Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Weszli do bawialnego pokoiku, Anania zatrzymał się przed wypchaną głową sarny.
— A może to Ona? — biegało mu w myśli. Dziwił się sam sobie jak był przy tem spokojny i zdawało mu się, że spokojnym pozostałby, gdyby się mu nawet kobieta przyznała w tej chwili, że jest jego matką. W rzeczy samej i w głębi duszy wrzała w nim burza uczuć. Śledził ze skupioną uwagą kobietę i aż do najdrobniejszych szczegółów jej otoczenie.
— Przedmiot ten niewątpliwie pochodzi z Sardynii — począł, ukazując rozpostartą na ścianie skórę bawoła — używa się to zwykle pod nogi.
— Dar to mego ojca, który był zawołanym myśliwym — odrzekła spokojnie kobieta.
— Kłamie — myślał Anania i obojętnie wodząc okiem po ścianach spytał:
— Wszak pani rodem z Nuoro?
— Tak jest. Urodziłam się w Nuoro, w czacie przejazdu tamtędy moich rodziców.
— Co do mnie — mówił z udaną obojętnością, bawiąc się rogiem jelenim — urodziłem się w Fonni... Zowią mię Anania Atnnzu-Derios.
Odwróci! się i spojrzał jej prosto w oczy. Ani drgnęła.
— Nie! nie ona to! — myślał i spadał mu z serca ciężar. Kobieta ta była mu niczem. Wieczorem, gdy przyniesiono z Piazza della Consolazione kuferek jego i książki rzekła mu:
— Na tę parę tygodni ustąpiłam panu mój pokój.
Protestował daremnie, kuferek i książki były już tam wniesione. Doznał błogiego uczucia, wchodząc do pokoiku gospodyni: długi i wązki zdawał się celą zakonną, z nizkiem, twardem łóżkiem, pełny woni lawendy, przypominał mu kraj rodzimy. Wzdłuż ścian wisiały obrazki święte, trzy krucyfiksy, trzy gromnice i palmy wielkanocne w wień-