Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.I.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rodzinne zapadły, jak zapada zachodzące słońce; na duszę podróżnego, zsuwał się mrok wieczny.
Żegnajcie! Żegnajcie! Smutek tęskny ścisnął serce chłopca. By ulżyć sobie pomyślał o pocałunku Małgosi, którego wspomnienie nie opuszczało go zresztą ani na chwilę. Przymknął oczy. Zdawało mu się, że czuje na swych piersiach jej pulsujące życiem piersi, na ustach usta. Upojenie wspomnienia silniejsze było od upojenia samego faktu. To, że się oddalał od Nuoro, nie smuciło bynajmniej Anania. Jakżeby w Nuoro potrafił żyć bez niej? Drgnął! Nie byłoż to snem... byłoż to jawą słodką... A jeśli teraz Małgosia żałuje... jeśli zapomni?... W miłości własnej czerpał otuchę. Podobny stan upojenia trwał dni kilka, zanim minęła pierwsza gorączka zmienionego trybu życia. Wszystko mu zresztą szło jak z płatka. Zdawało mu się, że sam Los, zmęczony prześladowaniem go, dogadza mu teraz aż w drobnostkach. Zaledwie przybył do Cagliari, znalazł mieszkanie, to jest śliczny pokoik, aż z dwoma balkonami, z których jeden miał widok na pyszny krajobraz, objęty z jednej strony wzgórzem, rozciągającem się w pół kole, z drugiej bezbrzeżnem morzem tak gładkiem czasem i spokojnem że się w niem odbijać zdawały parowców kominy i lodzi szare żagle. Z drugiego balkonu widok był na miasto różowe, z bastionami, ksatelem śród palm, kwiecia, o wyglądzie malowniczym, maurytańskim.
Przez jakiś czas Anania chętniej przesiadywał na tym drugim balkonie, pod którym biegła ulica szeroka, biała, obsadzona staremi na różowo pomalowanemi dumkami, wywierajacemi wrażenie wyróżowanych przekwitłych elegantek. Na płaskich dachach kwitły goździki, z balkonów zwieszały się aż do ziemi schnące na słońcu płachty barwne.
Ale nie na te skromne choć malownicze domki spoglądał Anania. Oczy jego biegły zacieka-