Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz po nad zachwytem, przyjemnością, nauką, miłością, jak chmura, co wszystko przysłania, ciążył cień...
W wigilię onego dżdżystego poranku, wieczorem, około jedenastej, na pustej, mętnemi latarniami oświetlonej via Nazionale, rozmawiających pomiędzy sobą w rodzimym dyalekcie studentów, Sardyńczyków, zaczepiła ćma nocna;
Bonas tardas, pizzocheddos.
Wysoka była, brunetka, z mocno podkreślonemi oczyma, a światło lamp elektrycznych nadawało jej bladej, z futrzanego kołnierza wyłaniającej się twarzy, pozór trupi.
Tak, jak w Cagliari, gdy go zaczepiła na ulicy Rosa i jej jasnowłosa towarzyszka, Anania drgnął, odskoczył, zdjęty nieopisanym wstrętem i lękiem, pociągając za sobą towarzysza, który dawał ostrą odprawę kobiecie.
Za każdym razem, gdy na głównych ulicach lub ciasnych zaułkach spotykał błąkające się cienie kobiet, czuł, że mu się serce ściska.
— Ona to może — myślał za każdym razem, z uczuciem niewypowiedzianego bólu. — A teraz.... wszak kobieta zaczepiła ich w rodzinnym dyalekcie!
Siedząc na łóżku, po bezsennej nocy, po długich godzinach strasznych przypuszczeń, czuł się zniechęcony do wszystkiego:
— Daremne nadzieje — myślał. — Oszaleję chyba, gdyż tak dłużej żyć niepodobna... muszę się raz na pewno dowiedzieć. O! gdybyż umarła! Żywą czy umarłą odnaleźć ją muszę... Potom tu przyjechał, po to tylko. Jutro! jutro! słowo to powtarzam sobie codziennie, od przybycia, a gdy jutro nadchodzi zapadam w bezsilność... Co robić? Gdzie szukać? A jeżeli znajdę...
Tego to, tego bał się najwięcej, chociaż się sam przed sobą nie przyznawał... O tem zaś, co potem ząjśćby mogło, myśleć nie chciał.