Roześmiał się głośno:
— Niepoprawny ze mnie romantyk — myślał. — Po co kogo bądź zabijać. Mógłbym skryć się w tych górach, nie wracać do ludzi, żyć jak pustelnik, karmić się korzonkami, polować na ptactwo górskie. Czemuż się ludzie boją samotności, oplatani siecią, co wiąże jednych z drugimi a wszystkich pęta i więzi. Zarathustra! Tak rzekł raz Zarathusta:
„Gdy sam jestem, nie mam nikogo do kogo mógłbym się uśmiechnąć, co by mnie pocieszył...“

∗             ∗

Przez trzy godziny wzbijał się Anania w górę, ku szczytom, pomału, śród niebezpieczeństw wielu. Niebo się rozpogodziło zupełnie, wiatr powstał a krzemienne kanty szczytu połyskiwały w słońcu rysując się srebrzystym ostrzem, na tle niebieskich szafirów. Na każdym skręcie stromej ścieżki, zmieniały się widoki i krajobrazy. Wyspa odsłaniała skarby swe i piękności, góry lśniące, wioski szare, pastwiska zielone, stawy stalowej barwy a tu i tam mignęła obłoczna linią opalowego morza.
Anania zachwycony, oczarowany, przystawał, oglądał się, zarzucał pytaniami przewodnika, przykładał lunetę do oczu, lecz i teraz nie zapomniał zupełnie dojmującego go bólu, i napawając się niezrównanemi w piękności widokami, czuł w sercu tygrysa pazór swej doli.
Około południa zatrzymał się z przewodnikiem na szczycie Bruncu Spina. Zsiadłszy z konia wdrapał się na trójgraniasty cypel zasypany płaskiemi odłamkami krzemienia i legi na nim, nie mogąc się ostać dmącym tu zewsząd wiatrom. Ztąd widną była cała niemal Sardynia: w słońcu złota, z sinych gór grzbietami, morzem srebrzystem oblana, rysująca się w błękitnem powietrzu, śród nieobjętych, jak nieskończoność przestrzeni. Wiatr dął w przestworza, a gwałtowne te porywy i powiewy przypomniały Anani szalone wybuchy gniewu potwora, pragnącego zmieść wszystko ze swej drogi, by panować niepodzielnie nad przestworzem.
Młodzieniec, uczepiony odłamków granitu, opierał się wichrom wściekłym, a przewodnik, wdrapawszy się za nim łokciem i dłonią, wryty w płaskie kamienie, wskazywał ruchem głowy, nazywając je, góry, wioski, miasteczka.
Wiatr unosił głos mówiącego, tamował oddech w piersiach młodzieńców.
— Tam, Nuoro — krzyczał, co sił mu stało Anania, gdyż wiatr głos zwiewał i rozpraszał dźwięki?
— A tak! wzgórze Sant Onofrio dzieli miasto na dwie części.
— Widać to, widać doskonale!
— Niech go czart porwie z tym przeklętym wiatrem! — klął przewodnik. — Gdyby nie to, moglibyśmy krzyknąć do Nuoro. Wygląda to tak blisko!
Anania przypomniał sobie daną Małgosi obietnicę:
„Ukłon ci prześlę z najwyższego szczytu gór naszych rodzimych, imię twe i miłość mą ku tobie rozgłoszę, rozśpiewam na wiatry mocne, na świat cały! Niech wie, że cię kocham i jak cię kocham!”

<poem> zdawało mu się... że wiatr okrutny, wszechpotężny, wyrywa mu z piersi serce i ciska je i druzgoce o kamienne czoło olbrzyma Gennargentu.


∗             ∗

Wracając spodziewał się zastać matkę u wdowy po bandycie, to też zsiadłszy z konia przy chacie przewodnika, przeszedł pieszo przez pustą wioskę i stanął przed drzwiami lepianki.
Wieczór zapadał ponury. Wiatr wciskając się w wązki, kamienisty, trawami porosły zaułek, dął niemiłosiernie, niebo pobladło, zdawało się jesienne, Anania przystanął na progu, wsłuchiwał się. Cicho. Pomiędzy szparami starych drzwi, widać było słaby blask ognia. Cicho. Wszedł. W izbie zastał wdowę po bandycie, samą, siedzącą na stołku, z kądzielą, do widma cichego podobną. Na węglach gotowała się kawa, kawał mięsa owczego, wepchnięty na drewniany rożen, piekł się nad gorącym popiołem.
— Gdzież jest? — spytał, zaledwie próg przestąpiwszy.
— Cierpliwości, gołąbku złoty! Nie znalazłam nikogo zaufanego, by tam po nią posłać. Syna mego nie ma we wsi...
— A woźnica?
— Cierpliwości mówię ci, synku! — zawołała wdowa, powstając z miejsca i wrzeciono składając na stołku. Właśnie zleciłam woźnicy, by jej powiedział, że czekam jej tu, jutro, jutro koniecznie: „powiesz jej“ — powiedziałam mu, „by tu przybyła, gdyż mam jej zakomunikować ważne rzeczy, w jej własnym interesie. Tylko nie mów jej nic o tem, że Anania Atonzu, młodszy, jest w Fonni. Spełń zlecenie moje synu, mówię mu, a spełnisz dobry uczynek.”
— I cóż, i cóż? — przerwał niecierpliwie Anania?
— Obiecał spełnić me zlecenie, i obiecał przywieźć mi ją tu, jutro, pocztową bryką.
— Nie zechce, nie zechce — twierdził, miotając się Anania. — Skryje się, umknie. Czegóż nie udałem się po nią sam... zresztą czas jeszcze...
Zabierał się do wyjścia, chciał natychmiast udać sic do przydrożnej karczmy, lecz dał się łatwo zatrzymać i uspokoić.
Minęła noc smutna i niespokojna. Pomimo fizyczne zmęczenie Anania nie mógł długo usnąć na wązkiem łóżeczku, na którem się rodził i na którem pragnął nocy tej umrzeć.
Wiatr wył nad dachem lepianki, wstrząsał nią, jak morze wzburzone, gdy kolace o łódź kruchą, a wycie wiatru przypominało Ananii smętne jego dzieciństwo, pełne trwogi noce zimowe, gdy drżał ze strachu leżąc u boku swej matki przyciskającej go do siebie pod wpływem lęku raczej i zimna, niż miłości. Czuł, pewien był, że nie kochała go nigdy. Nie łudził się, nie kochała go wcale i to być może, to właśnie stało się niedolą i zgubą życia Oli. Czuł to, wiedział o tem, rozumiał, doznając niesłychanej przy tem tęsknoty i litości dla tej ofiary losów i ludzi.
A gdyby przybyła tak tu, nagle, tej nocy jeszcze? W napadzie żalu, tęsknoty, litości, przyzywał ją, gotów był wszystko wybaczyć, roztworzyć serce, i ramiona... Noc mijała, wstawał dzień szary, wietrzny, a Anania przeżywał najsmutniejsze i najcięższe godziny swego życia. Poranne godziny spędził na bezcelowej włóczędze po zaułkach wioski; chodził bezmyślnie, niby wiatrem gnany, wstępował tu i owdzie, pił wino i wódkę, wrócił do lepianki i usiadł przed kominem, pijany na poły, rozgorączkowany, drżący, wzburzony.
I ciotka Grathia zdawała się wielce zaniepokojoną, zaledwie zgotowała skromne śniadanie wyszła na spotkanie Oli, zalecając Ananii, by się uspokoił.
— Pamiętaj — mówiła — że się już i tak ciebie boi... źle to, obraza boża...
— Ależ idźcie, idźcie już, ciotko! — odpowiadał niecierpliwie, unikając jej wzroku.
Minęła godzina jedna i druga. Studentowi przypomniały się słodkie godziny wyczekiwania niedawno ciotki Tatany, wysłanej w swaty, do państwa Carboni i teraz, gdy za chwilę już, za krotką, miał ujrzeć matkę, której przybycie rozstrzygało jego losy, pragnął znów, jakże gorąco pragnął, by coś przybyciu temu stanęło na przeszkodzie. Co? ucieczka... sam nie wiedział co... byłe zginęła mu na zawsze z oczu, z pamięci...
— Ha! — myślał — taka chora, niedługo pożyje. Wdowa wróciła sama, zziębnięta.
— Ciszej! — rzekła, pochylając się nad nim, a glos zniżyła. — Cicho i bądź spokojny. Jest tu. Powiedziałam jej wszystko, drży biedaczka ze strachu. Panuj nad sobą, synu! Pamiętaj na Boga i nie skrzywdź skrzywdzonej.
Wysunęła się, pozostawiając drzwi izby przymknięte. Wiatr zaczął miotać niemi gwałtownie, to otwierał, to zamykał, Anania porwał się z miejsca, śmiertelnie blady, zastygał cały.
Drzwi roztworzyły się, wiatr i słońce jasne wpadając do mrocznej kuchni, rzucały w nią snop olśniewających promieni. Przez chwilę Anania patrzał bezmyślnie na gwałtowną grę świateł i cieni... Po oliwili rozgniewał się i postąpił naprzód, by wybrykom wiatru i słońca koniec położyć..
Przy progu stała kobieta drżąca, obdarta, w łachmanach, do żebraczki onieśmielonej podobna. Wpatrzył się w nią rozszerzoną źrenicą, a ona patrzała nań na poły ze strachem, na poły z dziecięcą jakąś, potulną ufnością... Obojgu nie przychodziło na myśl roztworzyć ramion, ani nawet wyciągnąć dłonie... pomiędzy niemi leżało życie bólu, wstydu, omyłek, co dzielą nieodzowniej od nienawiści.
Anania oparł się o drzwi i cały oblany słońcem wpatrywał się w zbliżającą się, przez ciotkę Grathię popychaną kobiecą postać. Tak, ta sama to była, którą dojrzał w oknie karczmy: twarz pożółkła, ziemista i oczy wielkie, jasne, szare, wystraszone i niespokojne, żałosne oczy dzikiego, obitego kota. Zaledwie Ola usiadła na lawie, wdowa chciała odejść, pozostawiając ich samych, syna z matką, lecz Anania niecierpliwym ruchem powstrzymał ją.
— Dokąd? — zawołał — pozostańcie, gdyż inaczej ja wyjdę.
Ola musiała odczuć groźbę w słowach młodzieńca, gdyż rozpłakała się i rzuciła ku drzwiom, lecz Anania, zaślepiony bólem i wstydem porwał ją za ramię, cisnął niemal o mur, drzwi zatrzasnął.
— Nie! — zawołał, a kobieta osunęła się na ziemię, drżąc cała jako liść osiny. — Nie umkniesz mi już, nie ruszysz się ztąd ani krokiem, ani jednym, bez wiedzy mej i zezwolenia. Pozostań... płacz, ile ci się spodoba, lecz krokiem ztąd nie ruszysz... Minęły dni swobody, wesela.
Ola łkała, wstrząsana febrycznym dreszczem, a w łkaniu jej była gwałtowna, choć niema skarga na ostatnie jego słowa, pełne zniewagi. Uczuł to, zawstydził się słów wyrzeczonych w gniewie i zapamiętaniu, a jednak płacz nieszczęsnej gniewał go raczej, niż wzruszał, a na wzburzonych, naprężonych jego nerwach grały same dzikie, prymitywne instynkty. Czuł to, zdawał sobie doskonale sprawę z uczuć swych, lecz niezdolnym był przezwyciężyć je i opanować.
Zia Grathia patrzała nań wystraszona. Ola miała racyę bać się go tak okrutnie. Porwawszy się za głowę, w oburzeniu staruszka gotowa była rzucić się pomiędzy tych dwoje, gdyby zaszła tego potrzeba, tylko teraz nie wiedziała jak przemówić, co powiedzieć. Ah! ten panicz wyelegantowany, w złości popędliwszy był od każdego obdartusa w górach, owczarka napoły dzikiego, bandyty! Bandyci, których zia Grathia znała w młodości swej czułymi byli na łzy niewieście... Mogłaż, mogłaż przypuścić, że się to tak skończy? Inne. wyobrażała sobie spotkanie, inne.
Anania stał przed Olą.
— Tak — mówi! głos zniżając i drżąc cały — włóczęga skończona, zrozumiej my się. Po co płakać, cieszyć się raczej winnaś, żeś odnalazła syna, co ci się dobrem za złe odpłaca. Ztąd nie ruszysz krokiem, chyba, że się rozporządzę inaczej. Czy rozumiesz? — pytał, głos znów podnosząc i uderzając się pięścią w piersi — ja dziś jestem panom położenia, nie mam już nędznych lat siedmiu, nie wyprowadzisz już mnie w pole, nie odtrącisz jak niepotrzebny łachman. Mężczyzną dziś jestem, słyszysz?... mężczyzną! potrafię się obronić, nie dam się oszukać, a odkąd żyję nie było dnia, w którymbym nie konał z tęsknoty, ze wstydu, z boleści... Niszczyłaś mnie codziennie, zabijałaś, podkopywałaś szczęście, los, wszystko.!
Mówiąc, gestykulował gwałtownie, rozmachiwał ramionami, głos podnosił, jakgdyby czuł potrzebę fizyczną wyrzucenia z siebie tego, co mu lat tyle ciężyło na duszy, na sercu. Nagle przycichł. Wzruszyły go łzy Oli. Gniew opadał, opanowywał go chłód obojętny. Pocóż się miotał, groził, znieważał tę kobietę, kupę łachmanów, nędznego, brudnego ślimaka, żebraczkę bez myśli, wstydu, serca! Mogłaż chociażby zrozumieć, co mówił, lub zdać sobie sprawę z tego, co uczyniła? I cóż, cóż istotnie mogło być wspólnego pomiędzy nim a tą nędzarką? Mogłaż naprawdę być jego matką? Że go w łonie swem nosiła, na świat wydala, owoc chwilowej rozkoszy i zapomnienia się, a potem opuściła, rzuciła na pastwę wypadku, któremu nędzne istnienie swe zawdzięczał. Tego mało, o wiele za mało. Nie! kobieta ta matką mu nie była nigdy! Nie własno wolna, ze stępionem sumieniem, samej swej ludzkiej godności nieświadoma, nie mogła rościć doń praw żadnych, żadnych... Matką mu była zia Tatana, zia Grathia, a zwłaszcza już Marya Obinu... Wołałby mieć za matkę zia Varvare — ha! Nannę pijaczkę — każdą, jakąbądź, byle nie tę, nie tę łachmaniarkę skuloną u komina, na ziemi:
— Lepiejbym się z nią nie wiązał, jak mi to Rozumnie doradzała ciotka Grathia — myślał. — Niech odejdzie, robi sobie, co się jej żywnie spodoba. Co mi tam! co mi tam!
Ola płakała rzewnie.
— Skończcie już raz — przerwał oschle, gdyż opadł w nim gniew wszelaki, a że Ola szlochała tem głośniej, zwrócił się do wdowy, by ją uspokoiła.
— Czy nie widzisz, że się ciebie boi? — szepnęła staruszka, przechodząc koło niego, a kładąc dłoń na ramieniu płaczącej kobiety:
— Ciszej! ciszej! uspokój się, przestań — mówiła łagodnie — odwagi córko, cierpliwości! Nie płacz, nie zje cię przecie, synem jest twych wnętrzności, przypomnij to sobie i uspokój się. Cicho! ciszej. Ot! napij się gorącej kawy, potem rozmówimy się o wszystkiem spokojnie... Słuchaj Anania, synku — zwróciła się do młodzieńca — poszedłbyś przejść się trochę, potem rozmówiłbyś się o wszystkiem spokojniej. Pójdź, pójdź złotko ty moje.
Anania nie usłuchał rady wdowy, lecz Ola uspakajała się pomału i piła podaną sobie przez staruszkę kawę. Trzęsła się jeszcze cała, lecz z chciwością pochłaniała gorący napój i w zdziwionych, spłakanych jej oczach, migały przebłyski pewnego zadowolenia. Pasyami lubiła kawę, jak wszystkie zresztą kobiety w Sardynii, a Anania, w części odziedziczywszy to zamiłowanie, patrzył teraz na matkę ze względnym spokojem i ciekawością. Zdawało mu się, że ma przed sobą istotę dziką i bojaźliwą, zająca polnego, gryzącego winogrona z rozkoszą, ale i strachem, by go nie spłoszono.
— Chcesz więcej? — pytała zia Gratina dobrotliwie, traktując Olę jak spłakane i skrzywdzone dziecko. — Tak? Nie? Jeśli chcesz powiedz. Tu, o, tu, stawiam imbryczek, jeślibyś chciała jeszcze. A teraz podnieś głowę, otrzyj oczy, bądź spokojna.
Ola powstała, z pomocą wdowy, podeszła do balii z wodą, w której się myła przed dwudziestu laty, wymyła starannie filiżankę, z której piła kawę, potem spłakane swe oczy; otarła się grubym swym fartuchem, wargi jej drżały, piersi podnosiły się jeszcze od czasu do czasu spazmatycznem łkaniem, zaczerwienione oczy, ogromne w drobnej, chudej zmarszczonej już twarzy, zdawały się wyblakłe i unikały wzroku młodzieńca.
Ten patrzył na gruby jej i brudny fartuch i myślał:
— Przedewszystkiem sprawić jej potrzeba nową, czystą odzież. Szczęściem mam sześćdziesiąt lirów pozostałych z lekcyi, udzielanych w Nuoro. Trzeba się postarać o więcej. Znajdę lekcye, sprzedam książki... odziać ją trzeba i karmić. Głodna.
Jakgdyby odgadując myśl jego, wdowa po bandycie spytała Oli.
— Chcesz pewnie jeść? Powiedz, nie wstydź się, cierpienie nie hańbi, ani ubóstwo. Czyś głodna?
— Nie — wyjąknęła kobieta drżącemi wargi.
Anania drgnął na dźwięk jej głosu. Głos to był słyszany dawniej, przed laty... jej głos, głos matki... tak, Ola matką jego była, rodzoną, jedyną, był kością jej kości, krwią krwi i czuł, że ma przed sobą niby członek własny, choć chory i odłamany, od którego oderwać się nie zdoła nigdy, ranę bolącą, którą leczyć i zabliźniać bądź, co bądź, trzeba, a myśl o tem napełniała go strachem i żałością.
Ebbene! Dobrze — mówiła wdowa po bandycie, przysuwając stołek do komina — usiądź tu córko, a ty, synku, tam usiądź. Siedźcie tak razem, gołąbki moje i porozumiejcie się, radźcie wspólnie nad wspólną biedą.
I, sadowiła Olę, chciała usadowić wygodnie młodzieńca, lecz ten się otrząsł niecierpliwie.
— Zostawcie mnie, nie zajmujcie się mną. Jużem mówił, że przestałem być dzieckiem, sam sobie poradzę. Zresztą — ciągnął, przechadzając sic dużemi krokami po izbie — nie ma tu nad czem tak bardzo radzić! Powiedziałem wszystko, com miał do powiedzenia. Powinna tu pozostać dopóty, dopóki nie rozporządzę się inaczej. Musi być odzianą, karmioną, na to pieniądze będą, dam ile będzie trzeba, ale o tem potem... teraz — tu podniósł głos dając tem do zrozumienia, że pytanie zwraca do Oli — co macie na to do powiedzenia?
Ola milczała, sądząc, że pytanie stawiane było nie jej, a wdowie po bandycie.
— Słyszałaś? — pociągnęła ją za rękaw wdowa — Odpowiadaj.
— Ja... ja mam odpowiadać?
— Ty. I cóż?
— Nic...
— Macie długi — pytał chodząc po izbie Anania?
— Nie.
— Tam, w karczmie?
— Nie. Oddalam wszystko, co miałam.
— I cóżeś miała?
— Guziki srebrne, obuwie nowe i jeszcze dziesięć srebrem lirów.
— Cóż zostało?
— Nic, nic zgoła, „tak mnie pisz jak mnie widzisz”[20] to co mam na sobie — odrzekła nieśmiało gładząc gruby fartuch.
— A papiery są?
— Co takiego?
— Paszport, metryka chrzestna — podpowiedziała wdowa.
— Metrykę mam — odrzekła Ola, sięgając ręką za zanadrze.
— Proszę pokazać.
Drżącą ręką podała Ananii kopertę pożółkłą, zatłuszczoną, a Anania przypomniał sobie w tej chwili poszukiwania w Rzymie, przy ulicy del Seminario, w wonnym lawendą, schludnym pokoju, dowodów, co by go przekonać mogły, że Marya Obinu jest jego matką. Metryka wyjęta była niedawno.
— Pocoś ją brała? — spytał Anania.
— Dla... ślubu z Celestynem...
— Ze ślepcem — podpowiedziała wdowa — niegodziwcem tym nikczemnym.
Anania zamilkł, nie przestając chodzić niespokojnie po izbie. Wiatr dął i wstrząsał lepianką, przez dziury w dachu przeświecało słońce, nierównemi złotemi krążkami, padając na czarną podłogę. Anania, chodząc tu i tam, następował na krążki złote i na plamy czarne, i przypominał sobie jak, dzieckiem będąc, wybierał te same złote płatki drżące pod stópkami dziecka. Pytał przy tem siebie, co mu pozostaje czynić? Sądził, że spełnił swe zadanie w części, w największej już je spełnił.
— Zawołam ciotkę Grathię — myślał — dam jej potrzebne pieniądze na odzież, życie i odjadę. Nic mi już tu nie pozostaje do zrobienia, skończone... Skończone! — powtarzał sam sobie — wszystko, na zawsze skończone...
Niewypowiedziany smutek ściskał mu serce.
Przez chwilę przeniknęło mu przez myśl, by usiąść obok matki, spytać ją o jej życie, o wszystko... przeprosić, przebaczyć, zdobyć się na ciepłe, tkliwe słowo, choć raz, choć jeden, matką ą nazwać... Nie, nie mógł! było to po nad jego siły. Sam jej widok budził w nim obrzydzenie. Cuchnąć musiała i istotnie czuć od niej było wilgocią, nędzą, brudem, specyalną wonią żebraków i włóczęgów... Uciec raczej od niej, uciec jak najdalej... Ale coś go zatrzymywało... Co? — nie zdawał sobie sprawy. Zdawało mu się, że, bądź co bądź, pomimo odrętwiania, nędzy, strachu, wstydu, wzruszenia. Ola powinna odczuwać radość i dumę wobec syna dorosłego, pięknego, silnego, ucywilizowanego, tęsknić za dobrem jego słowem, za ciepłem spojrzeniem, na jakie nie mógł się zdobyć. Śród wstrętów swych, istotnego bólu, upokorzenia, myślał:
— Nie postradała przecie wstydu... Kto wie może zmienić jeszcze życie, odpokutować... Sumienie ma uśpione, niewłasnowolne, lecz przecie nie jest bezczelna.. Kto wie... usłucha...
Nie usłuchała jednak.
— Tak więc — począł, po długiem milczeniu — pozostaniesz w ciotki Grathii, za nim ułożę swą przyszłość... Ciotka kupi bieliznę, suknie, obuwie...
Głos jego dziwnie złagodniał.
— Nie chcę, nie potrzebuję niczego — przerwała mu Ola.
Stanął jak wryty.
— Jakto — spytał?
— Niczego, gdyż nie zostanę tu.
— Jakto nie! — zawołał, gwałtownie rzucając się naprzód z zaciśniętą pięścią i nabiegłemi krwią oczami. Ostatnie się jego rozwiały nadzieje.
Więc nie było to rzeczą skończoną, dokonaną. Buntowała się, śmiała mu się opierać. Ach! czyż nie rozumiała, czyż pojąć nie mogła co wycierpiał, co znosił przez życie całe, odkąd pamięcią sięgnie, by dojść do jednego, jedynego tego celu: wyrwać ją z przepaści hańby i nędzy. Czyż nie poświęcił temu całej swej przyszłości? A teraz ona to, ona sama opiera mu się, pragnie wymknąć. Nie! gdyby nawet miał zbrodnię popełnić, zatrzyma ją, zmusi...
— Wytłumacz się — rzekł blady, zagryzając usta, przypatrując się uporczywie długim swym paznogciom i białym dłoniom, drżąc z bólu, z oburzenia, ze wstydu.
Wdowa po bandycie nie spuszczała go z oczu, gotowa wdać się w sprawę za lada gwałtowniejszym ruchem młodzieńca. Pomiędzy temi trzema istotami ludzkiemi, opadły wszelkie granice i obsłonki cywilizacyi, wrócili do pierwotnego stanu. Płomień z komina oświecał ich, drżąc, przygasając, skwiercząc, cofając się, niby żaląc.
— Posłuchaj — poczęła Ola, ożywiając się nagle. — Nie gniewaj się, gniew tu nie pomoże. Co się stać miało, już się stało... nieodwołalnie... nic już nie pomoże! Możesz mnie zabić, jeśli ci się spodoba, lecz zmienić tego, co było, nie zmienisz. Najlepiej ci nie zajmować się mną wcale, zapomnieć o mnie i tyle. Nie zostanę tu, odejdę, nie spotkasz mnie już nigdy. Wyobraź sobie, żeśimy się nigdy nie spotkali...
— Gdzież się udasz? — pytała wdowa. — I ja mu tak mówiłam, słuchać niechciał! Najlepiej było cię nie zaczepiać, ale teraz... ot! istotnie, pozostałabyś tu, córko, zaniechaj nędznej włóczęgi. Nikomu nie powiem kim jesteś... nikt cię tu już dziś nie pozna! On — dodała wskazując głową Anania — uspokoi się i żyć będzie zdala od ciebie, tak, jak gdybyś wcale nie istniała, zapomni... Po co, biedaczko, masz ztąd uchodzić, gdzie?
— Gdzie Bóg poprowadzi.
— Bóg! — zawołał, wybuchając Anania — Bóg nakazuje ci słuchać mnie. Nie, nie śmiej powtórzyć, że niechcesz tu pozostać. Nie śmiej! Nie śmiej kroku uczynić, bez niej wiedzy, woli. Nie żarty to! Doprowadzony do ostateczności na wszystko się ważę...
— Zrozum, że to dla twego dobra — przerwała mu stanowczo Ola. — Posłuchaj! Nie groź mi, nie przeklinaj, żem została ofiarą ludzkiej podłości... wszak masz pobłażanie dla twego ojca, przyczyny mej zguby...
— Prawdę mówi — potwierdziła wdowa.
— Milczcie! — zawołał Anania.
— Nie śmiem wyrazić, co myślę — mówiła dalej Ola — nędza oduczyła mnie słów wielu, tylko jedno powiem: Wszak tyle mam do wygrania, pozostając tu, wedle woli twojej. Odchodząc, tracę wszystko. Jeśli odchodzę, to dla twego to czynię dobra. Słuchaj! O! nie słucha mnie! — zwróciła się rozżalona do wdowy.
Anania wzburzony przebiegał wzdłuż i wszerz kuchnię, nie zwracając uwagi na słowa matki. Nagle stanął przed nią.
— Słucham! — rzekł, miarkując się.
Ola zrozumiała swą przewagę i rada, że przestał jej grozić, ciągnęła pokornie niemal.
— Po co masz mię zatrzymywać? Pozostaw mnie mym losom. Skrzywdziłam cię, prawda, wydając na świat, dziś krzywdę chcę naprawić. Odejdę, pozwól... niczem cię nie skrępuję. Odejdę, zniknę dla twego dobra...
— Nie! — zaprotestował.
— Błagam cię, puść mnie. Słuchaj, pracować jeszcze mogę, potrafię, sił starczy, nie wiesz... Cóż wiedzieć o mnie możesz?... los miotał mną jak wiatr zerwanym z drzewa liściem...
W sercu młodzieńca wrzała walka. Niechby odeszła, zapomniałby... Przez chwilę szalona radość zalała mu piersi. Słowo jedno, ruch jeden, a zginie to, rozproszy się jak mara senna, ciężka i znów Anania odetchnie piersią pełną, otrząśnie się ze zmory... Zawstydził się sam siebie i myśli swych. Wściekłość znów go ogarnęła.
— Nie — zawołał — nigdy! — Okrutnik, bestya dzika, — szeptała Ola, — bestya dzika, kąsa pierś, co ją wykarmiła... Synu! synku, zostaw mnie, pozwól odejść.
— Nigdy! — zawołał Anania.
— Bestya! bestya dzika, nie zaś chrześcijańska dusza — potwierdziła wdowa po bandycie, gdy Ola zamilkła, zmęczona, zwyciężona. — Po co wyjesz tak: „nie! nie! nigdy” — przedrzeźniała młodzieńca — Precz ztąd z tym wrzaskiem. To nie jaskinia zbójów, a dom chrześcijański. Pięknych rzeczy wyuczyłeś się w tych swych szkołach, uniwersytetach. Nie ma co mówić, pięknych!
— W szkołach wyuczyłem się tego i wielu innych rzeczy — odparł ciszej, lecz chrapliwym głosom Anania. — Nauczono mnie tam, między innemi, że człek winien przekładać śmierć nad hańbę... Lecz wy tam tego zrozumieć nie możecie...
— Ja mam nierozumieć? Rozumiem doskonale — zaprotestowała wdowa.
— Nonna! — mówił Anania — rozumiecie, wiem to... przypomnijcie sobie... lecz, basta! dość tego! — zatrzepotał rękoma, mając w obrzydzeniu wszystko, wszystkich i samego siebie.
Ubodły go ostatnie słowa wdowy. Przypomniał sobie, że miała siebie zawsze za coś lepszego, szlachetniejszego. Pilno mu było zresztą położyć koniec ciężkiej, ohydnej scenie.
Basta! — powtarzał sam sobie, siadając się na ławę w kącie izby i ściskając dłońmi skronie.
— Powiedziałem nie i basta! — odezwał się po chwili słabym głosem.
Teraz Ola czuła się silniejszą, strach ją opuścił, nabierała coraz to większej śmiałości.
— Słuchaj — mówiła łagodnym, pokornym głosem. — Czemu szukasz swej zguby, synku mój!...
Tak śmiała go teraz nazywać i Anania nie protestował.
— Czemu chcesz się gubić? — ciągnęła. — Masz się żenić, wiem to, z dziewczyną piękną, bogatą, niewinną. Jeśli się do dowie, że żyję, że mnie widujesz, odrzuci cię i słusznie, jej miejsce nie przy mnie. Róża nie rozkwita na śmietnisku... Piękna, niewinna po cóż ma cierpieć. Pozwól mi odejść, zniknąć... Odejdę daleko, nazwisko zmienię, odejdę gdzie mnie poniosą oczy, wiatr ślad mój zatrze i koniec będzie krzywdzie, którą ci wyrządziłam niechcący... tak, niechcący. Niechcę, synu mój, byś dłużej cierpiał przeze mnie. Matka pragnie zawsze szczęścia swego dziecka. Puść mnie, odejdę, zniknę z twej drogi jak cień niepotrzebny, znikomy...
Na usta rwały mu się skargi. Chciał wołać: „Same, same krzywiły miałem od ciebie!” lecz się powstrzymał. Po co mówić, wyrzuty czynić?.. Po co? Przezwycięży się, nie będzie unosił. I tylko dłońmi cisnąc skronie powtarzał żałośnie i zawzięcie zarazem:
— Nie, nie, nie! Czuł dobrze, że Ola ma racyę, rozumiał, że istotnie pragnie ona zniknąć z drogi jego życia i myśl, że, bądź co bądź nędzarka, ta wspaniałomyślniejszą jest od niego, w danym razie, drażniła go i upokarzała. Nienawidził ją niemal. Przeobraziła się była od chwil kilku. Nie była to już wystraszona żebraczka, i chociaż mówiła pokornie i łagodnie, był w niej majestat silnej woli i poświęcenia. Patrzyła nań błagającemi i pełnemi miłości oczyma, głos jej, gdy powtarzała „puść mnie, odejdę“, młody był i niewymownej słodyczy pełen, a twarz przepaściście smutną.
Kto wie, w głębi, w samej głębi jej serca budziły się może sny młodociane: żyć dla niego, z nim i przezeń odkupienie znaleźć i zaznać, ach, zaznać wreszcie upragniony spokój. Przeciw temu ostatniemu pragnieniu w duszy tej prymitywnej, nierozwiniętej, powstawał instynkt tego, co słuszne, co nie słuszne, zmuszając ją wyrzec się wszelakiej własnej korzyści. Czuła potrzebę, paliło ją pragnienie poświęcenia się dla niego. Rozumiał to Anania, rozumiał, że i ona ma obowiązek do spełnienia i spełnić go pragnie jak może, jak to jej nakazują jej losy, nie pozostawiające jej zresztą wyboru. Czyż słaba ta, niewłasnowolna, lękliwa kobieta, losów igraszka nędzna, miałaby być silniejsza odeń?... Nie! nie! Anania zwycięży ją, chociażby gwałtu miał użyć, zwycięży, na swojem postawi. Bolącą ranę gorącem wypali żelazem.
Wzniósł czoło, spojrzał na Olę.
Gniew opadł, wzrok miał chłodny, przygasły, blady bardzo, postarzał nagle, wyglądał jak wystraszony czemś nieodwołalnem.
— Skończmy już raz — rzekł stanowczym głosem. — Postanowiono i inaczej być nie może, nie będzie. Zostaniesz tui nie zrobisz ztąd kroku, o którym bym nie wiedział. Pamiętaj o tem i słowa moje uważaj za ostateczne, jak umarłego. Jeśli dotąd znosiłem hańbę i boleść bezwstydnego twego życia, to dlatego, żem nie mógł temu zapobiedz Odtąd, inaczej być musi. Jeśli ruszysz ztąd krokiem, śmierć tobie i mnie także. Zresztą! życie straciło dla mnie wszelką cenę.
Ola parzyła nań przerażona, bez tchu. Podobnym był... jakże podobnym był w tej chwili do jej ojca, gdy, ją — oh! jakże pamiętała to wiernie! wyrzucał za drzwi rodzinnej chaty. Te same oczy zgasłe i chłodne, bladość ta sama surowej, nieubłaganej twarzy ten sam głos bezdźwięczny, stanowczy. Zdawało się Oli, że stoi przed nią widmo przekleństwo rzucającego na nią ojca. Serce w niej zamarło, nie zdobyła się na słowo, na jedno; osunęła się na ziemię pogrążona w rozpaczy i strachu!


∗             ∗

Ponury wieczór zapadał we wstrząsanej gwałtowną wichurą wiosce.
Anania nie znalazł konia do odjazdu i noc tę musiał, chcąc nie chcąc, przepędzić w Fonni, pod jednym dachem ze swą matką. Zasnął jednak snem ciężkim, kamiennym, snem skazańca po wysłuchanym wyroku.
Ola i wdowa czuwały długo u wygasłego komina. Ola dostała paroksyzmu febry, trzęsło ją, dzwoniła zębami, poziewała spazmatycznie. Jak w onej innej nocy pamiętnej, wiatr kołatał lepianką wdowy po bandycie, wydymał fałdy czarnego, zapylonego płaszcza nieboszczyka, a wdowa przędła przy dogasających na kominie węglach, sztywna, żółta, do widma podobna, tylko że dziś nie do opowieści jej było i słów pociechy nie znajdowała. Od czasu do czasu radziła Oli, by się położyła.
— Położę się, jeśli mi wyświadczysz jedną łaskę — odrzekła wreszcie Ola.
— Mów.
— Spytaj go, czy ma jeszcze rezetta, amulet święty, który mu zawiesiłam na szyi w dniu, gdym go ztąd uprowadziła. Poproś, by ci pokazał.
Wdowa zgodziła się i Ola powstała z miejsca, drżąca i tak osłabiona, że się aż zatoczyła, dzwoniła przytem zębami i całą noc gorączkowała, dopominała się rezetty i płakała jak dziecko, widząc że wdowa legła obok niej i nie szła do Anania spełnić jej zlecenie.
W gorączce miała chwile zwątpienia, czy Anania jest rzeczywiście jej synem. Tak okrutnym był i nie litościwym. I Ola, która od każdego spotkanego w życiu człowieka doznała tylko samej krzywdy, nie mogła w to uwierzyć, by syn jej własny, rodzony, dręczył ją bardziej, niż kto bądź. W gorączce opowiadała wdowie, że amulet zawiesiła dziecku na szyi w celu poznania go po tym znaku.
— Chciałam — szeptała w gorączce — ab! jakże pragnęłam odszukać go... marzyłam nieraz, że stara, złamana, o kuli zapukam do drzwi jego: „Maryą jestem, Maryą Magdaleną, zmienioną w żebraczkę”, powiedziałabym a słudzy jego śmieliby się ze starej waryatki, przywołując swego pana. „Czego ehcesz, staruszko?” pytałby mnie dobrotliwie. „Wiem, rzekłabym, że posiadasz woreczek zielony, talizman święty i wiem, kto ci go i kiedy zawiesił na szyi i dziś gdy posiadasz tyle a tyle pastwisk, trzody i sług tyle, zawdzięczasz to biednej kobiecinie, patrz, w proch się już rozsypującej. Daj mi kawał obleka z miodem i bywaj zdrów i... i daruj biednej duszy... słudzy! przeżegnajcie się przed starowiną co wszystko! co tyle zawdzięcza Przenajświętszej... Ah! Rezetta, talizman szczęścia... Muszę ją mieć, widzieć... Jeśli jej nie ma nie jest nim chyba... być nim nie może. La rezetta! la rezetta!
Zaledwie rozwidniało, wdowa po bandycie obudziła Anania i opowiedziała mu o wszystkiem.
— Ah! tego brakło! — uśmiechnął się z goryczą, to teraz ona wątpi. Pokażę jej, pokażę kim jestem.
— Synu! litości! Nie bądź wyrodnem dzieckiem, upominała go wdowa po bandycie — zadowolnij życzenie nieszczęsnej w tak błahym rzeczy, oddaj woreczek...
— Ależ go nie mam, wyrzuciłem od dawna, jeśli znajdę to przyszłe.
Wdowa ciekawą też była jak Anania opowie wszystko, co zaszło, swej narzeczonej.
— Jeśli ci istotnie sprzyja — mówiła, chcąc pocieszyć młodzieńca — ucieszą ją poczciwe twe zamiary, nie cofnie danego ci słowa nawet, gdy się dowie, że niechcesz się wyrzec nieszczęsnej swej matki. A miłość prawdziwa nie liczy się, mówię ci to, z przesądami i opinią ludzi. Kochałam z duszy całej mego męża, chociaż nim inni pogardzali może.
— Zobaczym — odpowiadał smętnie młodzieniec — napiszę do was ciotko.
— Na miłość Boga, nie pisz, kotku, ani słowa! Czytać, jak wiesz, nie umiem, a nie chciała — bym wtajemniczać nikogo w całą tę sprawę, — Więc... jakże?
— Przyszlij mi oto znak... Słuchaj! jeśli wszystko dobrze się ułoży, tak, jak ułożyć winno, przyślij mi rezetta, wiesz, tę twoją, owiniętą w chustkę białą. Jeśli zaś dziewczyna cofnie swe słowo... A no! przyślij też rezetta, lecz owiniętą w szmatę kolorową.
Zgodził się na propozycyę i obiecał zastosować się do wskazówek wdowy.
— Sam kiedy wrócisz? — spytała go.
— Powiedzieć nie mogę — odrzekł — wrócić wrócę, lecz kiedy? Zależeć to będzie od tego, jak się wszystko włoży.
Odjechał, nie widząc się z Olą, która usnęła wyczerpana chorobą i wrażeniami. Smutek bez granie ściskał mu serce, podróż zdawała się wieczyście długą... a jednak trapiła go myśl, że śpieszy naprzeciw swemu przeznaczeniu... i gdyby nie promień nadziei...
— Kocha mnie — myślał — może tak silnie i gorąco jak Nonna zia Grathia kochała swego bandytę... bywają kobiety, co tak kochać umieją... bywają! Rodzice jej odwrócą się odemnie ze wzgardą, odepchną ze wstrętem, ale ona, Małgosia, powie mi: „Kocham cię i wierną ci zostanę i czekać będę...”
— Na co? — porwał się we własnych myślach — cóż jej obiecać dziś mogę? Przyszłości nie mam przed sobą, zniszczona, zgubiona!
I w sercu, mimowoli, nowe mu świtało pragnienie: może Ola ucieknie, skryje się... Myśl ta wkradała mu się w serce, pomimo głosu krwi, niby krople niewidocznego jadu... Gdy niedawno w gniewie i oburzeniu wołał do matki: „zabiję cię i sam się zabije!“ szczery był, lecz teraz wszystko to zdawało mu się snem ohydnym, zmorą i sam widok miejsc, przez które przejażdżał przed trzema dniami, w błogim, szczęsnym nastroju, był mu teraz nieznośny: życie zalało go goryczą realizmu i powszedniości.
Natychmiast po powrocie do Nuoro, zajął się poszukiwaniem rezetta, zielonego, zniszczonego przez czas i długie użycie woreczka i ulegając jakimś zabobonnym przywidzeniom — wszak winien był spodziewać się najgorszego! — znaleziony owinął w chustkę kolorową... może to zło odwróci... po chwili myślał z goryczą, że owszem, przeczuł zło chyba. Wszak przewidywał zawsze to, co go obecnie spotkało.
— Zresztą — myślał — po co mam posyłać jej te śmiecie bez żadnego znaczenia, dogadzać fantazjom...
Cisnął zawiniątko o podłogę, lecz po chwili podjął.
— Obiecałem nonnie! — pomyślał.
— O czwartej — postanowił — udam się do pana Carboni i wyznani mu wszystko. Dziś jeszcze skończyć się to musi... Mężnym będę. Teraz zasnę, odpocznę, sił nabiorę.
Nie rozebrany rzucił się na łóżko i przymknął powieki. Było około drugiej po południu, dzień był upalny, dokoła zaległa cisza południowej siesty. Ananii wył jeszcze w uszach wicher szalony, przebiegały go dreszcze na samo wspomnienie nocy ostatniej przebytej w Fonni, w chłodnej, wilgotnej izdebce, w której niegdyś ujrzał był światło dzienne. Zdawało mu się, że wpadł w przepaść skalną, pomiędzy ściany wysokich, prostopadłych horyzonty ze wszechstron zasłaniających gór. Tchu mu brakło, z głębi duszy wzbijały się dawne jakieś, potargane wspomnienia, zapomniane wrażenia. Przypomniały mu się gorączkowe noce w Rzymie, wichry halne na stromym, kamienistym szczycie Bruncu Spina; potem jakiś oderwany wiersz Lenau’a „I Macnadieri nella Taderna della lauda“, zwrotka piosenki śpiewanej onegdaj przez owczarzy przechodzących zaułkiem, około domu zia Tatany, w chwili, gdy ta ostatnia, oświadczała się dla niego o rękę Małgosi. Po za tem śniła mu się ustawicznie kuchnia mroczna w lepiance wdowy po bandycie, w Fonni, długi płaszcz czarny, spuścizna po nieboszczyku, i twarz Oli z dużemi, szaremi oczami wystraszonego, dzikiego kota... Oczy te oczy! jakąż napawały go boleścią.
Leżał, lecz nie mógł zasnąć. Trzymał jednak uparcie powieki zamknięte, zapadając w coraz większy smutek.
— A gdybym wstąpił do klasztoru? — pomyślał nagle?
Z kolei śmierć mu przyszła na myśl. Dziwił się, że nie pomyślał o tem wcześniej.
— W śmierci bo najpewniejsze ukojenie, i po cóż dręczyć się na próżno tem, co jest nieodwołalne. Wszystko mija! Wszyscy też w końcu pomrzemy; po co tak cierpieć... lepiej życic sobie odebrać! Lepiej.
Zdawał się zdecydowanym i chłód tej decyzyi przejmował go całego. Zadrżał. Po chwili dreszcz minął, ale został jakby zagrobowy jakiś chłód, zresztą nad wszystkiem górowała myśl jedna, jedyna!
— Małgosia! Powiem jej wszystko dziś wieczorem i pewien jestem, że każę mi zamilczeć przed swym ojcem; ale byłoby to nikczemnie, honor nakazuje mi wszystko wyznać. O czwartej, tak o czwartej, udam się do pana Carboni.
O czwartej istotnie był u drzwi syndyka, tylko zadzwonić zbrakło mu odwagi. Przeszedł upokorzony, zawstydzony, zdając sobie jednak jasno sprawę, że się nie odważy nigdy na zamierzoną z signorem Carboni rozmowę.
Walczył z sobą potem dwa dni i dwie noce, walczył daremnie, targany najsprzeczniejszemi myślami i nie dającem się spełnić postanowieniem. Na pozór nic się nie zmieniło w życiu jego i zwyczajach; dawał lekcye uczniom przygotowującym się do powakacyjnych egzaminów; czytał, jadł, przechadzał się pod oknami Małgosi a dostrzegłszy ją patrzył na nią długo i miłośnie, tylko w nocy nie dawał spać ciotce Tatanie, chodząc po swej izdebce, otwierając to zamykając okno, wychodząc na dziedziniec, wracając, słowem zachowywał się jak szaleniec. Dobra ciotka Tatana wzdychała, sądząc, że zachorował, lub zmysły postradał.
Czegóż czekał, czegóż się spodziewał?
Nazajutrz po powrocie z Fonni, spotkawszy na ulicy mieszkańca tej wioski, zbladł był śmiertelnie...
Gdyż tak, prawdą było, że wyczekiwał czegoś, do czego się sam przed sobą nie przyznawał, czegoś strasznego, okropnego! A może też zginie ona, znów się gdzie skryje... Odpychał myśl tę od siebie, wstydził się jej, lecz czuł dobrze jednocześnie, że gotów spełnić rzuconą w gniewie pogróżkę: „Odnajdę cię, zabiję, sam się zabiję”. Chwilami znów zdawało mu się, że wszystko to snem tylko było, snem gorączkowym... Tam, w Fonni nie było nikogo, nikogo oprócz wdowy i długiego, czarnego płaszcza bandyty... to tylko... to.
Drugiego wieczoru, po powrocie z Fonni, siedząc w swej izdebce, posłyszał jak ciotka Tatana opowiadała jakąś bajkę dzieciom sąsiadów.
„Kobieta uciekała, coraz dalej, coraz prędzej, rzucając po za siebie świeczki, które się mnożyły, mnożyły, rosły, aż całą pokryły dolinę. Wuj ludożerca gonił za nią, pędził co tchu, co sił mu stało, a stopy miał na całą milę długie, lecz nie dopęidził kobiety, gdyż mu ćwieki ostre raniły nogi.....“
Przypomniał sobie Anania z jakim strachem i z jaką ciekawością zwykł był niegdyś słuchać tej bajki, zwłaszcza w pierwszych dniach swego sieroctwa. Nocy tej śniło mu się, że spotkany dnia poprzedniego na ulicy mieszkaniec Fonni udzielił mu wieści straszliwej: Ola ociekła. Puścił się w pogoń za nią, gonił, gonił a po drodze rozrzucone ostre ćwieki mnożyły się, raniły mu stopy.... jeszcze trochę, wysiłek jeden, drugi, tam u skraju horyzontu dogoni ją, zabije... Włosy mu dębem powstały na głowie, Ola rozwiała się, w mgle rozpłynęła, a przed goniącym leżał ów owczarz, którego piosnka utkwiła w uchu i pamięci młodzieńca, onego wieczoru, gdy zia Tatana w najpiękniejsze swe szatki odziana, pogodna jak święta w obrazku, chodziła w swaty do syndyka. Ecco! Mniejsza z tem! dogoni ją, choć z oczu stracił, zabije...
Zbudził się zimnym oblany potem; serce mu na przemian trzepotało jak ptak uwięziony, lub zamierało w piersiach. Głośnym wybuchnął płaczem.
Trzeciego dnia Małgosia, zdziwiona niezwykłem jego milczeniem, wezwała go na zwykłą schadzkę. Poszedł, opowiedział swą wycieczkę na Gennargentu, ulegał pieszczotom jak przechodzień wyczerpany, gdy legnie na chwilę na brzegu drogi, na miękkiej murawie, w cieniu drzewa i choć chciał, nie mógł słowem, jednem słowem dotknąć tego, co mu najbardziej na sercu leżało.


∗             ∗
18 września o 2 po północy.
Małgosiu!

Długo, opuściwszy cię, błąkałem się po ulicach, dziwnym gnany niepokojem. Przed chwilą wróciłem do siebie. Czuję, że zmysły tracę i pod grozą tego lęku śpieszę, po długiem i bolesnem wahaniu, wyznać to, co imnie zabija i o szaleństwo przyprawia. Postaram się streścić w najkrótszych słowach. Wiesz dobrze Małgosiu kim jestem: dzieckiem hańby i niedoli, opuszczonem przez matkę bardziej nieszczęsną, niż występną, urodziłem się pod gwiazdą nieubłaganą, zapłacić muszę za nieswoje grzechy. Niepomny grozy mych przeznaczeń, igraszka w losu wyrocznej dłoni, pociągnęłem za sobą w przepaść, z której wydostać się nie zdołam nigdy, istotę kochaną i czczoną nadewszystko, ciebie Małgosiu moja! Daruj mi! przebacz! Najboleśniejsza to z mych ran krwawych, nieustający wyrzut sumienia, przez resztę nędznego żywota — jeśli żyć z tem dalej potrafię. Słuchaj Małgosiu! Jakże ci to powiedzieć? Słuchaj... Matka moja żyje, po szeregu upadków i boleści, powstała przedemną, jak widmo zagrobowe; nędzarka, uboga, chora, przedwcześnie postarzała troską i nędzą zgnębiona. Obowiązkiem moim, sama to pewnie przyznajesz w tej chwili — ratować ją. Postanowiłem zamieszkać przy niej, pracować na nią, w potrzebie poświęcić życie lecz spełnić ciężący na mnie, obowiązek.
Cóż ci więcej powiedzieć mogę, Małgosiu? Nigdy może tak, jak w tej chwili nie odczuwałem potrzeby odsłonięcia przed tobą całej mej duszy, wzburzonej jak morze, pod huraganu tchnieniem... słów mi braknie, Małgosiu moja!
Od zmysłów odchodzę, myśli rwą mi się i szarpią... na ustach czuję jeszcze słodkie twe pocałunki i drżę cały z miłości i trwogi. Małgosiu! w rękach twych życie moje, na ustach twych drga wyrok, co wskrzesi mnie, lub unicestwi... Miej litość nademną, nad sobą, dobrą bądź, jak dobrą być umiesz, taką, jaką wymarzyłem cię, Małgosiu! Pomyśl, jak krótkie i znikome życie! Miłość, sama miłość coś w niem waży i pomyśl, pomyśl Małgosiu, że żaden inny nie potrafi cię nigdy kochać tak głęboko i gorąco, jak ja cię kocham, kochać nie przestanę. Nie łam naszego życia, szczęścia naszego, gwoli przesądom, wymyślonym przez złych, niesprawiedliwych ludzi, zawistnych szczęścia, którego sami dosięgnąć nie mogą. Dobrą jesteś! Anielską! Okaż się też wyższą nad sądy i małostki pospolite! Zlituj się, zlituj nademną, nad sobą, rzuć mi jedno słówko nadziei!
Co mówię? Zmysły tracę! Mogęż cię o to błagać? Daruj mi, wybacz Małgosiu moja! i co bądź się stanie, wiedz, żem Twój, Twój na wieki

A.
P. S. Odpisz natychmiast.

∗             ∗
19 września

Anania! List Twój zdaje mi się gorączkową brednią, zmorą. Wyrazić tego, co czuje, nie zdołam. Przyjdź dziś wieczorem, o zwykłej porze, porozumiemy się, razem zdecydujemy o naszej przyszłości. To tylko wiem, że życie me w twem ręku. Przyjdź, czekam cię z niecierpliwością i trwogą...

M.

∗             ∗
19 września,
Małgosiu!

Kartka twa lodem zmroziła mi serce. Wiedziałem, że przeznaczenie me spełnić się musi, czepiałem się ostatniego, słabego promyka nadziei. Nie, nie przyjdę dziś wieczorem, nie mogę, nie powinienem. Gdybyś mi rzuciła słówko, jedno słówko nadziei, przybiegłbym i upadł do nóg twych, modlił, bym się do ciebie, jak do świętej, ale teraz nie mogę, nie chcę. To, co ci wczoraj pisałem, postanowiłem nieodwołalnie, zmienionem to być nie może. Odpisz mi natychmiast, wyczekiwanie zabija mnie.

Twój nieszczęsny, lecz wierny
A“.

∗             ∗
19 września o północy.
Anania! Nino mój!

Oczekiwałam cię do tej spóźnionej chwili, drżąc z bólu i miłości, lecz nie przyszedłeś... kto wie, nie zobaczym się może już nigdy więcej i tylko piszę do ciebie o tej samej, błogiej godzinie naszych schadzek, z zamieraj ącem sercem, załzawionemi źrenicami, oczyma od lez czerwonemi, a tam na zachmurzonem niebie, księżyc pobladł i zdaje, mi się, że krepy żałobne padły na wszystko od nieszczęścia, przytłaczającego jasną dotąd miłość naszą.
Czemuś mnie zawiódł Anania?
Wiedziałam, prawda, kim jesteś, lecz miłość moja wyższą była nad wszelkie ludzkie przesądy, chciałam, by ci spłaciła wszystko, coś wycierpiał od niesprawiedliwych losów; sądziłam też, żeś i ty, Anania! wyższy nad przesądy, oparł na mnie jak ja na tobie całego życia nadzieje i szczęście. A tyś mnie zawiódł! Oszukiwałeś, zawsze skrywając prawdziwe swe uczucia, zaufania do mnie nie miałeś. Myślałam i teraz myślę, żeś wiedział doskonale, że matka twa żyje, gdzie przebywa, jakie prowadzi życie — wszak wiadotmem to wszystkim było? — że wiesz o tem, jak inni wiedzą, lecz, żeś się jej wyrzekł, pragniesz zapomnieć wyrodną, niedolę swą, hańbę, uważasz ją za umarłą dla siebie i dla wszystkich. Nietylko to, lecz sądziłam, że gdyby się ośmieliła kiedy zbliżyć do ciebie, jak to się właśnie stało, nie raczył, byś nawet spojrzeć na nią... Tymczasem! tymczasem odpychasz dziś tę, co cię kochała, kochać chciała zawsze, wszystko ci poświęciła i to dla kogo? Dla tej, co gdyby się nie była zdarzyła wygodna okazya opuszczenia cię, mogłaby cię zabić, by się tylko uwolnić od ciebie, lub porzucić cię w lesie, na pastwę dzikiego zwierza, na dolę i niedolę bezimiennej przyszłości.
„Niepotrzebnie ci to piszę. Wiesz to lepiej odemnie i niepotrzebnie byś mnie dłużej zwodził, powołując się na uczucia, których mieć nie mogę, skoro sam ich niemasz.
„Gdyż, widzisz, rozumiem doskonale, że poświęcasz się nie z przekonania, ani z przywiązania — owszem, pewną jestem, że w gruncie rzeczy, nienawidzisz tej kobiety, której samo zło zawdzięczasz — lecz właśnie dla „przesądów, wymyślonych przez ludzi, by się wzajemnie unieszczęśliwiać”.
„Własne to twoje słowa. Poświęcasz się dla względów światowych, błahych, poświęcasz siebie i tę, co cię kocha, przez próżność, ażeby mówiono i głoszono: „oto człowiek! spełnił swój, aczkolwiek ciężki, obowiązek“.
„Dzieckiem mi się być zdajesz, i bawisz się w marzenia nietylko niebezpieczne, lecz, pozwól mi powiedzieć to sobie, całkiem dziecinne i śmieszne. Ludzie pochwalą cię zapewne, lecz w głębi serca śmiać się będą z twej naiwności i prędko zapomną.
„Rozmyśl się Anania! Nie gub mnie i siebie, miej litość nad nami, lecz nadewszystko bądź mężny i trzeźwy.
„Nie mówię ci, byś kobietę, co cię opuściła, miał całkiem opuścić teraz, gdy ubogą jest i chorą. Owszem, wspierajmy ją. W potrzebie pracować na nią będziemy, tylko, niech pozostanie tak, jak dotąd była, zdala od nas, niech nie staje pomiędzy nami, obecnością swą życia nam nie zatruwa. Nigdy! przenigdy! pocóż mam cię zwodzić! ani przypuszczam możności zamieszkania z podobną istotą pod jednym dachem. Co to, to nie! Życie byłoby okropną, jedną, nieustającą tragedyą i lepiej raz umrzeć, jak konać codziennie z żalu i wstrętu. Nie miałam, prawda, nigdy serca dla tej nędzarki, źródła wszystkich twych nieszczęść i dziś nie mam współczucia. Błagam cię, Nino mio! Odstąp od swych szalonych zamiarów, jeśli chcesz, bym nie znienawidziła jej do reszty. Ostatnie to moje słowa: Wspomagaj ją, nie mam nic przeciw temu, lecz trzymaj się zdala od niej, niech nie ujrzę jej nigdy, niech świat i ludzie, śród których żyć będziemy, zapomną o niej zupełnie.
„Wszak i jej samej, lepiej, stokroć lepiej będzie zdala od ciebie. Sam już twój widok budzić w niej musi wstyd i wyrzuty sumienia. Mówisz, że postarzała przedwcześnie, w szkole nędzy, że chora, złamana. Czyjaż w tem wina, jeśli nie jej własna? Dla ciebie i dla niej samej lepiej, byście pozostali zdala od siebie. Porzuci, chcę wierzyć, życie rozwiezie i włóczęgę, lecz, skrzywdziwszy, cię młodą i zdrową była, gdyby teraz jeszcze miała używać przeciw tobie jako broni starości swej, niedołęztwa, nędzy, narzucać ci ofiarę z twego szczęścia, i przyszłości... Tego, przyznam ci się, byłoby za wiele.
„Słuchaj! Nie ulegaj zaślepieniu, chyba, że mnie nie kochasz, nie kochałeś nigdy i chwytasz za pierwszy lepszy z brzegu pretekst!..
„Nie! nie! Anania! Nie chcę cię krzywdzić podobne™ podejrzeniem; nie chce wątpić o lojalności twej i uczuciach.
„Wejdź w siebie, błagam cię! rozmyśl się, nie poświęcaj dla przywidzeń błahych przyszłości naszej, nie niszcz snów mych nadziei, ulituj się nad mą młodością. W tobie złożyłam przyszłość mą i nadzieje, nie poświęcaj mię dla tej, co cię skrzywdziła.
„Litości Nino mio! Patrz! płaczę, błagam cię, szczęścia twego pragnę. Przypomnij sobie wszystko: miłość naszą, pierwszy pocałunek, przysięgi, nadzieje, projekty na przyszłość. Miałożby się to wszystko rozpaść, rozwiać, jak szczypta nędznego prochu? Nie daj mi skonać z boleści, i pomnij byś sam nie pożałował kiedyś szaleństwa swego. Jeśli nie ufasz radom mym i przestrogom, zasięgnij rady osób starszych, doświadczonych, sług Bożych, a wszyscy i każdy powtórzą ci to samo, wskażą, co jest prawdziwym twym obowiązkiem! Anania nie bądź upartym, niewdzięcznym.
„Jutro... nie! dziś raczej, gdyż północ dawno wybiła — czekać cię będę w ogrodzie. Nie zawiedź oczekiwań moich, przyjdź luby, kochanie moje, wybrany ty mój! Czekać cię będę, jak kwiat, spragniony rosy ożywczej, po długim, skwarnym dniu. Przyjdź! wróć mi życie! daj zapomnieć chmurę, co mi przyszłości przysłoniła słońce! usta me spragnione twych pocałunków! Roztwieram ci ramiona...”


∗             ∗

— Nie, nie! — powtarzał młodzieniec, mnąc list kochanki zanim ostatnich słów doczytał. — Nigdy... umrę, lecz nie ujrzę jej więcej.
— Skończyło sie! — myślał — wszak tak a nie inaczej skończyć się musiało.
Porwał się na nogi, list odczytał powtórnie; każde słowo raniło go, obrażało, upokarzało. Więc z litości li tylko kochała go, brała, zniżała się doń, mając go za równie nikczemnego, jak sama nikczemną była. Służyć jej miał za narzędzie rozkoszy, sługę pokornego, męża wziętego z łaski... lub może i nie myślała tak, własnych nieświadoma instynktów, pokochała go, oddać mu się gotowa, za pierwszy pocałunek, pierwszy doznany dreszcz rozkoszy, za pierwsze usłyszane miłosne wyznanie... Ileż kobiet za to tylko kochać potrafi.
Zmiął list w konwulsyjnie zaciśniętej dłoni.
— Wszystkich i wszystkom znienawidził — wołał — po cóż lepszym mam być od innych? Wszystko w proch zetrę... Mniejsza z tem, jakie komu zadam cierpienia, kogo złamię, zniszczę... Do dzieła.
Porwał woreczek swój zielony, długo i zabobonnie w dzieciństwie swem czczoną pamiątkę i relikwię, i tak, jak był owinięty w kolorową szmatę, włożył do koperty, zapieczętował i posłał wdowie po bandycie do Fonni.
— Skończone! wszystko skończone! — powtarzał sobie, i zdawało mu się, że wszedł w pustynię, mgłą zalaną, jak tam po drodze na Gennargentu, tylko nie w samego siebie już wpatrzony, lecz na zewnątrz... bez wyjścia! mglisto! zawrotnie! pusto!
Sto razy może, w ciągu dnia tego na myśl mu przychodziło i zdejmowało go szczere pragnienie samobójstwa, a potem szedł na wywiady, czy może stawać natychmiast do egzaminu i zapisać się na sekretarza komuny. To znów błąkał się bez celu po ulicach i zaułkach miasta, aż się ocknął w winiarni w objęciach Agaty. Agata zaręczona już była z Antonim, owczarzem, z okolicy. Nie przeszkodziło mu to szukać jej ust wilgotnych i czerwonych, jak dojrzałe wiśnie. Na przemian kochał, to nienawidził Małgosię. Im więcej wczytywał się w list jej ostatni, tem mu się zdawała nikczemniejszą, lecz jednocześnie, im dalszą mu się stawała, tembardziej, tem namiętniej jej pożądał.
Pocałowawszy Agatę, przypomniał sobie wrażenie upojenia, jakie pocałunek jej wywarł był na nim przed laty... Jakże mu się wówczas Małgosia zdawała daleką, niedościgłą, oddzieloną odeń przepaścią tajemniczą i pełną poezyi, boską niemal... Runęło to, rozpadło się, rozprysło!
— Co ci jest? — pytała Agata, nie broniąc się jego pocałunkom. — Posprzeczaliście się pewnie z sobą. Po co umie całujesz?
— Bo mi się podoba... Co, może cuchnę?...
— Naturalnie! — zaśmiała się — piłeś, trącisz jak z kadzi! jeśli ci się tak raptem zechciało pocałunków, udaj się do Rebeki... Gdyby się Małgosia dowiedziała...
— Milcz! — zawołał, pociągając ją ku sobie — nie wymawiaj jej imienia.
— Czemu? — wzniosła ze złośliwym uśmiechem brwi dziewczyna. — Święta, albo co? Nie równać mi się do niej! E! dałbyś pokój. Dziewczyna, jak każda inna, bogatsza od nas ubogich służących i tyle... I czy tak bardzo jeszcze bogatsza! Nie trzymałaby się ciebie, jak ślepy płotu, nie miałaby w odwodzie, póki się lepsza nie zdarzy partya.
— Przestań, bo cię obiję — zgrzytnął student przez zaciśnięte zęby.
— Pijany jesteś! idź, całuj Rebekę, jeśli ci się spodoba — zawołała Agata.
Słowa dziewczyny oburzyły go, chociaż o wszystko teraz gotów był posądzać Małgosię. Wyszedł z winiarni i przeszło mu przez myśl wstąpić istotnie do Rebeki, lecz uśmiechnął się i widząc, że go Agata nie spuszcza z oka, zatoczył, udając pijanego.
Pod wieczór położył się, udając, że ma gorączkę, w celu, by się nazajutrz Małgosia dowiedziała o tem i zaniepokoiła. Wyobrażał sobie, że zaniepokojona, odwiedzi chorego pod sekretem. Myśl ta rozczulała go; drżał z rozkoszy na samą myśl tkliwej sceny, którą sobie wyobrażał, lecz zaraz potem marzenia te zdawały mu się czcze, marne, dziecinne. Wstydził się ich, wstał i wyszedł.
Kroki, jak zwykle, zaniosły go pod okna i drzwi Małgosi. Otwarła mu, padli sobie w objęcia, rozpłakali się oboje, lecz zaledwie Małgosia przemówiła, wróciły mu niedawny niesmak czuł, że stygnie wobec niej, jak stygł wobec Oli.
Nie, nie kochał już jej, nawet nie pożądał... Wstał, odszedł bez słowa, bez jednego.
Doszedłszy do końca ulicy, zwrócił się nagle, podbiegł do drzwi jej domu:
— Małgosiu!
Drzwi pozostały zamknięte.




IX.
20 września

„Postępowanie twe wczorajsze zdarło zasłonę z charakteru twego i uczuć. Sądzę zbytecznem powiedzieć ci, że wszystko pomiędzy nami skończone nieodwołalnie, gdybym się nie bala, że milczenie moje wytłomaczysz sobie inaczej. Żegnaj uazawsze.

M.

P. S. „Żądam zwrotu mych listów. Zwrócę ci twoje.

Nuoro, 20 września
Czcigodny Opiekunie!

„Chciałem sam się stawić by ustnie wyrazić to, co zmuszony jestem powierzyć tej ćwiartce papieru; otrzymałem z Fonni wiadomość, że matka moja niebezpiecznie zasłabła, co zmusza mię do natychmiastowego odjazdu.
Córka Twoja, czcigodny panie! oznajmia mi, że zrywa dane mi, z zezwoleniem rodziców swych, słowo. Wytłomaczy to sama panu lepiej, niżbym to potrafił uczynić. Pozostaje mi zgodzić się z jej wolą. Charaktery nasze istotnie są nazbyt różne, byśmy się przy najlepszych chęciach pogodzić mogli i, szczęściem dla nas obojga i dla tych, komu panna Małgorzata winna być drogą, spostrzegliśmy to w porę, bez narażenia na szwank całej naszej przyszłości.
Mam nadzieję, że córka pańska znajdzie szczęście, na jakie w pełni zasługuje i spotka na drodze życia szczęśliwszego i godniejszego odemnie towarzysza. Życzę to jej z całego serca... co do mnie, pójdę za swem przeznaczeniem.
Zacny mój, dobry i drogi opiekunie! czytając słowa powyższe po udzielonych przez samą córkę wyjaśnieniach, racz nie oskarżać mię o zbytnią drażliwość lub niewdzięczność. Winienem zachować zupełną swobodę w spełnianiu obowiązków mych względem mej nieszczęsnej matki i dlatego pozwałam sobie uważać za skończone wszystko pomiędzy mną a rodziną Szanownego Pana, winienem uchylić się od dobrodziejstw, z którychby dalsze korzystanie było nazbyt upokarzające, chociaż do ostatniego tchnienia przechowam wdzięczne wspomnienia łask otrzymanych, jako też najwyższy szacunek dla mego dobroczyńcy.
W tej tak ciężkiej i stanowczej chwili mego życia, zwątpiwszy o wszystkiem i o wszystkich, a zwłaszcza już o sobie samym, postać dobrotliwa szlachetnego i wspaniałomyślnego mego opiekuna staje przedemną, jak gwiazda przewodnia i dług wdzięczności, utrzymujący mię przy życiu, pozostaje jedynem, niezaćmionem, wewnętrznem światłem. Więcej powiedzieć nie zdołam. Przyszłość zaświadczy o uczuciach moich i przekona pana, że dobrodziejstwa jego zmarnowanemi nie były.

Na zawsze wdzięczny,
Anania Atonzu.”

Około trzeciej po południu Anania był już na drodze do Fonni, konno, na starej jakiejś i niezbyt spiesznym krokiem posuwającej się szkapie. Co prawda i Ananii nie było pilno, chociaż woźnica, przywiózłszy mu wezwanie od wdowy po bandycie, dodał był od siebie:
— Warto śpieszyć; możesz nie zastać już jej przy życiu.
Anania nie pośpieszył, na razie zajęty wyłącznie pisaniem powyższego listu do pana Carboni. Wsiadłszy na konia, sam go odwiezie i własnoręcznie wręczy służącej.
— Pogardzi mną — myślał — córce racyę przyzna, motywy moje zdziwią go i w nie nie uwierzy. Gdyby inna jaka kobieta postąpiła jak ta, zgniótłbym ją... lecz sam czy postąpiłbym z inną, jak z tą... Odczytał ostatnie słowo swego listu.
— Dobre to wywrzeć winno wrażenie — myślał — szkoda, żem nie dodał że wina, cała wina po mojej stronie, lecz wobec niezależnych odemnie okoliczności musiałem tak a nie inaczej postąpić. Ha! nie potrzebują rozumieć, mię i uwzględniać i nic mi nie mogą mieć do wyrzucenia! Skończone.
Nagie zdjęła go radość niemal na myśl, że matka jego umrzeć może. Po chwili brzydził się sam sobą.
— Potwór ze mnie — myślał — Potworek mały — i słowa te wywołały bezwiedny uśmiech na jego usta, tak istotnie małym był jego żal wobec otrzymanych groźnych wieści.
Brzydził się sam sobą. Czuł wyrzuty sumienia.
— Umiera — myślał — czy nie ja ją zabiłem? Umiera od strachu, wyrzutów sumienia, boleści. Tak zacinała się onegdaj, opierała, lecz w oczach jej była rozpacz, a słowa moje ranić ją musiały, jak ostrze sztyletu. Nędzne serce ludzkie! Wszak mię to nie boli, owszem, cieszę się, jak wypuszczony na wolność więzień, z duszy i życia spada mi olbrzymi ciężar. I z tem śmiem oskarżać Małgosię o egoizm niecny, o brak serca, że się nie rozpływa we współczucia dla obcej sobie, upadłej kobiety, gdy sam... stokroć, o! stokroć od niej nikczemniejszym; czyż jednak w gruncie rzeczy mogę czuć inaczej, jak czuję? Tyle sprzecznych uczuć sercem mem targa. — 1 czemuż, świadomi mocy zła, nurtującego dusze nasze, mocy tej zwyciężać nie umiemy, sami nie wiedząc, co światem i nami rządzi. Dobro najwyższe czy zło potężne, instynkty nie ujarzmione jeszcze, zawieszone nad nami i w nas, jak błyskawice w powietrzu, mogące przy lada starciu, piorunem wystrzelić. I kto wie czy w chwili, gdy mimowoli czuję ulgę wobec przypuszczalnej śmierci tej kobiety, moc niezbadana, co rządzi nami, nie uzdrowi jej na karę mą i utrapienie.
Słońce zapadało, gdy wzbijał się pod górę, jadąc z Mamojado do Fonni. Świetny i głęboki spokój rozlany był na zaróżowionych horyzontach i złoto-różowym połysku krajobrazu. Długie cienie, padające od gór i drzew na pozłotą zachodu spowitą ziemię, wywierały wrażenie ukojenia. Wszystko się do snu kładło i czuwało zarazem promieniem cichym i dalekim.... Szczyty gór strzelały w zaróżowione obłoki podniebne, zlewały się z niemi a het, wyżej, wyłaniał się srebrny rąbek miesiąca.
I we wzburzoną duszę Anania wstępowało ukojenie. Sercem i myślą wyrywał się w lepsze, czystsze światy.
— Był czas — myślał — żem się udał za prawego, dobrego. Byłoż i to złudzeniem? Był czas, że na samą myśl o niej, serce mi tajało w bezbrzeżnej jakiejś tkliwości, cieplejszej może od tej, jaką kiedybądź budziła we mnie Małgosia... Zdawało mi się, że ją kocham, życie byłbym oddał, by ją dźwignąć z upadku, utulić, wspomagać. Pragnąłem tego tak szczerze, gorąco a tymczasem przyczyniłem się egoizmem swym i bezwzględnością do jej śmierci. Cóż pocznę teraz? Co pocznę z tą, odzyskaną, upragnioną swobodą? Wyzwolenie! Ironia. Człek się sam od siebie wyzwolić nie zdoła i w tem zapewne tkwi nieubłagalna losów wyrocznia. Spokój! szczęście i zadowolenie? Gdzież je znajdę? Nie wierząc w innych, nie polegając na samym sobie! Wiem teraz, wiem dobrze, czem życie: iskra, co się zatli w istnieniu, pożera co doścignie i gaśnie, gdy jej materyału palnego zabraknie...
W tem, na myśl mu przyszło, że i w tem słodkiem, ogarniajacem mu serce uczuciu, tkwi egoizmu zakała. Kochał matkę, gdyż nie pozostawało mu już nic innego do ukochania. Gotów był poświęcić jej puste teraz życie! Spóźniona wspaniałomyślność! podobna do tęczy, obejmującej pysznym łukiem zniszczony przez huragan krajobraz... zjawisko pyszne, lecz nieużyteczne.
— Co począć z sobą — myślał, popadając znów w zwątpienie rozpaczne. — Co mi pozostaje? Bez miłości, wiary... Życie zamyka się przedemną u samego progu, w dwudziestym roku mej młodości, wówczas, gdy się winno roztwierać ze wszystkiemi swem i powaby...
Noc już była, gdy przyszedł do Fonni.
— Umarła już zapewne — myślał, schodząc z leniwie głowę opuszczającej, zmęczonej szkapy.
Na progu lepianki zawiła się wdowa po bandycie, z małą lampką w ręku. Bledsza, niż zwykle, bardziej jeszcze żółta, długa, chuda, wygląd miała widmowy, a oczy zapadłe i zaczerwienione.
Anania niespokojnem obrzucił ją wzrokiem.
— Jakże się ma — spytał, usiłował zachować pozory spokoju?
— A! ma się dobrze! Nic już biedaczce nie potrzeba, skończyła pokutowanie doczesne — bezdźwięcznym glosom odrzekła stara.
Anania zrozumiał. Niby odrętwiały, nie czuł bólu, ale też nie czuł spodziewanej ulgi.
— Czemu nie doniesiono mi wcześniej — rzekł po chwili. — Kiedy skonała? Chciałbym ją zobaczyć.
Wszedł do kuchni.
— Fidele, zajmij się koniem. Jest tam trochę słomy. Porusz no się, Fidele!
— Kiedy, o której godzinie skonała? — powtórzył pytanie Anania, zwracając się do obcego człowieka, którego wzrok palii go i mieszał.
— U drugiej odparł mu głos basowy.
— U drugiej! — Ależ, o drugiej dopiero zawiadomiono mię że zachorowała! Czemu nie przywołano mię wcześniej?
— I cóżbyś poradził — chłodno zauważyła wdowa, z progu chaty.
— Ruszaj się no, Fidele, ruszaj! — dodała niecierpliwie, zwracając się do obcego człowieka.
— Czemuście nie oznajmili wcześniej — powtarzał Anania, zdławionym głosem, konwulsyjnym ruchem odczepiając od butów ostrogi. — Co jej było, co się stało? A doktór? Wszak wzywaliście? Czemuż mnie nie uprzedzono, nic nie wiedziałem... chcę ją widzieć.
Zbliżał się do drzwi znanej sobie izdebki, lecz wdowa, nie wypuszczając z rąk lampki, zaszła mu drogę.
— Nie teraz... i cóż chcesz wiedzieć... traf i tyle — zawołała gwałtownie niemal.
Zmieszał się bardzo.
Nonna! — prosił — nie myśl, że się boję! Idźmy!
— Idźmy jeśli chcesz — rzekła i poprzedzając go weszła na ważkie, drewniane schody. Cień jej drżał na ścianie pod samo sklepienie wydłużony, lecz doszedłszy do drzwi izdebki zatrzymała się i pochwyciła za ramię młodzieńca. Trzęsła się cała i jego dreszcz przebiegł.
— Synu — mówiła zia Gratina głos zniżając — nie przelęknij się synu... Bóg z tobą.
Pobladł. Myśl potworna i drżąca jak tam, na ścianie, wydłużony cień wdowy, ścisnęła mu serce. Czyż przeczucia jego sprawdzić się miały.
— Co? — spytał, przerażony, domyślając się prawdy.
— Niech się stanie wola Pańska — odrzekła stara.
— Popełniła samobójstwo...
— Wieczny jej pokój.
— Oh! okropne! Boże! — krzyknął raz i drugi i zdawało mu się, że mu włosy dęba stają na głowie. Jęk jego rozległ się po całej lepiance, wypełnił ją jak wicher coby nią wstrząs!. Ucichł Anania opanował się, wszedł do izdebki.
Na tapczanie, na którym sypiał niegdyś z matką, ujrzał jej ciało rysujące się pod przykrywającem je prześcieradłem. Przez drzwi otwarte wpadł chłodny powiew wieczoru i płomień gromnicy płonącej u węzgłowia zmarłej, w pustym na poddaszu pokoiku, zawahał się pod tchnieniem balsamicznej nocy.
Anania zbliżył się do posiania, drżącą dłonią uniósł prześcieradło. Chusta pokryta czerniawemi plamami zaschłej już krwi, otaczała szyję zmarłej.
Anania zrozumiał, że Ola poderżnęła sobie gardło...
— Straszne! Okropne! — powtarzał zaciskając załamane dłonie. — Krew! Moja wina! Cóż uczyniła, jak mogła! Więc się zarżnęła? Boże mój! Boże! Nie, nie! ciotko! nie zamykajcie drzwi, tchu mi brak! nie! Moja wina! możem jej tę myśl straszną nasunął...
Wzdychał i łkał, zdjęty żalem i wyrzutami sumienia.
— Umarła zrozpaczona, widzę to teraz, a nie miałem dla niej dobrego słowa, póki pora była po temu... Bądź co bądź matką moją była, zrodziła mię, cierpiała a ja niegodny, ja to ją zabiłem, wiem to, czuję, zabiłem ją, a sam żyje.
Wdowa stała przy nim, milcząca. Ujęła jego konwulsyjnie zaciśnięte dłonie, chciała go pocieszyć, dodać mu odwagi, prosiła, by się oddalił.
— Odejdźmy, synku — mówiła łagodnie — odejdźmy ztąd. Nie rozpaczaj. Stało się, co się stać miało...
— Młodą jeszcze była — mówił Anania, nie mogąc oderwać oczu od czarnych, gęstych włosów, któremi obrzucona była poduszka. — Nie ciotko Grathia, babciu! nie boję się; poczekaj chwilę, zostańmy tu jeszcze. Ile też lat mieć mogła? Trzydzieści osiem, nie więcej? Powiedzcie mi — spytał po chwili milczenia — o której godzinie zmarła, jak to się stało? Mówcie, nie bójcie się, chcę wiedzieć wszystko. Czy był tu już sędzia śledczy?
— Zejdziem na dół, tam ci opowiem — mówiła wdowa po bandycie, kierując się ku wyjściu, lecz Anania pozostawał nieruchomy. Oczu oderwać nie mógł od rozrzuconych na poduszce włosów zmarłej, tak gęste były, długie, czarne, lśniące! Chciałby je przykryć prześcieradłem, lecz powstrzymywał go lęk jakiś. Nie śmiał.
Wdowa zbliżyła sic do tapczana, przykryła prześcieradłem włosy Oli i ujmując za ramie młodzieńca pociągnęła za sobą.
Ciotka Grathia postawiła na stopnia, starodawną. żelazną, o ważkim knocie, migocące światło rzucającą lampkę, usiadła obok młodzieńca i monotonnym, bez wdzięcznym głosem rozpoczęła długie, pełne ponurej grozy, opowiadanie:
— ...Mówiła i powtarzała ciągle: „odejdę, odejść muszę, czy chce on, czy nie chce, odejdę. Dość go już skrzywdziłam ciotko! Niech się to już raz skończy. Uwolnię go od siebie, niech imienia mego nie słyszy... Teraz, teraz właśnie, kiedy pragnęłabym pozostać z nim, z nim na zawsze, opuszczę, go, opuszczę powtórnie... muszę — mówiła — opuszczę; by odpokutować przeszłość i grzech pierwszy i pierwsze opuszczenie...
— ...Kazała wyostrzyć nóż składany, który miała z sobą... nie przypuszczałam, co zamyśla...
— ... Gdy nadszedł woreczek zielony, o który się ciągle dopominała, gdyś nadesłał owinięty w kolorową płachtę, wedle zawartej pomiędzy nami umowy, zbladła, jak chusta, potem rozdarła woreczek, chcąc się przekonać o zawartości amuletu i płakała...
— ...Zarżnęła się, podcięła sobie gardło, dziś rano, o szóstej, gdy wyszłam do źródła po wodę. Wróciwszy, zastałam ją na łóżku, w kałuży krwi, oddychała jeszcze, lecz oczy miała zawrócone...
— ...Władze, policya, sędzia śledczy, wszyscy dom naszli, jak gdyby zaradzić złemu mogli. Za późno! Zakotłowało, zawrzało, istne mówię ci piekło. Cała wieś się poruszyła, powstał płacz i lament, kobiety płakały jak dzieci; sędzia śledczy zasekwestrował nóż krwawy; wy łupił na mnie oczy, groził, pytał czyś nic znieważył czasem matkę, czyś jej nie wygrażał... biedaczka oczy łez pełne miała... pewnie cię bronić chciała, lecz nie mogła...
— ...Rzęrzała jeszcze, chrapała, co raz ciszej, co raz rzadziej aż do południa. Długie to było konanie... Wierz synu jak straszne i okropne rzeczy w życiu mem widziałam, lecz to była najstraszniejsza i najokropniejsza. Snąć się nie umiera z współczucia i trwogi, jeśli żywa tu stoję...
— ...I rodzić się nie warto — kończyła staruszka, a po bladej, żółtej, widmowej jej twarzy, zwykle nie wzruszonej, spływały łzy ciężkie. Anania patrzał jak skamieniały na łzy starej, w bólu dawno zastygłej kobiety, i on w wigilję płakał w objęciach Małgosi, oczy miał teraz suche, pomimo boleść istotną i gryzące wyrzuty sumienia...
Podniósł się wreszcie, prosząc wdowę, by mógł raz jeszcze wejść do izdebki, w której leżało na tapczanie sztywne ciało Oli.
— Chcę coś widzieć — mówił głosem płaczliwym rozżalonego dziecka.
Zia Grathia podniosła lampę, drzwi uchyliła, stanęła na progu, puszczając go do izdebki i świecąc mu. Z podniesionym w dłoni starożytnym żelaznym kagańcem, w czarne suknie spowita, panura i nieruchoma, zdawała się uosobieniem śmierci i przeznaczenia na progu śmiertelnej świetlicy.
Anania zbliżył się do stoliczka, pod ścianą, u wezgłowia zmarłej, na którym stała w grube łzy, za lada powiewem wichru tająca gromnica niepewnem migocąc płomieniem. Obok, na szklanym spodku, leżał woreczek zielony, jedwabny, rozdarty Rezetta, amulet, relikwie. Młodzieniec patrzał na nie długą chwilę... wziął w rękę... otworzył... wysypało się trochę szarych popiołów, wypadki gałązek parę, kamyków jakichś startych na proch przez czas.
Prochu szczypto marna!
Anania miął w obu dłoniach woreczek pusty, dotykał prochów czegoś, co musiało niegdyś stanowić drogą jakąś, miłosną zapewne pamiątkę dla jego matki, prochu garstkę, którą tak długo nosił na łonie niby świętość, talizman, pod czem mu serce uderzało tak żywo.
I w pamiętną tę przełomową noc swego życia, której odczuwał, chociaż i nie ogarniał jeszcze całą doniosłość, w szczypcie tych prochów dostrzegał symbol przeznaczeń. Tak, prochem było wszystko; życie, śmierć, człek i przeznaczenie samo, czemże innem być miało? A jednak w chwili tej stanowczej, przełomowej moralnego swego jestestwa, pod okiem starej kobiety, co sztywno w czarnych swych szmatach stała na progu izby do uosobienia śmierci podobna, przy okrwawionych zwłokach najnędzniejszej z istot ludzkich, której zawdzięczał istność i która własne swe życie, korzyści jego poświeciła przecierpiawszy przed tom wszystko, co przecierpieć może istota ludzka, czuł, tak, czuł wyraźnie, że z samych popiołów szczypty nędznej wybuchnąć może i wybuchnąć winna iskra jasna i przeczyta. Nadzieja znów wzbierała mu w rozbitej bólem piersi: Chciał żyć, kochał życie, żył.

KONIEC.




  1. Amulet, znany „rezetta,“ zrobiony z ziół, zrywanych w noc św. Jana, węgli, kamyków, popiołu i kawałków drzewa uchodzących za „vera croce,”
  2. W Sardynii każdą starszą kobietę nazywąją ciotką, zia, każdego starszego mężczyznę wujem, zio.
  3. Ojciec chrzestny.
  4. Zia — ciotka.
  5. Nania, spieszczone Anania.
  6. Sitsta, Południowy odpoczynek.
  7. Cmentarz.
  8. Corso — główna ulica.
  9. W miejscowem narzeczu: ślicznotko! kochanie!
  10. Około 10 kopiejek.
  11. Sapienza, popularna nazwa uniwerstytetu Rzymskiego.
  12. Tankas — ferma, pastwisko.
  13. Zwykły spacer Rzymian.
  14. Zia — ciotka.
  15. Jana — babulka, wiedźma, a może wróżka przeznaczeń, wedle sardyńskich tradycyi.
  16. Potiziano. Poeta Toskański nr: 1454— 1494.
  17. Nonna — babunia.
  18. W miejscowem narzeczu: dzień dobry.
  19. Zarząd miasta lub gminy.
  20. „Come mi vidi, mi scrivi“ przysłowie włoskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.