Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Anania spojrzał na ukazywane przez towarzysza przedmioty. Istotnie druty zdawały się spełniać zadanie sprężyn w szopce.
— Tak jest i w życiu — dowodził student. Sznur przeciągnięty przez ciasne, wąskie, cuchnące podwórze. Ludzie, wichrem losu poruszane szmaty nad głębią pustą...
— No! nie złam kufra — zawołał Anania — dość mam twych filozofować. Wyjdźmy lepiej! tu się udu się można.
Weszli, chodzili długo, zmęczyli się okropnie, ogłuszeni zgiełkiem ulic, turkotem pojazdów i tramwajów, oślepieni lampami, oszołomieni gwizdem automobilów i bicyklów, a zwłaszcza ulicznym tłumem.
Anania czuł się śmiertelnie smutny, w obcym sobie tłumie, ściskał mocno ramię towarzysza. Czuł, jakgdyby był sam w pustyni, lecz pustynią tą było wzburzone morze. Wiedział, że gdyby tonął, niktby nie usłyszał jego krzyku i wołania o pomoc. Stratowanoby go, nie zauważywszy nawet jak poległy wygląda. Tęsknił za Cagliari, za balkonem swego pokoju, otwartym na szerokie horyzonty, za drżącym blaskiem wschodzącej wieczornej gwiazdy, zapalającej się nad najwyższych gór szczytem. Tu nie miał ni gwiazd, ni miesiąca, ni horyzontów, nic, jeno wstrętne rumowisko kamieni, mrowisko ludzi, co przybyłemu z dalekiej prowincyi studentowi, zdawali się nietylko obcy, lecz jakoby odmiennej jakiejś, pośledniejszej rasy.
Zwłaszcza w pierwszych dniach pobytu, Rzym widziany po przez mgły zmęczenia fizycznego i moralnego, po przez ciemną i niewygodną izbę przy placu della Consolazione, wywierał przygnębiające wrażenie. W mieście starodawnem, w ulicach ciasnych, ostawionych mrocznemi, cuchnącemi sklepikami, ślepemi ścianami lub zakratowanemi na parterze oknami pałaców, brakło światła i powietrza,