Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie rozebrany rzucił się na łóżko i przymknął powieki. Było około drugiej po południu, dzień był upalny, dokoła zaległa cisza południowej siesty. Ananii wył jeszcze w uszach wicher szalony, przebiegały go dreszcze na samo wspomnienie nocy ostatniej przebytej w Fonni, w chłodnej, wilgotnej izdebce, w której niegdyś ujrzał był światło dzienne. Zdawało mu się, że wpadł w przepaść skalną, pomiędzy ściany wysokich, prostopadłych horyzonty ze wszechstron zasłaniających gór. Tchu mu brakło, z głębi duszy wzbijały się dawne jakieś, potargane wspomnienia, zapomniane wrażenia. Przypomniały mu się gorączkowe noce w Rzymie, wichry halne na stromym, kamienistym szczycie Bruncu Spina; potem jakiś oderwany wiersz Lenau’a „I Macnadieri nella Taderna della lauda“, zwrotka piosenki śpiewanej onegdaj przez owczarzy przechodzących zaułkiem, około domu zia Tatany, w chwili, gdy ta ostatnia, oświadczała się dla niego o rękę Małgosi. Po za tem śniła mu się ustawicznie kuchnia mroczna w lepiance wdowy po bandycie, w Fonni, długi płaszcz czarny, spuścizna po nieboszczyku, i twarz Oli z dużemi, szaremi oczami wystraszonego, dzikiego kota... Oczy te oczy! jakąż napawały go boleścią.
Leżał, lecz nie mógł zasnąć. Trzymał jednak uparcie powieki zamknięte, zapadając w coraz większy smutek.
— A gdybym wstąpił do klasztoru? — pomyślał nagle?
Z kolei śmierć mu przyszła na myśl. Dziwił się, że nie pomyślał o tem wcześniej.
— W śmierci bo najpewniejsze ukojenie, i po cóż dręczyć się na próżno tem, co jest nieodwołalne. Wszystko mija! Wszyscy też w końcu pomrzemy; po co tak cierpieć... lepiej życic sobie odebrać! Lepiej.
Zdawał się zdecydowanym i chłód tej decyzyi