Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.I.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co mi się stało? — myślą! usiłując opanować wzruszenie.
— Jeszcześ nie wyszedł? spóźnisz się! — wołała z dziedzińca ciotka Tatana.
Oparł się o okno. Przywołał staruszkę.
— Co mu mam powiedzieć? — pytał.
— Powiedz mu, że jutro odjeżdżasz, że się postarasz zasługiwać zawsze na jego względy, wdzięcznem i synowskiem sercem...
— Amen! — skończył chłopak — a „gospodarz”, „kum” co mi powie?
— Dobrych rad udzieli.
— I nie wspomni o...
— O czem?
— O pieniądzach, o zapomodze — rzekł głos zniżając i spuszczając oczy.
— O! Bóg z tobą! — zawołała stara, podnosząc w górę ręce. — Co ci do tego! Nie twoja to rzecz!
— Idę...
Lecz zamiast do syndyka, poszedł do Bastianeddu, potem do ogrodu, żegnać ogrodnika, figi indyjskie, krajobraz, horyzonty, wszystko. Zastał ogrodnika leżącego na trawie w spoczynku, obok nieoddzielnej swej łopaty.
— Odjeżdżam wuja Pera! bądźcie zdrowi i bawcie się wesoło — mówił żartobliwie student.
— Co? — pytał ogrodnik, który przygłuchł bardzo w ostatnich czasach.
— Odjeżdżam — głos podniósł Anania — do Cagliarii, na studya.
— Za morze? A! i w Cagliari zobaczysz morze, Bóg z tobą. Stary wuj Pera nie ma czem cię obdarzyć... modlić się będzie za ciebie.
Anania zawstydził się, że tylokrotnie żartował ze starca, który tak miłosiernym był dla Rebeki.
— Czy nie macie wuju jakiego zlecenia do — stolicy? — spytał uprzejmie.